Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-03-2010, 12:35   #500
obce
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Wtorek, 16.X.2007, Wydział Filozofii Uniwersytetu Nowojorskiego, gabinet prof. Stephena Schiffera, godz. 12:45.

Wraz z wiekiem robił się coraz bardziej zachowawczy, coraz bardziej uległy. Coraz bardziej przestraszony - pomyślała, unosząc kąciki zaciśniętych ust w uprzejmym, obojętnym uśmiechu. Niepokoił go świat, w którym przyszło mu żyć, niepokoiły go zmiany społeczne, świadomościowe, technologiczne, rosnąca przestępczość, coraz szybszy rytm życia, coraz niższy wiek inicjacji seksualnej u młodzieży, rosnące wysypiska śmieci jednorazowego użytku, subkultury, efekty specjalne w filmach oraz - jak kiedyś się zwierzył podczas gwiazdkowego przyjęcia organizowanego corocznie na Wydziale (dla niej pierwsze i ostatnie, jak sobie wtedy przyrzekła) i pod wpływem dużej ilości ponchu - anime, które oglądały jego niedorosłe wnuki. Stawał się także coraz bardziej podatny na wpływy i coraz bardziej konserwatywny w poglądach. Coraz bardziej zastraszony przemocą i władzą pieniądza, której on sam nie posiadał. Złożyła ręce na kolanach, zerknęła na zegar ścienny niespecjalnie nawet siląc się na dyskrecję. Wróciła wzrokiem do długopisu, który Schiffer obracał pomiędzy palcami prawej ręki, potem popatrzyła na jego twarz. Powstrzymała się, by nie zamanifestować swojej cichej irytacji westchnieniem.

Toczyli już kiedyś taką rozmowę.

Pół roku temu, gdy zbliżał się koniec letniego semestru i nieszczęsny Patrick Simmons nie miał szans na zaliczenia z trzech przedmiotów. Siedziała wtedy, tak jak dzisiaj, przed dyrektorem, słuchała prośby, której nie potrafił dobrze sformułować zawstydzony. Ta ostatnia rozmowa skończyła się wnioskiem podpisanym przez Schiffera z prośbą o przesunięcie egzaminów - z powodów istotnych i osobistych - na późniejszy termin. Prośba została oczywiście rozpatrzona pozytywnie i Simmons cieszył się kilkoma miesiącami wolności. A potem oblał wszystkie egzaminy. W tym ten, który zdawał u niej. Ponowny wniosek i przesunięcie terminu egzaminu poprawkowego. Ile mu zostało czasu? Nie pamiętała w tym momencie. Dwa, trzy tygodnie. Może mniej. I jeśli nie zda, biorąc pod uwagę jego historię zaliczeń, najprawdopodobniej pożegna się na zawsze z Wydziałem Filozofii. Na to pożegnanie Hollward była więcej niż gotowa.

Zegar tykał głośno w ciszy, która zapadła po słowach Schiffera. Angielka założyła nogę na nogę i lekko kiwała stopą, zastanawiając się w jaką formę ubrać to, co musiała mu powiedzieć. Jej rozmówcy brakowało czasem wyczucia. Niepotrzebnie podnosił temat jej współpracy z Wydziałem Trzynastym, niepotrzebnie zagadywał o to jak będzie wyglądała jej praca po przejściu ze stanowiska konsultanta na detektywa. Bardzo niepotrzebnie w kontekście późniejszej prośby. Czy można potraktować Patricka łagodniej niż innych studentów? Nie, nie można byłoby. Nie tylko ze względu na zasady i pryncypia, nie ze względu na sztywno pojętą moralność i etykę pracy. Dla Willhelminy najważniejsza była jej reputacja wypracowana na jasnych i przejrzystych zasadach oceny i zaliczeń. Swój własny obraz, który tworzyła dla samej siebie. Chodziło o prawo powiedzenia z uniesioną głową, że jest możliwie obiektywna i uczciwa. Wszyscy wiedzieli czego się po niej spodziewać, gdyby odpuściła Simmonsowi, straciłaby to prawo. A ta wizja bardzo jej się nie podobała.

- Simmons ma jeszcze jedną szansę - skrzyżowała ramiona na piersi, nieświadomie wysunęła lekko podbródek. - Mogę z nim porozmawiać, przypomnieć mu o obowiązku pojawiania się na zajęciach, przypomnieć mu o terminach otwartych konsultacji, gdyby przypadkiem ich zapomniał, nie mogę jednak zmienić tylko dla niego kryteriów oceny i zaliczeń, profesorze. Jeśli obawia się pan reakcji ojca Simmonsa, może pan skierować go do mnie przy najbliższej okazji, a ja spróbuję mu wytłumaczyć dlaczego jego syn nie może i nie powinien traktowany być inaczej niż reszta studentów.

- Dobry pomysł... ta rozmowa z synem... - Schiffer przez chwilę rozważał, kolejne za i przeciw. Willhelmina zaś zerkała na zegarek, którego wskazówki niebezpiecznie zbliżyły się już do godziny trzynastej. - I może rzeczywiście dobrze by było, gdyby omówiła pani sytuację syna z ojcem.

Skinęła głową i wstała, zabierając swoje rzeczy.
- Za dziesięć minut zaczynam wykład – wyjaśniła lekko przepraszającym tonem. - Jeśli chodzi o starszego Simmonsa, ma pan mój harmonogram otwartych dyżurów. Jeśli nie będzie mu pasował żaden z tych terminów, dostosuję się do niego.

* * *

Przez Schiffera nie zdążyła wypić spokojnie kawy. Nie zdążyła wypalić papierosa. Nie zdążyła usiąść w swoim gabinecie i złapać chwili oddechu. Nie zdążyła uporządkować myśli, zastanowić się nad kolejnym krokiem, kolejnym ruchem, który powinna wykonać. Migrena narastała wraz z irytacją, którą starała się powstrzymywać podczas rozmowy z dyrektorem. Szybki stukot obcasów odbijał się od ścian korytarza. W tym momencie była niemal gotowa, by wyładować swoją frustrację na Simmonsie Seniorze, by rzucić na niego klątwę - niewielką, nieprzyjemną, niegroźną dla życia - by wprost powiedzieć mu, że stosowany przez niego nacisk bliski jest łapówkarstwu. Niemal.

Półtorej godziny do spotkania z dwójką detektywów prowadzących sprawę ifryta. De Luca i Shen-Men.
Trzy godziny do pojedynku, który miał stoczyć Yagami.
Pięć godzin do spotkania z Nickiem.
Siedem godzin do spotkania z Demario i Marlowem.

Otwarła drzwi i weszła do sali wykładowej. Pojedynek magów... Za każdym razem kiedy o tym myślała, opanowywało ją zdziwienie pełne niedowierzania, nikłe odczucie nierzeczywistości. Magia Japończyka, magia, którą sama splotła poprzedniego dnia w jego mieszkaniu, przesunięte granice zaufania. Widziała jego aurę, widziała wzorce jego czarów, czuła ich zapach, była w jego mieszkaniu. Nie była pewna słuszności swojej decyzji. Bała się, że będzie tego żałować w przyszłości, może już niedługo. Ale pokusa była zbyt silna.

Poczęstował ją herbatą, pomyślała, wyginając wargi w nieświadomym uśmiechu. Słodko-gorzką, wyrazistą, gorącą – jak podkreślił Yagami pochodzącą z trzeciego parzenia. Skrępowana tamtą sytuacją nie podziękowała mu tak, jak powinna. Jako gospodarz okazał się... uroczy. Grzeczny, uśmiechnięty, rozluźniony. Nawet wtedy, gdy wspomniał, że pojedynek ma nikłe szanse na bezkrwawe zakończenie. Czy maskował w ten sposób swoje zdenerwowanie? Czy nie chciał zdenerwować jej? Czy zaklęcia, które stworzyła dla niego będą czyniły ją współwinną? Czy będą wystarczające? Czy zadziałają tak, jak miała nadzieję, jak przewidywała? Nie wiedziała.

Poprosiła, by skontaktował się z nią, gdy... będzie już po wszystkim.
I teraz, rozpoczynając wykład, po raz pierwszy jedynie wyciszyła telefon, a nie wyłączyła go całkowicie.

Poniedziałek, 15.X.2007, Staten Island, Pickersgill Avenue 13, mieszkanie Yagamiego Hirohito, 19:00


- Hollward-dono, możemy zaczynać - powiedział spokojnym głosem Japończyk, gdy wokół nich lśniły zielono postawione przez niego kekkai.

- Zanim zacznę - powiedziała cicho, nerwowym, kryjącym zakłopotanie, ruchem odgarniając pasma płowych włosów z twarzy - będę musiała rzucić jeden czar, by móc lepiej dopasować wzorce kolejnych zaklęć do pana, by zminimalizować ryzyko. Ten, o którym wspominałam panu w mieszkaniu Molinera. Muszę zobaczyć pana aurę i wzorce zaklęć, by moja magia nie zakłóciła pańskiej, by pozostała w możliwej harmonii. Jeśli nie ma pan nic przeciwko... rozciągnę ten czar także na pana, by mógł pan zobaczyć to, co ja. Jeśli efekt czaru będzie dla pana niekomfortowy natychmiast go z pana zdejmę.

Zdjęła marynarkę i położyła ją równo złożoną na krześle. Podwinęła rękawy białej koszuli - powoli, metodycznie - odsłaniając pokryte czarnymi liniami tatuażami przedramiona. Tak jak u Molinera, jak w szpitalu przy łóżku McMurry'ego, złączyła ręce i wypowiedziała pierwsze słowa.

- Malkuth. Jesod. - Tatuaż podbiegł krwią, zwinął się na skórze. Dwa trójkąty nałożyły się na siebie, połączyły pod łukami podwójnego okręgu w jedna trójfigurę. - Tifereth. - Etz Chaim, kabalistyczne Drzewo Życia to dziesięć sefirot uporządkowanych w trzech kolumnach, połączonych dwudziestoma dwoma pomostami metaforycznie odpowiadającymi dwudziestu dwu literom hebrajskiego alfabetu. Tak jak w poprzednich przypadkach Hollward oparła filary swego czaru na centralnej kolumnie - powiązanej z powietrzem, odpowiadającej za równowagę pomiędzy przeciwieństwami. Opuściła ręce, pozostawiając jakby odciśnięte w powietrzu błękitniejącą czerwienią linie trójfigury, w której herbajskie słowa splatają się z arabskimi i rzymskimi cyframi. - מאחורי רעלה. מתוך החושך אל האור. תראה לי את הצללים. תראה לי את השמש. תראה לי את האמת. מאחורי רעלה. תן לי את הידע. - Melodyjne słowa, szybkie ruchy palców, tkających dodatkowe indeksy, kolejne oznaczniki, które odsłonią przez Japończykiem tylko to, co ona zechce. Pieczęć, niczym diapazon, wibruje w rytm słów. - Daat. - Tatuaże przesuwają się pod skórą ostatni raz, zastygając na czas trwania czaru w zmienionym kształcie.

Magicznie wywołana synestezja otwiera zmysły. Za każdym razem jest to dziwne uczucie - czuć magię na skórze i na języku, czuć ją dźwięczącą w uszach. To, co nie miało smaków i zapachów - zyskuje je; to co je posiadało ukazuje ukryte wcześniej aspekty. Cienie zwijają się w symbole, smugi światła zdają się załamywać na niewidzialnych pryzmatach, czary odkrywają swoją strukturę, w powietrzu, niczym pajęczyny unoszą się strzępy starych wzorców, pojawiają się aury i powidoki. Jakby ktoś jednocześnie zdarł naskórek świata odsłaniając żywą skórę, prawdziwą tkankę i wystawił całe ludzkie ciało na kontakt z nią. Organiczny, sensualny, bezpośredni. Willhelmina, z lekko przechyloną głową, patrzy na Yagamiego ciekawa reakcji towarzyszącego jej mężczyzny równie mocno jak otaczającego go halo barw.

Oboje widzą ją wyraźnie. Jego aura przesycona jest czernią. Oleistym zapachem palonej skóry, popiołem, który wypiera wspomnienie zaparzonej przez Japończyka herbaty, który ociera się o ciało jak lepkim dotykiem pajęczyny. Jest jej jednak mniej niż Hollward przypuszczała. Marszczy lekko brwi i nieświadomie nachyla się delikatnie w jego stronę zaintrygowana skomplikowaną i rzadko spotykaną mozaika kolorów, która błyska spod cienistego oplotu. Brąz pachnący ziemią, odbijający się w uszach cichym, rozdrobnionym dźwiękiem. Dwie zielenie. Szorstka i miękka. Jesienne liście i zapach zwierzęcego futra niczym osnowa przeplatający cały wzór. Źółć i czerwień. Ciepłe, słoneczne kolory, srebro, wiele plam srebra jednocześnie zdające się rozpraszać i skupiać wzorzec. Szum morza i zapach wytapianej stali ze połyskującej metalicznie rdzawej nici. I czar Angielki, prześlizgujący się po nim delikatnym, ulotnym dotykiem ze szkła i powietrza.

Jego własna aura jest tym, co najwyraźniej dostrzega Yagami, co najmocniej dociera do niego w feerii bodźców i doznań. Reszta jest mniej intensywna, mniej wyraźna, mniej uderzająca. Jak delikatnie wyciszona muzyka, jak fotografia o stonowanych barwach. Wzorce jego magii, barwy otaczające Hollward nie były już tak wyraziste. Widzi wijące się wokół niej smugi czerni - niektóre wyblakłe, niektóre nasycone tak jak u niego. Widzi ciepły, szorstki jak język kota, bursztyn jej właściwej aury, drgający gorącem w opuszkach palców. Przenikają go linie, niczym warkocze splecione z kolorów, które umykają jego oczom, drgając, wijąc się i szemrząc w rytm szelestu przesypującego się piasku.

- Zamierzam spleść dwa czary - odezwała się po długiej chwili, kucając przy kekkai i przyglądając się uważnie barierze. - Pierwszy, powiązany z pana ciałem, będzie stanowił jednym z najprostszych kręgów ochronnych, który powinien ochronić bądź osłabić fizyczne ataki skierowane przeciw panu. Nie na długo jednak. Jeśli czar nie zostanie przełamany przedwcześnie, sądzę, że da panu około pięciu minut względnego bezpieczeństwa. Drugi, powiązany z pana aurą, będzie stanowić jednorazową ochronę przed atakami niefizycznymi, które mogłyby skutkować jej uszkodzeniem. Żeby zsynchronizować czar z panem, będę potrzebowała przez chwilę pańskiej pomocy - uśmiechnęła się lekko. Teraz, z konkretnym zadaniem znajdującym się tuż obok, po pierwszym odsłonięciu kart nie czuła już tego napięcia i zakłopotania, które towarzyszyło jej od początku wizyty. A przynajmniej nie odczuwała go już tak bardzo.

Poprosiła go, by usiadł. Wysoki płomień pojedynczej świecy drgał lekko. Dopiero teraz zapaliła papierosa, którego położyła wcześniej ostrożnie na brzegu szafki. Zaciągnęła się głęboko i wypuściła smugę dymu. Jej palce poruszały się szybko tkając z dymu i szeptanych cicho słów świetlistą strukturę dwóch symboli, dwóch hebrajskich słów obudowanych koronką arabskich wyrazów i cyfr. Po kilku minutach w powietrzu pomiędzy nimi błyskał przydymionym srebrem skończony wzór. Chokmah i Binah. Wiedza i zrozumienie. חכמה i בי�-ה. Prawa i lewa kolumna Drzewa Życia. Woda i ogień rozdzielone powietrzem. Dwa czyste, wysokie, wibrujące tony rozchodzące się pogłosem po pomieszczeniu. Gdy Japończyk przyglądał się symbolom Willhelmina cicho wyjaśniała mu to, co zamierzała teraz zrobić. Powiedziała mu pokrótce o starożytnej teorii łączącej muzykę ze strukturą świata i magią, wyjaśniła znaczenie widniejących przed nim znaków, opisała sposób, w jaki określi zestaw symboli, który będzie właściwy dla aury Yagamiego - jak jego odcisk papilarny, prywatna częstotliwość magicznego radia, czy - jak to kiedyś określił Bautista- dopasowany, szyty na miarę garnitur. Czar szyty na miarę. Uśmiechnęła się lekko, przechyliła głowę. Wąski papieros tkwiący w kąciku ust, bose stopy, brak marynarki i czarne linie tatuażu wijące się po wewnętrznej stronie przedramion nadawały jej rys niedbałej nonszalancji, która w godzinach pracy ukryta była pod grubą warstwą sztywnej uprzejmości.

- Ma pan ładną aurę pod czernią - powiedziała szczerze, tonem, którym mogłaby komplementować nową fryzurę przyjaciółki, czy artykuł znajomego z Uniwersytetu. - Skomplikowaną, mozaikową. Interesującą. To będzie ciekawe wyzwanie - mruknęła ciszej, już do siebie, koncentrując się na prześwietlonych płomieniem symbolach.

Potem były słowa zawieszone gdzieś pomiędzy szeptem i śpiewem, jak cicha mantra powtarzana dopóki płomień świecy, jej aura oraz splecione z dymu i magii symbole nie zharmonizowały się ze sobą, dopóki delikatne cyrkulacje w zewnętrznych warstwach aury nie stały się odbiciem zmian i drgnień w aurze Yagamiego. I dopiero wtedy długie, pojedyncze nuty... mruczące mormorando przechodzące w śpiew alikwotowy, czy czysta wokaliza odbijająca się matowo od kekkai. Z każdą chwilą świetliste wzorce zmieniają kształt, rezonują, drgają, odpowiadają dźwiękiem, karmione dymem świecy rozpadają się na cyfry, symbole, arabskie, hebrajskie i łacińskie słowa, zlewają na powrót, by ponownie się rozpaść. Willhelmina stroi czar tak, jak mogłaby stroić instrument. Szuka właściwej nuty, szuka właściwej barwy, właściwej tonacji. Linie gną się, dwa symbole zlewają się w jeden - kotwicę, która splecie jej czary z aurą i ciałem mężczyzny.

* * *

Pozostało stworzyć wzorce czarów. Do tego nie potrzebowała już obecności Yagamiego. Miała gotową kotwicę, pojemnik, który tylko czekał, by przyjąć w siebie ciężar magii. Wyjęła klepsydrę i ustawiła maleńkim pokrętłem prędkość, z jaką przesypywał się piasek. Nie miała wiele czasu nim dym się rozwieje, a światło wzoru zacznie się rozmywać, nim jego podtrzymanie będzie wymagać wysiłku i koncentracji. Spięła włosy miedzianą klamrą i zaczęła wyjmować z torby potrzebne rzeczy. Niewielki lustrzany prostokąt połączony bokami z czterema sześcianami, ustawionymi ukośnie względem niego. Mały kwiat o wklęsłym środku. Wklęsła, magiczna soczewka. Oprócz niej woreczek z najdrobniejszym piaskiem "zrodzonym przez wiatr i stopy olbrzymów" jak zapewniał Nick. Na to ostatnie mogła tylko pokręcić głową i uśmiechać się uprzejmie. Rozłożyła na podłodze białą chustę, jeszcze raz sprawdziła, czy czaru nie zakłócą żadne magiczne inkluzje. Na chuście położyła kartę z pergaminu, na której nakreślony był krąg ochronny stabilizujący przepływa magii i zewnętrzne wpływy. W połączeniu ze stworzonym przez Yagamiego kekkai, powinien zapewnić dobre warunki do pracy. Spokojne. Harmonijne. Jej aura wciąż pulsowała w rytm wyznaczony przez aurę Yagamiego i widziała, że czar, który zaraz utka będzie pasował do niego, będzie posiadał tą samą melodię. Kładzie soczewkę pośrodku kręgu i aktywuje go. Atramentowe linie drgają lekko, falują nieznacznie, piasek w klepsydrze przesypuje się powoli.


الجوزاء. Al jauzâ. Gemini. Bliźnięta. Bliźniak. Centralny symbol jej wersji lustrzanej klątwy. Podwojony przez samą formę lustrzanego kwiatka: prostokątny środek i cztery rysy. Oczywiście, istniały odmienne formy zapisu tego symbolu, bardziej klasyczne dla jej paradygmatu, ale tego dnia musiała zadowolić się tym, co wpadło jej w ręce. Nie miała możliwości splecenia w tej konkretnej sytuacji prawdziwej klątwy, nie było też potrzeby. Lepszy był czar ochronny, czasowy amulet, który przechwyci pierwsze agresywne zaklęcie mające uszkodzić aurę Yagamiego, skupi je i odbije, cofając je w zmienionej formie z powrotem ku rzucającemu. Oszuka to zaklęcie zamieniając cel - lustrzany bliźniak w miejsce Yagamiego, rzucający czar w miejsce Yagamiego, atakujący w miejsce ofiary.

Kreśli, za pomocą trzcinowego qalam, na kwadratowym fragmencie pergaminu błękitnym tuszem arabskie słowa, wzór arabskiego zaklęcia. Ze zmarszczonymi brwiami, przygryzając dolną wargę, uważnie, ostrożnie. التركيز. Środek. قياس. Splot. نسج. Odbicie. انعكاس. Zamiana. Ujęte w ramy arabskiej kaligrafii uwodziły płynnością linii, perfekcją formy tak różnej od doskonałości japońskich znaków. Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że uśmiecha się lekko. Otoczone koronką magicznych indeksów, cyfr i stabilizatorów wydawały się takie... właściwe. Wsunęła pergamin pod lustrzaną soczewkę i odwróciła ją. Każdy z bocznych płatków posypała drobnoziarnistym piaskiem. Zaczęła recytować zaklęcie, siedząc ze skrzyżowanymi nogami obok chusty. Plecy wyprostowane, ramiona napięte, ręce luźno położone na kolanach. Oczy utkwione w konstelacjach utworzonych przez piaskowe drobiny. Bliźnięta. Nieregularny prostokąt, symboliczna para bliźniąt trzymająca się za ręce. Kastor i Polluks. Zaczęła inkantację. Arabskie słowa brzmiały wyraźnie. Piasek zadrżał i z szelestem odwzorował kaligrafię znajdującą się na kwadracie pergaminu. A potem zaczął wibrować. Delikatnie. Szybko. W rytm melodii dyktowanej przez rytm słów. Mijały minuty. Plecy wyprostowane, ramiona napięte, ręce luźno spoczywające na kolanach. Mijały minuty. Dolna część klepsydry była coraz pełniejsza. W końcu zamilkła, przetarła dłonią kark, zdmuchnęła delikatnie piasek przyglądając się z zadowoleniem czystym, cienkim liniom wydrapanym w srebrnej warstwie glinu napylonego na szkle. Podniosła je i pod światło popatrzyła przez nie na Yagamiego oceniając ich wykonanie. Były dobre. Ponownie umieściła soczewkę w kręgu. Wzięła kolejny kwadrat pergaminu i nakreśliła na nim centralny symbol. Bliźniak. التوأم. Po chwili znów piasek wibruje.

Gdy soczewka jest skończona, odciska na matowej części kotwicę i podaje Japończykowi lustrzany amulet. Na jego powierzchni tańczą iskry w kolorze jego aury.

- Amulet będzie działał około czterdziestu godzin. Może trochę więcej, może trochę mniej - ponownie potarła zmęczony kark. - Im bliżej ciała będzie go pan trzymał, tym lepiej. Powinien zawrócić na rzucającego jeden czary wymierzony w sferę... ducha. W pana duszę, siły życiowe, aurę. Nie ochroni pana jednak przez czarami oddziałującymi na umysł, czy mamiącymi zmysły. Gdy zadziała, szkło popęka. Gdy skończy się jego działanie - wzruszyła ramionami - skończy się jego działanie. Być może zniszczeje i skruszy się, być może nie. Zobaczymy - popatrzyła na stojącą na podłodze klepsydrę i skrzywiła usta. Kończył jej się czas.[/i]

Schowała pojemniczek z niebieskim tuszem i wyjęła zielony oraz czerwony wraz z czystą kartą welinu. Ostrożnie przecięła ją na pół niewielkim nożykiem i położyła na białej chuście. Koło niej rozstawiła pięć świec, do których knotów przymocowała wcześniej fragmenty włosów Japończyka, dzięki czemu płomień będzie zawierał cząstkę oczyszczonego ogniem ciała mężczyzny. Ujęła w dłonie blednącą w powietrzu kotwicę - teraz bardziej utkaną z dymu niż ze światła. Przeniosła ją na welin, obróciła, ułożyła na czystej powierzchni, trzcinowym piórem powtarzając szaro-błękitniejące linie. Zielonym kolorem, który dominował w aurze Yagamiego. Potem przez chwilę obracała w palcach qalam, rysując w wyobraźni właściwy wzór czaru. Prosty zakaz dotyku, by nic nie mogło dotknąć ciała, nic nie mogło go zranić czy uszkodzić. Reszta była sprawą koncentracji i wysiłku woli. Muzułmanin, wierzący powiedziałby, że reszta to sprawa dhikr i du'a - wspominania, rozmyślania o Allahu oraz wołania go, przyzywania. Dla Willhelminy nie były to jednak elementy obrządku religijnego i modlitwy, nie były to aspekty obcowania z bogiem lecz przydatne narzędzia wpisujące się w ramy paradygmatu jej magii. I na jej gruncie ulegające redefinicji. Już nie bóg nad bogami, już nie wyznanie wiary, już nie bezkrytyczne odniesienie do określonego systemu wierzeń. Recytując sutry czy wypowiadając którekolwiek z imion Allaha czyniła z nich znaki pewnego zestawu atrybutów i cech, konkretnej konstelacji znaczeń. Wyrazistej. Silnej. Poręcznej. Tak jak teraz.

- Bismillahi alladhi la yadurru ma`a ismihi shay’un fi al-ardi wa la fi as-sama’i wa huwa as-sami`u al-`alim - powtarzała monotonnie jedną du'a, wciąż tą jedną. W imię Allaha i z jego imienia, nic na ziemi ani w niebie nie może wyrządzić żadnej krzywdy, On słyszy i wie wszystko. Powtarzała ją skupiona do granic możliwości. Powietrze drżało i wirowało wkoło welinu. Drżał i wirował eter. Pierwsza świeca zaczęła spalać się z sykiem. Smukły, ostry jak klinga płomień chylił się ku kobiecie i leżącej przed nią karcie, pożerał łapczywie wosk, sunął przerażająco szybko w dół knota. Pierwsza z wysokich świec dopaliła się i zgasła. Druga wystrzeliła płomieniem. Potem trzecia i czwarta. Hollward wciąż powtarzała du'a. To było proste zaklęcie, to koncentracja była trudna. Stworzenie dla kogoś innego ochronnej bariery, ochronnego kręgu w postaci prowizorycznego amuletu. Nie tu, nie teraz - na jutro, na potem. By zapewnić mu pięć minut względnego bezpieczeństwa. Kropla potu płynęła jej powoli przez czoło, grzbiet nosa. Strząsnęła ją niecierpliwym ruchem głowy. I piąta.

Osuszyła chusteczką twarz i kark. Welin wydawał się teraz cięższy, jakby spulchniony pod palcami. Taki jak powinien. Powkładała swoje rzeczy z powrotem do torby - równo, pedantycznie. Usunęła możliwie dokładnie ślady swojej obecności. Także magicznej. Rozproszyła wszystkie czary, rozproszyła wzorce. Świat stracił swoje bogactwo, bodźce nie atakowały już jej zmysłów, nie widziała magii, nie widziała aur. Nie widział ich już też Yagami. Rozpuściła włosy i przeczesała je palcami, znużonym ruchem. Łyknęła na sucho tabletkę przeciwbólową, skrzywiła się czując jej smak, gdy rozgryzła ją zębami. Podała Japończykowi gotową do przymocowania na wewnętrznej części ubrania kartę, im bliżej ciała tym lepiej. Uprzedziła, że rozgrzeje się skradzionym ze świecy ciepłem, gdy uaktywni się czar. I rozsypie białym popiołem, gdy wyczerpie się zebrana w zaklęciu magia.

Skończyła.


Wtorek, 16.X.2007, Wydział Filozofii Uniwersytetu Nowojorskiego, gabinet dr Willhelminy Hollward, godz. 14:30.

Wykład uspokoił ja trochę. To była rutyna, którą znała. Zajęcie odbywające się zawsze w tym samym rytmie, czas i przestrzeń, na którymi miała pełną kontrolę, praca, którą znała bardzo dobrze. Tu nie było niespodzianek.

Skończyła zajęcia dwie minuty przed wyznaczonym czasem. Tyle, by dojść do gabinetu, nastawić ekspres do kawy, skręcić papierosa i o godzinie wyznaczonego z detektywami spotkania, czekać na nich, stojąc przy uchylonym oknie, wdychając głęboko dym i raz jeszcze przeglądając akta dotyczące ifryta.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."
obce jest offline