Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-02-2010, 18:42   #90
xeper
 
xeper's Avatar
 
Reputacja: 1 xeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputację
Wcześniej

- A wiec powiadasz, że potrzebujesz pomocy? - dopytywał się Blaise siedzącego naprzeciw niego młodzieńca. Chłopak miał nie więcej niż dwadzieścia lat, modnie przystrzyżone włosy i masę pryszczy na twarzy. Ubrany był zgodnie z najnowszym stylem, nawet kapelusz miał taki sam jak bretończyk. Blaise poznał go poprzedniego dnia w karczmie, jakiś czas po tym jak wrócił ze swojej wyprawy na zamek. Młodzieniec siedział ze smutną miną w kącie i sączył piwo. Gdy Blaise wszedł do gospody w ponurym nastroju, chłopak zaczął się mu bacznie przyglądać. Po chwili jego twarz rozpromienił uśmiech. Pomachał do Blaise ręką w geście zaproszenia. Bretończyk, zaintrygowany podszedł.
- Czegóż sobie życzysz, nieznajomy? - zapytał.
- Usiądźcie, szlachetny panie - odpowiedział chłopak. Wskazał dziewce aby podała jeszcze jedno piwo. - Jestem Urgen Brauschwitz, syn kupca Helmuta Braushwitza. Jeśli nie wadzi Ci panie, żem pośledniejszego stanu to być może będziecie mi mogli pomóc. Oczywiście za odpowiednią nagrodą. Wybaczcie, ale nie mogę zdradzić dziś w czym rzecz. Powiem jeno, że sprawa tyczy się niewiasty w opresji... Zgadzacie się pomóc? Proszę.
- Niewiasta w opresji... Tajemnica...
- mruknął Blaise. Udawał przez chwilę, że się zastanawia, ale było jasne, że pomoże młodzieńcowi. Przecież nie godziło się aby ktoś nastawał na cześć kobiecą, a do tego chłopak obiecywał nagrodę. Pieniądze były mu potrzebne tak samo jak dobre imie. Miał teraz szansę zdobyć obie te rzeczy. - Jakem d’Lacoleur-Montfort, oczywiście że pomogę!
- Dziękuję uniżenie, szlachetny panie - Urgen pochylił głowę. - Spotkajmy się jutro przed południem na przystani.

Potem pożegnał się, zarzucił na ramiona płaszcz i wyszedł.

***

- A wiec powiadasz, że potrzebujesz pomocy? - Siedzieli na beczkach składowanych na przystani. Dzień był dosyć ciepły, jednak niebo zasnuwały chmury i w każdej chwili mogło zacząć padać. Delikatny wiaterek poruszał żaglami i olinowaniem zacumowanych w porcie łódek i niewielkich statków.
- Tak właśnie jest. Potrzebuję pomocy kogoś takiego jak wy, panie - odpowiedział Urgen Brauschwitz, przebierając nogami, którymi nie dosięgał gruntu. - Niewiasta, o której mówiłem to zacna panna, Ottilda Mergen. Córka zamożnej kupieckiej rodziny jak moja. Nie chwaląc się ta piękna istota jest wybranką mego serca. Kocham ją z całych sił, a ona to uczucie odwzajemnia.
Kupiecki syn pokraśniał na twarzy i widać było, że rozpiera go duma. Blaise słuchał go uważnie. Sam wspomniał swoją wybrankę i zrobiłu mu się cieplej na duszy. Już domyślał się w czym rzecz...
- Jednakże jej rodzice, nie zgadzają się na nasze kochanie. Zakazali pannie spotykać się ze mną i wręcz ją uwięzili... - głos chłopaka załamał się. Zaczął łkać.
- Tak myślałem. Nie bucz jak baba. To nie przystoi mężczyźnie - Blaise poklepał młodzieńca aby dodać mu otuchy. - Mów gdzie ją więżą a zaraz się tam udam i twą wybrankę uwolnię z niewoli. Musisz jednak wiedzieć, że wówczas wskazana dla was będzie ucieczka z miasta. Czy jesteś przygotowany na taką ewentualność?
- Mam odłożone nieco grosza. Przecież miłością samą nie wyżyjemy - uśmiechnął się. - Wszystko mam gotowe. Teraz tylko dziewczynę odbić i w drogę. Sam nie dam rady, ledwo co sztylet umiem w ręce trzymać. Ale wy, panie to co innego. Od razu widać żeście zaznali wojaczki i potrzebującego wesprzecie...
- Jakem Blaise Roland d’Lacoleur-Montfort, oczywiście że pomogę Tobie i Twej ukochanej. Powiedz mi tylko gdzie ją więżą.
- W nieodległej wsi jej rodzina ma posiadłość. Wieś ta zowie się Shleglbach, to kilka zagród i tartak. To jedynie dwie godziny drogi stąd. Jestem niemal pewny, że tam ją przetrzymują.
- A więc, na Kielich, w drogę! Jeno jakbyś mógł mi jakiegoś wierzchowca przysposobić. Mój padł daleko na północy, podczas potyczki ze zwierzoludźmi...


***

Blaise pędził przodem na otrzymanym od Urgena koniu. Może nie był to jego szkolony do bitewnych warunków Vent ale jak mówiło przysłowie „darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby”, więc rycerz podziękował i ruszyli w drogę. Traktem na zachód, prowadzącym do Shleglbach i innych leżących pośród lasów osiedli. Tak jak mówił młody Brauschwitz, do wsi dotarli po niecałych dwóch godzinach. Na ogołoconym z drzew stoku wzgórza stało kilka drewnianych chat i murowany dworek. Pod lasem, przy strumieniu wznosił się dymiący budynek tartaku, wokół którego wrzała praca.
Blaise i towarzyszący mu kupczyk, wjechali pomiędzy drzewa, nie chcąc być zauważonym. Przeczekali do zmroku i gdy słońce skryło się za horyzontem ruszyli w stronę murowanego dworku, słusznie rozumując, że musi on być więzieniem panny Mergen. Obeszli rozległą polanę wokół, wciąż ukryci między drzewami, aż w końcu znaleźli się na tyłach domu.
- Czekaj tu - szepnął Blaise.
- Ale... - zaoponował chłopak i zrobił dwa kroki naprzód. Bretończyk położył mu rękę na ramieniu.
- Żadnych ale - powiedział ostro. - Idę sam, a Ty tu czekasz. Nie umiesz walczyć, tylko byś przeszkadzał. I siedź cicho.

Po chwili zniknął w mroku. Tylko w jednym oknie dworku płonęło światło. Najwidoczniej ktoś czuwał. Blaise podszedł do tylnych drzwi budynku i lekko na nie naparł. Oczywiście były zamknięte. Naparł mocniej, jednak nie ustąpiły. Trzeba było znaleźć inną drogę do wnętrza. Obszedł dworek i skierował się do głównego wejścia. Zastukał głowicą miecza w solidne odrzwia. Ze środka usłyszał kroki i ktoś podszedł do drzwi. Uchyliła się wąska klapka i ktoś wyjrzał na zewnątrz.
- Na Sigmara! Kogóż to nocą niesie? - zapytał męski głos.
- Jestem Bla... - bretończyk ugryzł się w język. W tej sytuacji raczej niewskazane było podawanie swojego prawdziwego miana. Postanowił skłamać, podać się za kogoś innego. - Blasirro Tosermande, podróżnik z Tilei. Zgubiłem się w tej głuszy i szukam schronienia na noc. Na bogów, czy udzielicie mi gościny?
- Jam jeno strażnikiem posiadłości. Państwa nie ma teraz w dworze. Nie wiem czy mi wolno
- odparł stojący za drzwiami człowiek. - Rzeczywiście mówicie jakoś tak obco. Przybliżcie się nieco, niech no spojrzę na Waszą twarz.
Blaise podszedł do drzwi i spojrzał w szparę. Napotkał szare, przenikliwe spojrzenie. Spojrzał wprost w te oczy, równocześnie przybierając nieco głupkowatą, w swoim mniemaniu, minę.
- Poczciwie wyglądacie - orzekł strażnik. Klapka się zatrzasnęła, szczęknęła zasuwa i drzwi stanęły otworem. Blaise wszedł do środka. Tuż za drzwiami stał strażnik. Mężczyzna w wieku około czterdziestu lat, odziany w nabijaną ćwiekami kurtkę, w ręce trzymał groźnie wyglądającą rusznicę.
- Dziękuję Ci dobry człowieku - Blaise ukłonił się. - Chciałbym się jeno przespać i nieco strawy otrzymać. Z samego ranka wyruszę w drogę. A tutaj samiście w tym dworze? Bo jeśli przeszkadzam, to powiedzcie, poszukam schronienia gdzie indziej...
- Sam jestem. Państwo Mergen w miasteczku... - odparł mężczyzna. Jakby na zaprzeczenie tych słów, z głębi domu dał się słyszeć kobiecy szloch.
- To tylko wiatr w kominie hula... - szybko wyjaśnił mężczyzna, nerwowo kasłając. - Pokażę Wam, gdzie spać możecie.
Ruszył korytarzem w kierunku jakiś drzwi. Blaise podążył za nim. Gdy strażnik otwierał drzwi, bretończyk złożył ręce w kułak i z całej siły wyrżnął go w potylicę. Niczego nie spodziewający się mężczyzna runął jak długi na ziemię. „O Pani, wybacz. To w słusznej sprawie. Chodzi o honor” - zaniósł modlitwę, gdy wiązał strażnika i zamykał go w kuchni. Potem szybko pobiegł do pokoju, z którego dobiegał płacz.
- Droga panno Ottildo, jestem Blaise Roland, przysyła mnie Twój ukochany, Urgen Brauschwitz, abym wybawił Cię z opresji w jakiej się znalazłaś za sprawą swej czystej miłości - powiedział stając pod drzwiami. - Teraz nalegam abyś odsunęła się od drzwi, gdyż mam zamiar je wywalić...
Przecież nie miał czasu szukać klucza. Kilkakrotnie kopnął w drewno w okolicach zamka. Potem naparł na nie barkiem. W końcu ustąpiły. W niewielkim, bogato wyposażonym pokoiku zastał wystraszoną dziewczynę, w wieku nie więcej niż siedemnastu lat. Ubrana była w długą, zieloną suknię a słomiane włosy zapleciona miała w warkocze. Szare oczy patrzyły ze strachem na rycerza.
- Nie lękaj się - Blaise pochylił głowę w geście powitania. - Twój ukochany czeka na Ciebie na zewnątrz. Nie ma czasu do stracenia. Chodźmy!

Nadal nic nie powiedziała, tylko w jej oczach pojawiły się łzy. Bretończyk chwycił ją za wątłą dłoń i wyprowadził na zewnątrz, między drzewa, gdzie niecierpliwie czekał na nich Urgen. Młodzi rzucili się sobie w ramiona a Blaise stał z boku, przyglądając się z zadowoleniem. Ten uczynek na pewno będzie przyczynkiem do jego przyszłej sławy.
- Dziękuję Ci zacny rycerzu - powiedziała dziewczyna. - Nasze szczęście nie zna granic. A to dzięki Tobie. Na zawsze będziemy Twoimi dłużnikami. Zapamiętamy ileś dla nas uczynił...
- A oto obiecana nagroda
- dodał Urgen, uśmiechając się. Podał Blaise’owi wypchaną sakiewkę. - Konia zatrzymaj również, niech dobrze Ci służy. Nam jeden starczy.

Jeszcze raz podziękowali, wsiedli na konia i odjechali. Blaise długo patrzył za nimi, zazdroszcząc im wspólnego szczęścia. Potem sam wskoczył na wierzchowca i odjechał w kierunku miasta.

************************************

Zjawił się na umówione spotkanie z towarzyszami. Miał zamiar obwieścić im, że nie udało mu się spotkać z baronem i przekazać mu niepokojących wieści. Jednak nie zrobił tego, gdyż spotkanie przerwane zostało przez wtargnięcie kilku uzbrojonych wojaków pod wodzą sierżanta. Jak się okazało nie mieli oni wrogich zamiarów. Pełnili rolę posłańców mających obwieścić, że drużyna otrzymała audiencję u pana zamku. A raczej otrzymał ją Blaise. Rycerz wysłuchał zaproszenia z dumną miną i powiódł wzrokiem po swoich towarzyszach. „A nie mówiłem, że coś załatwię. W takich sprawach możecie na mnie polegać” - mówiła jego mina.

Drogę na zamek przebyli w eskorcie, tak jakby nie byli gośćmi a eskortowanymi więźniami. Z drugiej strony Blaise nie podejrzewał, że tych sześciu żołdaków było w stanie skutecznie powstrzymać jego i towarzyszy. W każdym razie i tak nikt nie miał ochoty uciekać.

Po wprowadzeniu do sali audiencyjnej, Blaise aż otworzył usta z zachwytu. Ogromne pomieszczenie robiło wrażenie. Schody, kolumny, draperie, herbowe flagi. Jakby żywcem przeniesione z bretońskiego pałacu. Blaise poczuł się jak w domu. Gdzieś po bokach ukryci strażnicy i zamaskowani dworzanie, przyglądający się gościom. „Tylko po co im te idiotyczne maski”, myślał Blaise. „Przecież nie trafiliśmy na bal ale audiencję. Cóż mogą mieć do ukrycia?”

Na posrebrzanych tronach, na samym szczycie schodów siedziało baronostwo. Olbrzymi mężczyzna, wyglądający na weterana wielu bitew, jednak o nieco nieobecnym spojrzeniu i jego małżonka. Młoda kobieta w wyzywająco skrojonej sukni. Jak się okazało pani zamku, markiza Cecile du’Mont, była bretonką. „A więc stąd ten cały wystrój” - odgadł Blaise. Usiłował przypomnieć sobie skąd wywodzi się ród du’Mont i jakimi ziemiami włada. Nazwisko było dosyć popularne i rozpowszechnione w całej Bretonii. Jednak zacniejsze gałęzie rodu osiadły w północnej części królestwa. W księstwach Lyonesse, L’Anquille i Couronne. Więc prawdopodobnie stamtąd pochodziła młoda baronowa.

Blaise czuł się zaszczycony, że to jego spotkał przywilej wręczenia tajemniczego listu. Z pochyloną głową podszedł do tronu i podał markizie złożony papier. Gdy odbierała od niego wiadomość, poczuł ciepło jej dłoni. Szybko cofnął rękę. Przeczytała list i westchnęła, po czym pokazała go mężowi. Ten skierował swój otępiały wzrok na dokument, jęknął coś, czego rycerz nie zrozumiał i znów wpatrywał się w przestrzeń. „Chyba baron nie jest w pełni sił fizycznych i umysłowych. Pewnie nieszczęścia spadające na kraj tak go przybiły. Całe szczęście, że ta silna kobieta jest przy jego boku”.

Po ogłoszeniu uczty, audiencja była skończona. Towarzysze Blaise zostali wyprowadzeni, znów niemal jak więźniowie, co nie umknęło uwadze bretończyka, do komnat gościnnych, gdzie mieli się przygotować do wieczornej uczty. On sam został zatrzymany w korytarzu. Naprawdę nie wiedział co o tym wszystkim sądzić. Po chwili, rozglądając się na boki, jakby upewniając się, że nikt nie widzi, podeszła do niego sama baronowa. Po tym co powiedziała, Blaise’owi mocniej zabiło serce. Zapraszała go do swych prywatnych komnat, aby podzielił się z nią wiedzą na temat listu. Czyżby takie były jej prawdziwe motywy? Może chciała czegoś innego? Aby wzmocnić swój wpływ na bretońskiego młodzieńca a może aby go zachęcić do odwiedzin, nieznacznie odsłoniła i tak zbyt odsłonięty dekolt. Blaise nie mógł oderwać oczu. „Jakże to tak? Przecież nie mogę... Eloise’a czeka na mnie... I gdyby się ktoś dowiedział, głowę bym położył. Ale przecież nie godzi się odmówić...„

- Jak sobie Jaśnie Pani markiza życzy - odpowiedział kłaniając się. - Będę zaszczycony mogąc Jaśnie Pani opowiedzieć tą niezwykłą historię jaka związana jest z listem.

Odeszła i on skierował się do przeznaczonych im komnat. Idąc korytarzem ochłonął po spotkaniu i skojarzył pewien fakt. Mogło to być zwyczajne znamię ale na skórze markizy, w momencie w którym odsłoniła swe wdzięki, dostrzegł niewyraźny znak ciernistej róży. Ten sam znak widział jakiś czas temu, wyhaftowany na damskiej chustce, jaką znaleźli przy dowódcy czarnych bandytów. „Ciekawe gdzie ta chustka jest teraz? Czy istnieje związek między markizą a bandytami? O Pani, w co ja się wplątuję. Chciałem jeno sławy i bogactw a co mnie spotkało? Intrygi jakieś, zbyt skomplikowane jak na moją głowę”. Postanowił podzielić się spostrzeżeniami z pozostałymi.

Dotarł w końcu do komnaty, którą mu przeznaczono. Pokój był dobrze umeblowany i wyposażony we wszystkie konieczne gościowi utensylia. Na stoliku stała misa z wodą, obok niej spoczywały ręczniki. Były tu też przybory do golenia i czesania, z których Blaise chętnie skorzystał. Potem oglądnął obszerne szaty, jakie przygotowano dla niego.

Wyszedł z komnaty i wyjrzał na korytarz. Był pusty. Natomiast z prostopadłego korytarza usłyszał miarowe kroki strażników i po chwili ujrzał ich, jak spokojnie przechadzają się, patrolując fort, zupełnie nie zważając na nowych gości. Po kolei zastukał do sąsiednich drzwi i zawiadomił towarzyszy, że czas na naradę.
 
xeper jest offline