Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-03-2010, 00:36   #33
Lost
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu


Drużyna Sierżanta Christophera Deluca.

Dwadzieścia kilka lat.
I co właściwie? Nic właściwie. Brudne ulice Nowego Yorku, zeszmaceni ludzie, wciskająca się wszędzie nędza. Lata czterdzieste. I on, Christopher Deluca. Nic więcej, jak drobny złodziejaszek, który stara się związać koniec z końcem. Europa? Wojna? Hitler? Pojęcia tak abstrakcyjne, jak milion dolarów leżący pod łóżkiem. Coś, co się nigdy nie wydarzy.
Idąc wzdłuż żywopłotu, jakieś normandzkiej zagrody, zastanawiał się, jak to się właściwie stało, że się tutaj znalazł? Kto wbił go w ten mundur, nadał stopień, włożył karabin do rąk i wypchnął z samolotu płonącego gdzieś nad Francją?
Deluca był udupiony. Ewidentnie udupiony. Popolupo.
Za bardzo głupi, by chować się po kątach przed komendą uzupełnień, a zbyt bystry, by dać się zrobić jakimś pieprzonym szeregowcem i dźwigać ten CKM. Ich niedoczekanie.

***

Odkręcił manierkę i wypił solidny łyk wina, znalezionego kilkanaście minut temu, w wywróconym wozie. Miał jeszcze jedną butelkę w plecaku.
Gdy kiedyś będzie, a na pewno będzie, opowiadał o kilku poprzednich dniach i tych następnych, to ze śmiechem, przed kuflem piwa, jako bohater, w jakimś zadymionym pubie. Teraz myśląc o nich wolałby być martwy.
Ogarnął wzrokiem grupę żołnierzy. Pięciu straceńców, oderwanych od swoich oddziałów, zagubionych gdzieś we Francji. Jego kumpel z drużyny, Justin Grisham z ciężkim karabinem maszynowym, piechociarz, bez broni (podobno zgubił przy lądowaniu), który szybko stał się ładowniczym, idący na przodzie strzelec i wlekący się z tyłu radiotelegrafista. I najwyższy z nich w stopniu kaprala. Czemu nie mógł natknąć się na jakiegoś zagubionego podporucznika? Cholera.
- Sierżancie! - krzyknął żołnierz idąc na czujce. - Coś tam jedzie. - Powiedział pokazując na szosę przed nimi. Christopher podniósł lornetkę do oczy i szpetnie zaklął.
- Ciężarówka.. niemiecka. - Powiedział. - Justin i ty.. drugi. Schowajcie się w tamtych krzakach. Wycelujcie erkaem na drogę. Strzelać, dopiero gdy ja. - Co jeśli te krzaki nie są wystarczająco gęste i tamten ich zauważy? Może już widzi? A jeśli na pace jedzie uzbrojony po zęby oddział SS? Uspokój się, cholera. - Reszta za mną. Do szopy. Nie strzelać bez mojego rozkazu! - Ostatnie zdanie wykrzyknął, jakby właśnie od niego zależało ich życie. Chciał tak sądzić.

***

Kilkanaście minut później znów szli szosą w kierunku mostu niedaleko miasteczka Come-du-Mont. Kierowca tamtego Opla przejechał obok, nie dostrzegając, albo nie chcąc ich dostrzec. Paka była pusta.
Ten most. Powinien być kilometr, może dwa od nich. Tym tempem, to jakieś pół godziny marszu. Nigdzie mu spieszyło, chyba że do Stanów. Rozejrzał się po okolicy. Spokojny krajobraz francuskiej wsi.


I wtedy po raz pierwszy uderzyła go ta myśl. Świat jest tak piękny, a ja w każdej chwili mogę zginąć.
Z zamyślenia wyrwał go potok słów. - ... i co pan, o tym sądzi panie sierżancie? - Mówiący mężczyzna miał około później trzydziestki. Właśnie ten, którego ochrzcił wcześniej "Ty.. drugi". Kilka miesięcy temu, to Christopher, zwracałby się do niego per "Panie". A teraz to tamten patrzył na niego pytającym wzrokiem uczniaka.
- Jak ma pan na imię? - odparł Deluca.
- Szeregowy Hubert Darow, panie sierżancie. - Ten zwrot, coraz bardziej go irytował.
- Odpuść, sobie tego pana, panie Darow. Mógłbym być twoim synem, ale nie wiem, czy takiego byś chciał. - rzucił i roześmiał się.
Tamten skonsternowany odrzekł. - Ale to jest wojsko.. i pan ma wyższy stopień ode mnie... - Deluca, odpowiedział mu salwą jeszcze głośniejszego śmiechu. Aż sam musiał przyprowadzić siebie do porządku. Szkopy przecież... - Widzisz, i dlatego pan, panie Darow musi nosić erkaem. - Ładowniczy odpowiedział mu skwaszonym uśmiechem. "Pan Sierżant" znów pogrążył się w myślach.
Może tam jest już jakiś oddział sprzymierzonych? Może udało się komuś już zająć ten most i właśnie nasi saperzy obracają go w puch? Byłoby pewnie słychać. Albo jest opustoszały. Szkopy pewnie tak dostają po tyłkach, że nie już dawno się stamtąd wycofali. Albo...

***

[media]http://www.youtube.com/watch?v=695jCTsj3m4[/media]

Krew pulsowała w skroniach. Krew z domieszką ołowiu, próbująca rozsadzić skronie.
Huk. Eksplodowała czaszka?
Granat.
- Za mną! Za mną, do kurwy nędzy! - darł się Deluca. Pociski zastały ich, gdy przekradali się przez zagajniki, kilkanaście metrów od mostu. Deluca schylony biegł w stronę przęseł mostu - jedynej solidnej ochrony przed kulami w tej okolicy. Nagle seria erkaemu wzbiła grudki ziemi kilka kroków przed nim. Poczuł mocne szarpnięcie.
Boże, dostałem! Przemknęło przez głowę.
Leżał na ziemi, tuż obok kaprala Salivana. To on pociągnął go za mundur obalając na ziemię.
Żyje. Żyje. Wyryło się dłutem, po wewnętrznej stronie czaszki.
Deluca był przerażony. Widział wcześniej strzelaniny, znaczy kilka godzin temu, ale w żadnej nie uczestniczył tak blisko. Nie czuł gorąca kul ślizgającego mu się po ciele. Próbował poderwać ciało do biegu, ale nie mógł. Coś trzymało go w miejscu.
Salivan wystrzeliwał raz po raz w pozycje wroga. Christopher zerknął w tamtym kierunku. Jeden ze szkopów, zerwał się do biegu, zatoczył i upadł na ziemię. Czyjeś ręce wciągnęły go z powrotem zza worki z piaskiem. Wtedy sierżant usłyszał charakterystyczny odgłos wypadającego magazynka z Garanda towarzysza. Nie wiele myśląc podciągnął do ramienia własnego Thomsona i puścił kilka serii w stronę wciąż ostrzeliwującego się przeciwnika. Zagłębienie, w którym leżeli dawało im idealną osłonę od kul, które rozbijały się albo o nasyp przed nimi, albo przelatywały ze świstem powyżej.
Gdy Salivan przeładował, wspiął się na klęczki, wystrzelił i rzucił się biegiem w kierunku mostu, zostawiając bezpieczne schronienie.
- Co on robi...? - wyszeptał sam do siebie. - Salivan! Salivan, cholera! - Tamten wydawał się nie słyszeć. - Justin! Dawaj tu ten cholerny erkaem! Za mną! - Wykrzyczał i ruszył za kapralem. W biegu szarpał się z granatem dymnym, który nie chciał odczepić się od kamizelki. W końcu zrezygnował, ujął broń oburącz i zasypał przeciwnika gradem kul. Salivan już był przy przęśle. Odbezpieczył granat, wziął rozbieg i potężnym zamachem cisnął go prawie do końca mostu, zaraz za prowizorycznie ustawioną barykadą. Sekundę później wybuch wyrzucił, zza niej pokaleczone ciało niemieckiego żołnierza.


Nim kule zdążyły, go dosięgnąć, kapral był już za osłoną. Za to Deluca dopiero dosięgnął przęsła. Zaraz za nim, uderzyły o niego ciała Justina i "pana" Darowa. Niemieccy saperzy pod osłoną MG 42, powoli wycofywali się, zostawiając za sobą zabitego.
- Salivan, odpierdoliło Ci?! - Krzyknął Deluca. Był wściekły. Wtedy, gdy leżeli obok siebie w rowie, mogli się jeszcze cofnąć. Teraz było po nich. Każdy ich ruch zasypywany był kulami. Kapral, wykrzyczał coś do niego niezrozumiale. Kilka kul zrykoszetowało od przęsła.
Christopher nie mógł, ani nie chciał, choć chwilę dłużej zostać w tym miejscu. Albo naprzód, albo w tył. Wszystko jedno. Wszędzie śmierć. Wszędzie umieranie.
- Justin! Rozłóż tu erkaem! Pokryj ogniem ich czterdziestkę dwójkę! Ja pobiegnę do przodu, postaram się dosięgnąć go granatem! I gdzie jest radiowiec?!
- Nie wiem! - Wzruszył ramionami, mocując się z trójnogiem. - Chyba został w tamtym lasku! Ruszaj się szybciej, kurwa! - Wykrzyczał na "Pana" Darowa. Deluca przeładował, wreszcie wyszarpał z zawieszki skorupę "dymnego", rzucił go, jak najdalej potrafił i momentalnie wybiegł zza przeszkody. Powitały go niemieckie kule. Granat nie zdążył jeszcze wypuścić całej swojej zawartości, więc widoczność była wciąż dobra. Błąd nowicjusza.
Jak kaczka. Jak pies.
Nagle ciało, wydawać by się martwego Niemca poruszyło się. Blondyn, cały we własnej krwi dźwignął się ciężko na pokrwawionych ramionach, ledwie oddychając, rozejrzał się nieprzytomnym wzrokiem i dostrzegł amerykańskiego żołnierza biegnącego wprost w jego stronę. Łaknącą krwi bestie. Potwora idącego go zabić. Próbował więc wstać, uciec, ale nie mógł. I wtedy spojrzał w dół. Jego lewa noga, wyglądała jak złamana zapałka. Amerykański granat wyszarpał kawał mięsa, połamał kość, która teraz wystawała na zewnątrz, a chyba ścięgno, włóczyło się obok. I wtedy go uderzył. Obezwładniający ból, odbierające zmysły cierpienie. Jeszcze raz spojrzał na Amerykanina. Kuląc się przed smugami pocisków i ostrzeliwując się, biegł w jego stronę.
- Biegnij, Chris, biegnij... - wycedził przez zęby Grisham. Jego ciało podrygiwało, wstrząsane serią erkaemu. Ładowniczy podprowadzał taśmę z oczami szeroko otwartymi ze strachu.
Po drugiej stronie mostu, taki sam Grisham, tylko w niemieckim mundurze, z nazwiskiem Steffen Bachmann, na nieśmiertelniku, cedził przez zęby. - Los, Hans, los... - Wiedział, że mógł uratować swojego przyjaciela, tylko gdy zabiję, biegnącego do niego spadochroniarza. Wstrzymał więc na kilka sekund ogień, wziął go na muszkę i przydusił spust. Tamten potknął się, upuścił broń i upadł zza barykadę. W tym samym momencie długa seria przeszyła leżącego na ziemi, rannego Hansa. Amerykański erkaem nie był już dłużny. Może Steffen zobaczyłby jeszcze wyszczerzoną w grymasie dopełnionej zemsty twarz Grishama, gdyby nie to, że wszystko spowił biały dym.

***

Kule niemieckich żołnierzy nie próżnowały. Z nienawiścią szukał wśród dymu miękkiego ciała amerykańskich spadochroniarzy.
Wiesz, o czym myśli się, leżąc skulonym za workami piasku, które raz po raz rozrywane są przez kulę?
O dwóch rzeczach. Po pierwsze zastanawiasz się, jak dużo piachu, do każdego z nich nasypały fryce i za ile nie będzie go wystarczająco, by ochronić twe ciało.
I wiesz, zauważyłem, że coś, co kiedyś rozpamiętywałbyś dniami, teraz ulatywało Ci w ciągu sekundy. Christian zapomniał już prawie, że gdyby nie uszkodzony kawał bruku, biegnąc nie potknąłby się, a gdyby się nie to, seria cekaemu rozerwałaby go na strzępy.
Kilkanaście sekund, które przeleżał zza workami, rozkoszując się wśród latających kul swoim szczęściem, minęło bezpowrotnie. Wiatr rozwiał kłęby dymu, znów podnosząc poplamioną posoką kurtynę, pomiędzy wrogami. Ogień wzmógł się.
DeLuca musiał uciekać. Jak najszybciej. Próbował więc podnieść się i sięgnąć po swój karabin, leżący poza bezpieczną barykadą. Kilka pocisków momentalnie przeleciało zaraz obok jego głowy. A może tylko mu się wydawało? Może nie były tak blisko?
I znów dwie myśli. Czy tamci zauważą wyciągniętą rękę, sięgającą po Thompsona i czy da się przyszyć kilka palców?
Szybkim ruchem złapał za pasek broni i przyciągnął ją do siebie. Załadował i wystrzelił na ślepo znad chroniącej go przeszkody. Niech fryce wiedzą, że ktoś jeszcze broni tego przyczółku.
Sierżant rozejrzał się po swoich pozycjach. Ich erkaem przestał nagle strzelać. Deluca, widział jak Justin mocuje się z zacięciem. Pozostali jego ludzie raz po raz oddawali strzały w stronę przyczajonego wroga. Jeden z nich, Darow wychylił się właśnie, złożył do strzału ze zdobycznego mausera i wtem na sekundę jego twarz przysłoniła bordowa mgła. Jego ciało upadło na drżący od kul bruk. Klęczący obok niego żołnierz wykrzyczał. - Dajcie opatrunek! Ładowniczy oberwał! - Wtedy dopiero spojrzał w na twarz współtowarzysza. - Nie, zostań! Nie trzeba! Nie żyje! - Z rozbitej czaszki powoli sączyła się krew. Zamiast oka miał dziurę wielkości piłeczki do ping ponga. Z tyłu głowy zionęło poszarpane mięso.
Snajper.
- Sierżancie! Trzeci batalion! Trzeci batalion na linii! - Histeryczny krzyk radiotelegrafisty wzbił się ponad zgiełk strzelaniny. - Dowódca, do radiowca! - Powtórzył Salivan. Sekundę później odezwała się upragniona melodia ich cekaemu.
Trzymając się jak najniżej, Deluca musiał pokonać dwoma skokami odległość do żołnierza. Pierwszym, do przęseł i drugim, aż do zagłębienie w zagajniku, gdzie najpewniej leżał radiowiec.
- Ogień zaporowy! - Wykrzyczał w biegu. Myśli. Tamten, który nieprzerwanie do nich walił, nie strzela. Zmienia właśnie taśmę? Czy zajmie mu to tak długo, że zdążę dobiec? Czy snajper jest na tyle dobry by trafić? Czy właśnie obserwuje go przez lunetę?
Minął przęsła, strzelającego Justina. Rozbryznął ciężkim, wojskowym butem kałuże krwi z rany zabitego. Przebiegł przez trawy i dysząc, jak po maratonie zwalił się ciężko obok młodego radiotelegrafisty.
- Trzeci batalion, sierżancie? Przyjdą po nas? Wyciągną nas stąd? - Watson, wyrzucał z siebie pytania, podając mu słuchawkę. DeLuca zignorował je, i starając się przekrzyczeć jazgot karabinów, wydarł się do mikrofonu. - Tu sierżant Chris DeLuca! - To nic więcej tylko nieznaczący zlepek słów. Kiedyś go może określał. Teraz nic nie znaczył. - Z 1 batalionu 506 pułku, kompania D! - To było jego nowe nazwisko. 1 batalion 506 pułku, kompanii D. On. - Proszę o pomoc! Jestem przy kolejowym moście niedaleko Come-du-Mont, podaje współrzędne.... Prosimy o wsparcie! - Nie, nie. My, błagamy o nie. My, nic nieznaczące ziarenka piasku, na ogromnej plaży. Zmywane przez fale. Zadeptywane przez ludzi.
Wciąż tu jednak jesteśmy.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 08-03-2010 o 19:36.
Lost jest offline