Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-02-2010, 12:42   #43
Irrlicht
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
· Moia Latch-key
Idąc ulicą, było już dobrze po Przeciwszczycie, a kompletny mrok mgły Sigil zastąpiła szaruga z wolna wstępującego bieguna Szczytu. O ile główne ulice były zawsze zatłoczone i pełne zgiełku, tutaj cicho było jakoś. Idąc do Tosakarina, przeszła parę uliczek i zaułków, ominęła paru zabłąkanych Twardogłowych po to, by wkroczyć wreszcie do miejsca, gdzie umarł ork. A było to podwórze, przy małym straganie suszyły się skóry, opodal bawiły się dzieci, jeszcze dalej rosły czarne pnącza ostrorośli. Nie było tutaj niczego, co mogłoby wskazywać, że w mroku zdarzyło się tu morderstwo. Naturalnie, poza krwią.
Prędko zoczyła miejsce, gdzie posoka nie zdążyła wsiąknąć w glebę. Swojego czasu musiała być tu cała kałuża.
Nie miało sensu również wypytywanie miejscowych. Żyła tutaj jakaś rodzina bogatych kupców, porządnych i uczciwych, a w każdym razie na tyle porządnych i uczciwych, że kratowali swoje okna i wejścia do kamienic. A niech Moce bronią wychodzić sześć godzin przed Przeciwszczytem i po. Pomimo tego, zdołała znaleźć parę rzeczy, które mogły jej pomóc.
Zdołała zorientować się, gdzie pierwotnie leżała głowa. I na tym zasadzał się cały problem, bo gdzie leżała głowa, tam krwi nie było. Zazwyczaj, gdy ktoś umiera rozbebeszony, sadzawka krwi rośnie przede wszystkim po nim, potem dopiero wylewa się dalej. Tu było inaczej, bo krwi nie było, można by nawet pomyśleć, że ktoś, kto zabijał, wylał te parę splunięć nieregularnie, po to, żeby kto pomyślał, że to jednak zwykłe zabójstwo jest.
Być może Moia żałowała, że nie zdołała tamtego czasu bardziej przyjrzeć się orkowi, kiedy był odwożony do Kostnicy. W każdym razie, z tego, co zapamiętała, wynikało, że nie miał na swoim ciele zbyt wielu ran, o ile miał rany w ogóle i sam wyglądał o wiele bledszy i mizerniejszy niż w czasie, kiedy miał dość siły, żeby chodzić o własnych siłach. Żeby w ogóle chodzić.
Ostatnią rzeczą, która zwróciła jej uwagę, była nieco zagrzebane w piachu, umorusana od gliny, jednak spora garść koziego włosa. Tyle zdołała znaleźć Latch-key.
Wypytanie o Tosakarina zajęło jej mniej niż pół godziny. Bynajmniej z powodu, że nikt go tu nie znał. O wiele więcej ludzi słysząc imię „Tosakarin” machało rekami i radziło się Moi nie zbliżać do tego typa. W końcu przemówiła potęga w Sigil niemal równa Pani: Brzdęk.
- No, paniusiu – mówił dziad, któremu posmarowała. - Toś sobie właśnie znalazła przewodnika. A chy, pewnie chcemy się zapisać do frakcji Chaosytów? Z dala widać, żeś taka... Chaosytowa... Ale czemu akurat u jegomości pana Tosakarina, a nie jak na przykład u innych, na ten przykład jak u tego, co się niby faktolem zwie... O! Karan! Karan! Jaśnie wielmożnej jegomości pani władczyni dziękuję, uniżenie się kłaniam za przypomnienie. Pan Tosakarin mieszka... No, nie mieszka. Bywa niedaleko Butli i Dzbana. Czasem się tam bije za pieniądze. Ale tylko czasem, o wiele częściej wrzuca ludzi do parokałuży. Wie, jaśnie wielmożna panienka władna, co to jest parokałuża? Ano, też jestem zdania, że lepiej nie wiedzieć...
Bezimienny dziad postanowił nie dawać jej swojego imienia kierując się powyższą formułką. Kolejne półtorej godziny spędzili chodząc po miejscach, w których Tosakarin mógł być, ale nie był. Jak po Chaosycie można było się spodziewać, były to najprzeróżniejsze i w ogóle nie związane ze sobą miejsca, takie jak szalety miejskie, zgruzowane domy, domy opuszczone, często domy, w których mieszkały konkretne osoby, które wcale sobie nie życzyły, by ktoś przeszukiwał ich domy w poszukiwaniu Tosakarina. Ponadto zwiedzili także parę płytkich lochów PodSigil, straganów, kończąc wreszcie na głównych ulicach. Starzec miał tę irytującą manierę, że jego usta właściwie się nie zamykały i gadał, nie, pluł się przez całą podróż. Wreszcie, skończył:
- Ano, pani wielmożniutka wszechwładna miła, przecie my chyba Tosakarina dzisiaj nie...
Nagle zobaczył coś w jakimś zaułku i krzyknął, po czym uciekł, sypiąc klątwami na lewo i prawo. Było jednak jasne, przed czym uciekał. Była to jedyna droga, która prowadziła do Tosakarina. Jedyna w miarę sensowna droga.
Chwiejnie postawiony drogowskaz „IOD WIULKYUIEGO MUY TOSAKARINA” wskazywał w pewien zaułek. Drogowskaz nie wskazywał nikomu drogi, Latch-key zauważyła, że był to znak, który odstręczał każdemu wędrówkę. Pomimo to, weszła.
- Nie! Tak! Pójść! Wyjść! Dokąd! Pokrętełko, imadełko, hops! Suczydło, mamidło, hops! Ponure suki wcale nie mają wnuki! Dorosia wcale nie kocha Antosia! Oż wy, skurwysyny, chowajcie swoje wybabrzyny! Wszystkie dzieci podrapane, wszystkie plany rozesrane!
Piskliwy głos należał do osoby, która byłaby ostatnią, którą można by o ten głos podejrzewać. Zaułek miał jedno wyjście – to, którym weń weszła, dlatego na łut szczęścia mogła sobie zapisać, że w każdej chwili mogła uciec. Okolica była adekwatna do Ula, to jest była po prostu wysypiskiem śmieci.
- Takie figle migle, śpiewało se roześmiane bydlę! O boże, dość mamy twej miłości, przyprawia nas o mdłości! Pokurwiści, onaniści, waltorniści! Gdy swojego nie możesz znaleźć ustronia, więc w tłumie wal konia!
Tosakarin wykrzykiwał niektóre z tych haseł w uszy drugiego Chaosyty, który siedział na ledwo trzymającym się krześle. Osobliwe było to, że cały ten czas trzymał swoje ręce skierowane w górę, w znak V, był ubrany w stare, zbutwiałe dechy. Z jego ust ciągle wydobywały się ciągi niezrozumiałych sylab, które z grubsza formowały się w coś, jakby melodię. Tosakarin targał go to za prawe, to za lewe ucho, choć bardziej adekwatnym określeniem byłoby tu: Kręcił.
- Kurwa! Kurwa! Kurwa żesz jego jebana mać! Zjebałeś się! Zjebałeś się do końca zjebanego zjebania! Nie odbierasz żadnej stacji! A jeszcze wcześniej tak pięknie odbierałeś! No, kochanie, może pokręcić jeszcze trochę odbierodrutem? Och, kurwości, och, kurwości!
Ramię Latch-key musnął jakiś inny Chaosyta. Tosakarin w mig zauważył zarówno go, i ją. Bez większych ceregieli krzyknął:
- Brać ją!
Gdy Moia próbowała się wyrwać, w trzy susy Tosakarin był przy niej. Wziął ją w pół, posadził na krześle i zaczął się wypytywać:
- Gdzie? Po co!? Na co!? Do cholery!? Portal? Portal do Więzienia!? Głupi suczor! Z Więzienia się nie wydostanie! Po co chce się tam pchać!?
Chyba był przyzwyczajony do ciągłego skrzeku, bo ani trochę nie zachrypnął. Wyglądało jednak na to, że sam pomysł dostania się do Więzienia spodobał się mu, obojętnie, czy dlatego, że był na tyle pokręcony, by nagle zmienić zdanie, czy dlatego, że sam pomysł był jeszcze głupszy od niego samego. Wskazał na jednego z Chaosytów, tego siedzącego na krześle.
- Pokręci! Pokręci! - wskazał na lewe ucho.
- Bbbbbbffffffflllllrrrrrbbbb – rzekł tamten.
Gdy została zmuszona do tego, żeby kręcić uchem, czuła się całkiem głupio. Sylaby zmieniły się. Tosakarin trzasnął w ręce swój odbiornik.
- Rrrrrrrbmmmmmuuuuaaaaaarrrrrrrmmmmm...
- Portal do Więzienia! Co i jak!?
- Rumbumbum...
- Niech kręci! Niech kręci! Niech kręci, do kurwiej nędzy!
- Flllllrrrrrruuuuuuppppppbbbbbbbmmmmmnnnnnaaaaarrrr rmmmm...
- No? No!? No!?
- Rrrrrrrrrrrrrrrrrwwwwwwaaaaaagggghhhh... Wwww-zzziiieeennniee... Tsssskrrriiiinnn... Weejśćiaa... Trzba miećć zzzsee sssobbą nniiico szczyyn i gówna... Lllbooo góówwwna i szczzzyn... Wgaaghh... Byle jkich... Briauuura eeest dooobre... Myijscei... Ghuuu... Pood buutlą y dzbaanem... Uuuuulllll... Umiyśśśśććć w ooooddddppppadniiyuytym sęęęku... Dzioorze takiyji... Łłłtwwwooo rozzzpozznććć... Wyyyyjśśććciiii... Looooooochyyy... Dooo grrrooootttooo... Nnnnidallllekkooo pppppoooodsyyygyyl... Jeeesss taam spro weeejśśććć... Traaafićć mooożnaa... Ucccciyyyc? Jeeeeessssssttt pooorrrrtlllllllllllllllll... Boooo tttaaaa dzziiioooorrra tooo tyyyllllkkkooo ww jeeedna drooogy jeest... Czaaaa ucckkćć... Innnyyyyy prrtttlll... Niyy wiimm gdziii...

Wkrótce potem bełkot stał się kompletnie niezrozumiały, a Moię, w akcie wielkiej łaski ze strony Tosakarina, wykopano na zewnątrz, uprzejmie ją przestrzegając, żeby nie ważyła się przychodzić, chyba, że chce dołączyć do akcji Chaosytów, bo Tosakarin ma układ z Karanem i to on jest czasem faktolem.


· Garl'kazz
Kinokk szła zatłoczoną ulicą, wyraźnie wybijając się ponad szary tłum.
- Jest sprawa, o której chciałabym porozmawiać – rzekła, od razu przechodząc do rzeczy. - Sympa uciekł. Pewnie miałeś co do niego rację... Chyba zaczął węszyć, co tak naprawdę zamierzasz z nim zrobić. Mówił, że jeszcze się zjawi.
Westchnęła.
- To nic. Po prostu w jednej chwili był, w drugiej go nie było. Dziwny stwór, nie sądzisz? Jednak na tyle mądry, żeby się połapać, żeby tutaj więcej nie przychodzić. Ostatnim razem, gdy go widziałam, gadał coś o snach... - pokręciła głową. - Brednie. Ale doprowadził mnie do jakiegoś faceta według tego swojego widzimisię. Kazał... Zapytał się, żebym z nim pogadała. Mówiłeś, że legendy i reszta plotek jest nic nie warta, a jednak spotkałam kogoś, kto też nosi klątwę od ładnych paru lat i żyje.
Zza jej wysokiej postaci wyłonił się gnom, ubrany w całkiem wytworny płaszcz. Jego ruchliwe oczka śledziły strachliwie Garl'kazza zza binokli.
- Dz-dzień dobry – zająknął się. - J-jestem Gezgin Mmaroth, gnom iluzjonista.
- Opowiedz Garlowi o klątwie, Gezgin.

Gnom wziął spory haust powietrza i wyrecytował formułkę:
- Miło mi poznać miłą panią. Z-znaczy się, p-pana. Ekhm! Widzi pan, znajduję się w wielce niekomfortowej sytuacji. Przed trzema laty rzucono na mnie klątwę – tu pokazał na swojej lewej dłoni symbol. - Była to niestety klątwa, która sprawiła, że nie mogłem się zwrócić do żadnego kapłana, co gorsza, sprawiała ona, że byłem regularnie atakowany. Nadal jestem regularnie atakowany przez stwory, których natury do końca w stanie nie jestem wyjaśnić, jednak z grubsza sądzę, że przypominają one cienie satyrów. W każdym razie, taki mają wygląd. Jest to poważna niedogodność. Wygląda na to, że cienie są zamknięte we własnym cieniu tego, na którego rzucono klątwę. Rozmawiałem z panem – tutaj proszę mi wybaczyć, że nie podam nazwiska tej persony – który miał podobne problemy i także mówił mi o tym, że był atakowany przez cienie, które powstawały z jego własnego. Naturalnie, można się bronić. Od tamtego czasu zwykłem przebywać w pomieszczeniach bardzo oświetlonych lub całkiem ciemnych, czyli takich, w których jest albo za jasno dla cieni, albo mój cień rozpływa się z innymi cieniami i nic nie można odróżnić. Pomimo tego, żyję w ciągłym strachu, i to od trzech lat. Od trzech, proszę sobie to wystawić. A to tylko dlatego, że dotknąłem małego kawałka kartki, na którym był fragment jakiegoś symbolu. Tego, który wkrótce potem w całości znalazł się na mojej dłoni.
- Podaj szczegóły, Gezgin.
- D-dlatego mam właśnie przyjemność zaprezentować pewne urządzenie, które wykrywa składniki klątwy. K-kupiłem go za psi grosz od pewnego kupca, który wracał z Bytopii. J-jest to jakby k-kompas, który doprowadzi państwa do celu...

Wyciągnął zza pazuchy małą lampę wielkości nieco większej niż duży palec. Wydobywało się z niej szare światło.
- Wystarczy tylko przytrzymać nad portalem, który ma prowadzić do celu. Jeśli zaświeci się na zielono, znaczy, że dobrze. A jak na niebiesko, to że nic tam się nie znajdzie. W ten sposób, ryzykując życiem, znalazłem... Sto pięć stron. Które przekazuję wam. Mam nadzieję, że zdejmiecie klątwę z siebie i nas wszystkich.
Wręczył Garl'kazzowi plik zszytych ze sobą stron. Wszystkie były ponumerowane, jednak wszystkie były puste.
- Dość, żeby przyciągnąć do siebie resztę – odchrząknął. - Podobno strony zawierają wielką wiedzę, jednak mi na niej nie zależy. Wolę zachować tyle życia, ile mi jeszcze pozostało...
Gdy odchodził, Kinokk zwróciła się do githzerai:
- To jest też czas naszego rozstania. Dostałeś ten jego kompas, a ja znalazłam swoje sposoby, by mieć gdzie szukać. Sympy nie ma, jednak pokazało mi to, czego tak naprawdę chcesz i oczekujesz. Nie, to nie tak, że nie wiedziałam, jednak wy, Łaskobójcy, jesteście całkiem inni od nas.
Milczała jeszcze, chcą ubrać w słowa myśli. Ale chyba już wszystko było wypowiedziane.

- Głowa wiedźmy powinna was zaprowadzić do części, które nie zostały jeszcze odnalezione. Gnom powiedział, że odnalazł wszystkie części znajdujące się do tej pory w rękach satyrów... Zajęło mu to tylko trzy lata. Ten fragment, który odnalazła Falster, wydaje się pokrywać z prawdą.
Odwróciła się i zaczęła szybko iść, nie mówiąc nawet pożegnania. Ta informacja była pożegnaniem.
Druga wizyta w Więzieniu okazała się owocniejsza. Po pierwsze dlatego, że niektórzy Łaskobójcy węszyli za Tonącymi, którzy chętnie pomagali Twardogłowym w łapaniu co aktywniejszych i głupszych ze Straży Zagłady. Dlatego było tutaj o wiele mniej ludzi.
Jasne było, że jego przywileje nie pozwalają mu dostać się do niższych poziomów Więzienia. Faktorzy, którzy pozostali w Więzieniu, byli na tyle niechętni Imiennym, że właściwie nie mógł zbyt wiele osiągnąć, wypytując się o to, co znajduje się na dole.
Jednak straży tym razem nie było, a nie było także wielkim bezprawiem po prostu zapuścić się w stronę schodów i zbadać, co tam było. Pokonał parę kondygnacji, zapuszczając się coraz niżej i niżej. Niektóre z odnóg korytarzy były ślepe i były zabarykadowane, a powietrze przedostające się przez stare deski kazało przypuszczać, że były to lochy ciągnące się przez PodSigil.
Szedł dalej. Co prawda w całym Więzieniu, które było surowe, nie było niczego do szukania, jednak czasem walały się resztki jedzenia czy beczki, które przynoszono więźniom. Tutaj także były cele, jednak wiele z nich było starych, a ich kraty były wyłamane albo zardzewiałe. Schody kończyły się na kolejnych zamkniętych drzwiach, tym razem była to klapa prowadząca na dół. O wiele jednak bardziej były uzbrojone drzwi, które wiodły w bok. To, co zwracało uwagę za kratami, były trzy czaszki ułożone wokół jednego z łuków.
Korytarz, który Garl'kazz ujrzał za kratami nie należał do tych, które były spotykane w Więzieniu. Być może powinien był dziękować losowi, że bodajże przez pomyłkę znalazł się tutaj. Za zardzewiałymi kratami znajdowały się kamienne postumenty, a na nich rzędy katafalków. Niekiedy zwisały z nich nosze. Nie było tutaj jednak ani rannych, ani zwłok. Choć płonęły magiczne pochodnie, jasne było, że krat nie odmykano od bardzo długiego czasu, od miesięcy czy nawet lat. Po drugiej stronie znajdowały się kolejne kraty, także zamknięte. Zdołał zobaczyć, że za kratami, do których już nie miał dojścia, znajdowały się kolejne schody.
Osobno sprawa się miała z klapą w podłodze. Githzerai nieraz już słyszał od innych Łaskobójców i tylko od Łaskobójców o czymś, co być może znajdowało się w podziemiach Więzienia. Było to Grotto, miejsce, gdzie nawet Nilesia nie pozwalała schodzić ludziom ze swojej własnej frakcji.
Niewątpliwie, Garl'kazz i reszta, chcąc wejść teraz do więzienia, miała by znacznie ułatwione zadanie. Poza pokonaniem wielkich schodów, które ciągnęły w dół, przez magazyny, miejsca sypialne i stołówki, należało przebyć przez dwie konkretne przeszkody, to jest kraty. Garl nie wiedział, na ile ten stan się utrzyma. O ile nie spotkał zbyt wielu faktorów, na jego drodze pojawiali się czasem Imienni, a i tak musiał unikać tych, którzy zapytaliby się go, co robi właśnie w tym miejscu.
Właśnie nadchodziła para innych Łaskobójców. Nie zauważyli go, a on mógł podsłuchać ich krótką rozmowę:
- ...więc ilu Tonących uda nam się złapać?
Tamten drugi zachichotał.
- Moce wiedzą! Ale tym razem Straż Zagłady, nawet, jeśli to prawda z ich faktolką, stracą Zbrojownię.
- Dlatego będziemy potrzebować więcej ludzi na ulicach. Wkrótce coś się stanie.
- Taak... Każ awansować Imiennych na faktorów... Nie, nie wszystkich... Nad faktorami będziemy mieli większą kontrolę. Ale po cichu. Nie chcemy, żeby ktoś zczaił, że kroimy coś.

Parsknął.
- To pomysł Nilesii, czy Rowana?
Wzruszył ramionami.
- Mój. Nilesia i tak jest zajęta swoją nową zabawką w postaci faktola Przeznaczonych.
- Ciekawe tylko, kto się bawi kim...
Odeszli i githzerai nie mógł nic więcej usłyszeć.




· Gorrister Peldevale
Na szczęście wokół Zbrojowni było tyle zgiełku, że dodatkowy rumor, który robiła skrzynia znajdująca się w plecaku, nie uczynił większej różnicy. Gorrister, czy też – Zuljak, jak naprawdę się nazywał, spędził nieco czasu szukając kogoś odpowiedniego, który mógłby otworzyć skrzynię.
Ostatecznie znalazł kogoś, kto zgodził się za w miarę uczciwą opłatą otworzyć skrzynię. Okazało się, że abishai, który to zamykał, ukrył prawdziwy zamek za prostą iluzją demoniego pyska, który odgryzał palec każdemu, który wetknął go w jego usta. Człowiek z Sigil, który zwał się Marius, zdjął iluzję. O wiele dłużej zajął mu zamek, którego nie mógł otworzyć za pomocą zwykłych wytrychów, po zdjęciu okuć, po prostu wykręcił. Wziąwszy opłatę, odszedł.
Wnętrze okazało się naprawdę tym, na co Peldevale czekał. Kufer był wypełniony do połowy brzdękiem. Było tutaj sporo złotych monet i srebrnych, gdzieniegdzie znalazły się miedziaki. Tym, co przyciągnęło uwagę Gorristera, było paręnaście pereł, w tym i czarnych, znalazły się też jaspisy, ametysty i kocie oka. Było tutaj jeszcze parę innych drogich kamieni, których Peldevale nie mógł rozpoznać.
Schował skrzynię odpowiednio w swojej kwaterze w Zbrojowni.


· Garl'kazz · Gorrister Peldevale · Moia Latch-key
Githzerai spojrzał na trzy czaszki, które zapłonęły ponad łukiem przez krótką chwilę, a cegły ułożyły się w spore usta, które wypluły nie kogo innego, jak Latch-key i Peldevale'a.
Kraty dawały się otworzyć – czy to wytrychem, czy magią, czy po prostu tępą siłą.
Kolejne schody prowadziły w dół.
Idąc, stwierdzili, że ściany spirali, po której schodzili, są coraz bardziej wilgotne. Nagle urwały się, a kamienne płyty zastąpiła zwykła skała Sigil. Powietrze było przesycone mętną tonią jeziora. Jeśli kiedykolwiek znajdowali się bliżej Grotto Łaskobójców, to była to właśnie ta chwila. Jeszcze dalej kamienne schody zastąpiły żelazne sztaby wbite w kamień, a tu i ówdzie skała prześwitywała w kompletny mrok. Otwory sączyły ten sam mokrawy zapach. Oś schodów kończyła się, zostawiając stalowy szpikulec, po którym szli. W pewnym momencie nawet ściany przestały stanowić oparcie, a schody skręcały się spiralnie w ciemności. Gdyby ktoś z nich spadł, nie wiedziałby, dokąd. Z dołu dochodził cichy, ale jednostajny szum.
Schody skończyły się, wychodząc na sporą komorę. Właśnie wtedy stwierdzili, że zaczyna brakować im czasu. Gdzieś z góry zaczęły dochodzić krzyki – czyżby wiedzieli, że portal został aktywowany lub że ktoś przeszedł przez przejście?
Ciało Mallina było rzęsiście oświetlone. Zbytek, jak na trupa, pomimo faktu, że był dobrze zabalsamowany. Nie wiadomo było, dlaczego Nilesia zadała sobie tyle trudu, by ukryć zwłoki własnie tutaj, nad Grotto. Ciepły płomień wskazywał także na wiele szczelin w podłodze, które prowadziły w przepaść.
Komory strzegł gliniany golem, bez oczu i bez uszu, zatem kompletnie nieświadomy ich obecności. Być może strzegł tylko zwłok Mallina, tak go zaprogramowano. Za golemem zaś był taki sam łuk, nie z trzema, a czterema czaszkami.
Należało tylko wyrwać oko z głowy, którą dała im wiedźma. Gdy wyrwane, głowa najpierw zamlaskała, resztki szczęki odpadły, a z wnętrza dobiegł głuchy głos:
- Jeśli wyrwaliście oczy – potok słów wypłynął nagle i nieprzerwanie – oko, znaczy się, to musicie znajdować się nie gdzie indziej, jak w Więzieniu Łaskobójców. Wiem sama, bowiem znałam informację. Była to próba dla was, bowiem wiele już zawiodło.
Głowa Mallina sama w sobie nie ma żadnego znaczenia. To, co jest dla was prawdziwie ważne, to to, co się w niej znajduje.
Głos wiedźmy zaśmiał się i kontynuował.
- Mallin, jak wierzę, także w jakiś sposób wplątał się w klątwę, jednak został zabity – czy to przez własny cień, czy to przez zrządzenie losu pod imieniem Alisohn Nilesia. Jego mózg zawiera informacje, gdzie są inne karty Księgi Satyrów. Przeczytajcie jego mózg. Po prostu.
Tu wasza podróż dopiero się zaczyna. Pozwólcie, że uchylę rąbek, czym właściwie jest Księga Satyrów. W końcu jestem siostrą tych, które ją stworzyły.
Nie jest to klątwa w zwykłym tego słowa znaczeniu. Moc Księgi rośnie z każdą zebraną kartą, dlatego jest to do pewnego stopnia przedmiot świadomy. I nie jest prawdą, że Sylen kontrolował promień. To bardziej promień jego kontrolował. Musicie wiedzieć, że satyry nigdy nie były panami Księgi, chociaż chcieliby uzurpować sobie prawo do niej, jako jej strażnicy...
Księga zabija wtedy tylko, gdy ktoś staje się dla niej bezużyteczny. To jest przestaje szukać stronic. Jednak jeśli ktoś zbierze wszystkie karty, klątwa przestaje działać. Jeśli interesy kogoś zbiegają się z odnalezieniem stronic – Księga mu pomoże w takim zakresie mocy, ile stronic zebrał. Dlatego jedna strona czy jej fragment posiada znikomą jej ilość, jednak parędziesiąt czy paręset stronic potrafi przenosić góry, o ile doprowadzi to do odkrycia i zebrania wszystkich stron.
Jedyny problem zasadza się na tym, że istnieją ci, którzy chcą ją wykorzystać, a także ci, którzy chcą ją zniszczyć. Fakt, Księga wynagradza tych, którzy chcą ją odnaleźć, jednak ci drudzy – a przede wszystkim satyry – są efektywni w swoim dziele, bo wspomagają ich moce boskie.
Księga Satyrów, stworzona przez Szare Wiedźmy, jak mawia legenda – i tym razem to prawda – została stworzona po to, by zabić bogów, a jedyne miejsce jako stwórcy Wieloświata pozostawić człowiekowi. Energie w niej nienawidzą także wszelkiego rodzaju władców, takich jak faktoli Sigil. Może i to, co się zaczęło dziać w Mieście Drzwi właśnie jest z jej powodu.
Dość zresztą wyjaśnień. Dla tych, którzy znajdą ją całą, jest nagroda. Dla tych, którym się nie uda, jest kara gorsza od śmierci, bo Księga sięga poza śmierć.
Są jeszcze dwie inne drogi ujścia Księdze: Pierwsza wiedzie przez Los, to jest przez znalezienie Panów Karmy i poproszenie o odmianę losu, jaki was spotkał. I druga druga to zabicie tych, które stworzyły Księgę, to jest siedmiu Szarych Wiedźm. Wybór jest wasz.
Jestem pewna, że tam, gdzie jest złożony Mallin, istnieje jakiś portal, który prowadzi do miejsca, gdzie są ukryte inne stronice. Szukajcie. I strzeżcie się.


 

Ostatnio edytowane przez Irrlicht : 26-02-2010 o 13:21.
Irrlicht jest offline