Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 21-02-2010, 17:05   #491
 
Tammo's Avatar
 
Reputacja: 1 Tammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputację
Pon, 15 X 2007, Wydział XIII i park naprzeciw, pomiędzy 7:30 a 16:00

Dniówka w kostnicy zaczynała się wcześnie, o 7:30 rano, i trwała osiem godzin, plus półgodzinna przerwa na lunch, nie wliczana do czasu pracy. Amerykański standard, nic szczególnego. Nowy jeszcze nie w pełni wciągnął się do kieratu, po prostu nie miał jeszcze na to czasu. Póki co, wykonywał polecenia, głównie Laury, choć starał się być pomocny każdemu innemu w kostnicy. Równie chętnie uczył się, od wszystkich - w końcu wszyscy byli starsi stażem w kostnicy i mogli go czegoś nauczyć. Jego naturalna uczynność i przyzwyczajenie do typowo japońskiego systemu sempai - kouhai*, powodowały, że jedno i drugie przebiegało sprawnie. Do tego nawet zlecenia były okazją do nauki, padały pytania o sens czynności, dla kogo się go robi, czemu tak a nie inaczej, jeśli inny sposób zdawał się bardziej naturalny bądź sensowny... Nie było pytań o rzeczy trywialne, ale Azjata wyraźnie starał się poznać wszelkie mechanizmy działania kostnicy i pomóc, nie stronił też od właściwie żadnej pracy, nawet jeśli na początek nie wydawała się sensowna. Szacunek i uprzejmość z jakimi się zwracał do pozostałych dziwiły ekipę koronerki, odstawały, ale z drugiej strony potrafiły mile połechtać, kiedy Yagami odkładał to, co robił w danej chwili i z powagą patrzył na osobę zadającą mu pytanie, koncentrując się wyłącznie na niej.

Praca służyła też jako odskocznia. Samodzielne wynajdywanie sobie zadań, uczenie się działania kostnicy i wszystkie inne tego typu działania pozwalały na zapomnienie o sprawach dotyczących nierozwiązanej śmierci Juna, klątwy, losu Billa, sytuacji z rodzicami, nadal niewyjaśnionych sabotaży... Dużo spraw, każda w martwym punkcie. Poza Triadami.

W rzadkich wolnych chwilach osoby znające Yagamiego lub po prostu spostrzegawcze na tyle, mogły dostrzec cień powlekający jego twarz, troskę spowalniającą ruchy do całkowitego zatrzymania i zmuszenia do chwili ponurej kontemplacji.

Nic niestety z takich chwil nie wychodziło. WYraźniejszymi akcentami dnia były rozmowy. Z detektyw Mei Tai Shien, z Laurą na temat nagrody i tłumienia emocji, wreszcie, najlepsza z trzech, z Willhellminą Hollward.

* * *

Około wpół do drugiej Yagami odebrał telefon. Angielka pytała się, czy sprawa, o ktorej chciał pogadać jest dalej akutalna. Onmyoudou potwierdził i usłyszał, że zakończyła wszystkie spotkania i jej dalszy plan dnia jest elastyczny. Zostawiało to mu wybór miejsca i godziny - miły gest wobec ostatnich wydarzeń.

Początkowo kurtuazyjna rozmowa o niczym również cieszyła normalnością. Konwersowali o wrażeniach Yagamiego na temat miasta, czy odpoczął przez weekend (bez drążenia tematu Chinatown, padło jedynie pytanie, czy wszystko ułożyło się po jego myśli), że bardzo dziękuje za informacje, które jej przesłał, że jest niezmiernie zobowiązana itp. W tym kontekście pojawiło się też pytanie o czym Japończyk chciał porozmawiać. Streszczono mu też pokrótce rozmowę z O'Doomem i wizytę w muzeum, przy czym wyraźnie mógł dostrzec rozczarowanie wynikami obydwu.

Yagami poprosił o spacer po parku naprzeciwko komisariatu, nie podając przyczyn ani usprawiedliwień dla swojego wyboru, nawet trywialnego "praca wzywa, nie powinienem odchodzić daleko od kostnicy" lub czegokolwiek równie naturalnego. To, jak również częste zapatrywanie się w przestrzeń (choć nie natrętne bądź nerwowe), jak wreszcie fakt, iż mężczyzna prawie zawsze stara się mieć obie ręce wolne i gotowe, jak zachowuje czujność i jak jego shikigami towarzyszą mu (może nie tak okazale jak wtedy, przy wilkołaku, ale jednak) nieustannie... wszystko to mogło trochę odebrać urokowi rozmowy z mlodym Japończykiem. Ten jednak starał się o jak najlepsze wrażenie, a jego radość z faktu, że jego raport lub informacje o wilkołaku, był przydatny w jakikolwiek sposób była autentycznie szczera. Hirohito nadal dbał o swoją rozmówczynię i jej przyjemność z tego spotkania. Pochwalił się swoją świeżo nabytą wiedzą na temat dalli, zaprezentował zebranych z Internetu kilka zdjęć takowej, pytając, czy to mniej więcej coś takiego. Przyznawszy się, że niezwykle rzadko pija kawę podziękował (w podobny jak w piątek, beznamiętny i pełen uznania sposób) że ta piątkowa była mu bardzo potrzebna z wielu względów, co uświadomił sobie dopiero wieczorem, kiedy nadal potrafił całkiem sprawnie funkcjonować pomimo "jednego z bardziej intensywnych dni jakiego doświadczył".

Nawróciwszy do pytania o Chinatown onmyoudou spojrzał na kobietę poważnie, a ta wtedy dostrzegła co najbardziej zmieniło się w Japończyku - jego oczu nie opuszczała teraz ostrożność.

- Hollward-sensei, od rana zastanawiałem się jak poruszyć tę sprawę, by nie postawić Pani w niezręcznej sytuacji, bądź nie wprawić Panią w zakłopotanie niepotrzebnymi zwierzeniami. Będąc tak niedoświadczoną w podobnej sytuacji osobą, nie mam dobrego sposobu przekazania Pani informacji, które uważam iż powinna Pani posiadać, a zarazem zrobienia tego na tyle zręcznie, by wobec presji czasu jakiej jestem poddany, dostatecznie zadbać o Pani komfort. Zwykle bym milczał, niestety w tym wypadku konsekwencje mojego milczenia mogą być absurdalnie wysokie. Sprawę dla mnie dodatkowo utrudnia fakt, iż nasza dotychczasowa współpraca, jakkolwiek krótka, była dla mnie niezmiernie satysfakcjonująca, w dodatku chciałem prosić o Pani pomoc względem klątwy lustrzanej.

Zawahawszy się nad dalszymi słowami, Japończyk skłonił się głęboko kobiecie, przepraszając na modłę ludzi Wschodu. Wyprostował się wkrótce, mówiąc żarliwie i gwałtownie dalej:

- Jest mi niewymownie przykro, iż moje braki uniemożliwiają mi lepsze przekazanie tej sprawy, niż tak bezpośrednio, jak to czynię, jednakowoż obawiam się, iż zwlekając z tym zbyt wiele ryzykuję. Gdyby chodziło jedynie o mnie, zapewne przemyślałbym sprawę jeszcze kilkanaście razy aż otrzymany sposób byłby zadowalający, lecz przy obecnych okolicznościach obawiam się nie o siebie.

Wyraźnie niezręcznie czujący się mag z autentyczną troską spojrzał na Willhelminę, ponownie przepraszająco się skłaniając.

- W piątek powiedziano mi, że moja obecność w Nowym Jorku została potraktowana jako początek oczekiwanego ataku Yakuzy na Triady i że w związku z tym nie tylko jestem persona non-grata, ale także... Cóż, nie moja osoba powinna być tematem tej rozmowy, lecz Pani. Ponieważ powiązanie mnie z Yakuzą jest potwornie powierzchowne (choć nie kompletnie bezpodstawne) a moje zainteresowanie Triadami w Nowym Jorku żadne, cała sprawa jest kompletnie poronionym pomysłem. Nie zmienia to jednak faktu, że w Chinatown słowo Triad jest prawem i nawet osoby z wysoką pozycją w tongu tamtejszej dzielnicy nie kiwną palcem w mojej sprawie chociażby na tyle, by upewnić się o prawdziwości moich stwierdzeń. Niestety, moje starania o pokojowe rozwiązanie tejże sprawy póki co nie wyglądają najlepiej i przy podobnym zacietrzewieniu drugiej strony, dochodzę do wniosku, że jakkolwiek potrzebuję Pani pomocy dla opracowania klątwy lustrzanej celem ochrony mojej osoby, prosząc o tą pomoc powinienem wyjawić Pani okoliczności, jakie mogą zagrozić Pani. A wyraźnie takie dostrzegam. Nie jest Pani policjantką XIII, co chroniłoby Panią, jest Pani cywilem. Nie jest Pani osobą nie związaną ze sprawą - jako Wiedząca jest Pani kimś, kto postrzega więcej niż inni i może znacząco wpłynąć na wynik magicznego pojedynku. Wreszcie, rzekomi mędrcy Chinatown, którzy mnie umieścili w awangardzie ataku Yakuzy na tutejsze Triady mogą Panią umieścić na liście moich kontaktów lub sprzymierzeńców; w konsekwencji wmieszać Panią w sprawy zupełnie Pani nie dotyczące.

Azjata wypuścił powoli powietrze, rozluźnił się zauważalnie. Teraz, kiedy powiedział już najgorsze, poczuł się lepiej. Nadal był zauważalnie ostrożny, lecz ostrożność w doborze słów, w reakcjach wobec rozmówczyni, w poruszanych tematach... tę mógł sobie już podarować.

- Oczywiście zrozumiem, jeśli zażyczy sobie Pani zakończyć wszelkie kontakty między nami w tym momencie, nie mam prawa wymagać od Pani narażania się dla osoby kompletnie obcej. Dobrze się składa, nawet doszliśmy do skrzyżowania, możemy po prostu się pożegnać i pójść, każde w swoją stronę.


Willhelmina przypatrywała się Yagamiemu uważnie. Najpierw z delikatnym uśmiechem i zainteresowaniem w oczach. Potem już bez uśmiechu. Zakłopotana, zdziwiona, a może nawet zszokowana w bardzo angielski, powściągliwy sposób. Z początku wyraźnie niedowierzająca jego słowom, później stopniowo coraz bardziej rozluźniona. Wizja Yagamiego jako członka yakuzy zaniepokoiła ją bardziej niż mogła przyznać. Przecież triady, yakuza, jakakolwiek forma zorganizowanej przestępczości, odarta z romantycznej otoczki "Ojca Chrzesnego" to kryminaliści i bandyci, przestępcy i szumowiny, prawda? Gładko ogolony, uprzejmy do granic Japończyk jednocześnie pasował i nie pasował do tego obrazu. Przypomniała sobie wyrażenie z piątkowego wieczoru: samuraj, wojownik, kamikadze. Ale to był mag, pracownik Wydziału XIII. I tu pojawiła się odpowiedź. Najprostsze wyjaśnienie, mówiące, że jego kontakty z yakuzą są analogiczne do kontaktów Mei Tai Shen, czy jej poprzednika, pana Shen-Men z Triadami. Dlatego mogła się rozluźnić i odpowiedzieć spokojnie.


- Pańska uprzejmość jest ujmująca – powiedziała szczerze – ale wydaje mi się, że nie ma pan podstaw do niepokoju. - Ruszyła ponownie ścieżką, wciskając dłonie w kieszenie płaszcza. - Po pierwsze moja rola w życiu tutejszego magowskiego światka jest tak marginalna, że aż bez znaczenia. Po drugie, pochlebia mi pan przeceniając moje możliwości. Efekt motyla jest interesującym zagadnieniem teoretycznym, ale bądźmy szczerzy, mól książkowy nie zmieni wyniku pojedynku – uśmiechnęła się przelotnie. - Tą część mojej wiedzy, która wykracza poza zwykłe akademickie standardy, wykorzystuję w zasadzie w przypadkach współpracy z Wydziałem, co, po trzecie, może zmienić się w najbliższej przyszłości. Ach, prawda... nie miałam okazji jeszcze panu powiedzieć... Dowiedziałam się dzisiaj od inspektora Rooka, że najprawdopodobniej do końca tygodnia otrzymam odznakę. Sądziłam, że formalności potrwają o wiele dłużej, wydaje się jednak, że z różnych powodów potrzeba uzupełnień stała się tak nagląca, że pewne procedury i szkolenia są pomijane – skrzywiła się lekko, trudno było ocenić, czy z dezaprobatą, czy cieniem rozbawienia. - Ale to oznacza brak skrzyżowania, prawda? - popatrzyła na Japończyka. - Te trzy punkty oraz kilka innych składają się w sumie w jedno pytanie: jak mogę panu pomóc?

Japończyk odczuł bardzo silną pokusę. Pokusę, by przyjąć ofiarowaną pomoc nie mówiąc już ani słowa więcej. Nie klarując swojego nieformalnego statusu na Wydziale, nie ‘narażać’ Laury Pavlicek, nie sprawiać kłopotu... Gdyby to był ktoś inny, może nawet pokusa by zwyciężyła. Ale Willhellmina Hollward cieszyła się zbyt wielką estymą Japończyka, dlatego ten potrząsając głową, uśmiechnął się smutno, mówiąc:

- Missis Hollward, jest jeszcze jedna potencjalna przeszkoda. Nie chciałbym nic przed Panią ukrywać, zwłaszcza prosząc o pomoc w bardzo ważnej dla mnie sprawie. Powierzam Pani tę informację w zaufaniu, lecz mój akces do Trzynastego Wydziału dopiero się zaczął. Nie mogąc wdać się w detale, powiem tylko tyle, że moja sytuacja może się niestety różnie rozwinąć. Proszę wybaczyć mi ukrywanie tego faktu przed Panią, nie jest to wynikiem braku zaufania do Pani, lecz chęcią uhonorowania przyjętego przed Pani poznaniem zobowiązania. W świetle mej prośby nie ma oczywiście mowy o zatajeniem tego przed Panią, proszę jednak nie czuć się zobowiązaną wcześniejszymi słowami - jeśli zdecyduje się Pani pozostawić tę sprawę, nie będę żywił do Pani żadnego żalu bądź urazy.

Azjata podchodził do groźby Triad bardzo poważnie. Cyngle wpierw strzelali, potem pytali. Gorącogłowi magowie, których spuszczano ze smyczy, robili to tym bardziej. Jasnym dla Yagamiego było, że czas sekretów czy niedomówień się skończył, jeśli miał liczyć na sprzymierzeńców.

Angielka zamrugała zdziwiona oczami, nie będąc przyzwyczajona do >aż< takiej ceremonialności. Europejczyk, nawet uprzejmy, przyjąłby po prostu propozycję pomocy, tym bardziej, że pomoc ta nie dotyczyła bezpośredniej walki ze zbrojnym ramieniem przestępczej organizacji. Czy to była jakaś dziwna odmiana zwyczaju potrójnej odmowy przyjęcia prezentu? A może ona nie dostrzegała jakiegoś niuansu, który dla Japończyka był istotny?

- Panie Hirohito – powiedziała wolno – formalny status pańskich relacji z Wydziałem Trzynastym nie ma wpływu na moją decyzję.
- Domo arigato Hollward-sensei - rzekł poważnie mężczyzna. - W takim razie zapraszam do siebie. Będziemy potrzebować odpowiedniego miejsca, wydaje mi się, że takowym dysponuję. Która godzina będzie Pani pasować?
- Wpół do siódmej nie jest dla pana kłopotem? - odpowiedziała po krótkiej chwili namysłu Angielka.



Pon, 15 X, Staten Island, Pickersgill Avenue 13, 17:46


Niemal nieskrywany protekcjonalizm przy jednoczesnym mówieniu o 'traktowaniu z szacunkiem' wywołało jedynie to, że Yagami, a za nim jego cień, uniósł brwi do góry. Wyraz uprzejmego zdziwienia jedynie się pogłębił na wieść o poprzedniku, by przejść w rozbawiony, leniwy uśmiech przy odbieraniu wizytówki.

- Panie Chu Koi Tang z Flying Dragons, pragnę podziękować. Jest pan pierwszym magiem Triad nie bojącym się podejść miast ciskać klątwy znienacka - doceniam. To wiele ułatwia. Pozwoli pan, że przy okazji tej rozmowy sprostuję pewne nieporozumienia jakie tu dostrzegam. Pierwsze, nie jestem magiem Yakuzy. Drugie, pan nigdy nie spotkał MOJEGO poprzednika - ustaliliśmy przecież, że nie jestem magiem Yakuzy. Jakikolwiek mag Yakuzy był tu dotąd, niech pan nie myśli, że może mnie pan po nim oceniać. Jeśli pan chce mnie koniecznie oceniać, niech pan pomyśli o kimś w rodzaju... yinying zhu.

Zimno onmyoudou obserwował reakcję tamtego na tę wzmiankę.

- Z nimi wiąże mnie więcej podobieństw, panie Chu Koi Tang z Flying Dragons. Tak jak oni, przybyłem tu załatwić pewne sprawy. Z całym szacunkiem dla Triad i pana osobiście... ale WARA Wam od nich.

Spojrzawszy na wizytówkę, Yagami uśmiechnął się jeszcze, dodając:

- Jeśli jednak będzie się pan upierał przy rozstrzygnięciu przez pojedynek (nawet pomimo faktu, że nie jestem z yakuzy a między nami nie ma dotąd żadnej sprawy), oczywiście z wrodzonej uprzejmości zadośćuczynię panu. Pozwolę sobie jednak zauważyć, że natura pojedynków określa pewne sprawy jasno. Wybiera się miejsce neutralne. Nie pańskie ulubione śmietnisko (oczywiście nie kwestionuję gustu), czy mój ulubiony park. Dba się o świadków obu stron, nie tylko pańskiej. Oznacza to, że nie powinien pan próbować szczuć mnie swoimi ludźmi, by potem odurzonego i podtrutego zawieźć mnie na swoje podwórko i tam, w grupie 'pokonać', najlepiej nie zdejmując worka z głowy, bo a nuż bez tego jednak rzucę jakieś zaklęcie. A przynajmniej, niech pan nie liczy na jakąkolwiek reputację, jeśli tak pan zrobi. Zadbałem, by wieść o tym jak rozegra pan tę sprawę się rozeszła. Jeśli ceni pan sobie imię Chu Koi Tang, lub nazwę Flying Dragons, proszę rozegrać to tak, by nie miał pan sobie nic do zarzucenia. Uprzedzam też, mam dotąd przynajmniej dwu przeciwników, więc jeśli chciał pan chlubić się pokonaniem mnie sam na sam, to powinien pan o to zadbać. Jeśli mnie słuch nie mylił, cieszy się pan pewną reputacją w Chinatown. Niech pan ją wykorzysta, bądź nie, wedle uznania - mi jest obojętne czy walczę z panem czy z panem i z kimś jeszcze - będę walczył z każdym z kim trzeba będzie. Także w tym względzie jestem podobny do yinying zhu. Moją intencją jest jedynie przekazanie panu ostrzeżenia, Chu Koi Tang z Flying Dragons: kto sieje wiatr, zbiera burzę. Twoja karma sięgnie cię szybciej aniżeli przypuszczasz. Być może nawet szybciej niż miriady mieczy bądź pięć gromów**. Karma tych nieudolnych przeklinaczy również. Moja cierpliwość z powodu komplikacji jakie sprawiają mi co poniektórzy samowolni magowie pragnący prestiżu, jest bliska wyczerpania. Nie szukam konfliktu, lecz proszę ostrzec 'pana chłopców', jeśli któryś będzie chciał panu 'pomóc', lub już panu 'pomaga'. - Japończyk przerwał na chwilę, upewniając się, że ostrzeżenie dotarło. Nie sądził, by tamten się wycofał, ale chciał wzniecić w nim emocje, utrudnić tamtemu osąd, zakłócić ocenę. Zachwiać tym zbyt opanowanym świrem, bo że opiumowy mag nie był do końca normalny onmyoudou nabierał przekonania z każdą mijającą na rozmowie minutą, po sporej ilości poszlak; przede wszystkim po spojrzeniu jakie tamte w nim utkwił. Do tego spojrzenia bowiem pasowały pionowe źrenice, żółte oczy i rozdwojony język.

- Jeśli to wszystko - podjął po chwili - proponuję, by miejsce pojedynku wybrać losowo. Pan pisze dwie lokacje na dwu kartkach, ja tak samo. Pan bierze jedną moją kartkę i jedną własną, ja tak samo. Kartki rzucamy w powietrze, która spadnie ostatnia - jest miejscem spotkania. Jeśli los panu sprzyja, będzie to nawet pana tak lubiane wysypisko śmieci. Jeśli ma pan inną propozycję, słucham. Co do świadków z mojej strony, sugeruję kogoś z lokalnych świątyń shinto, zadowolę się też przedstawicielem rodu Shen-Men bądź kimś ze wspomnianej przez pana starszyzny Tongu. Ah, proszę też przesunąć to na dwie godziny później. Mam inne zobowiązania, których nie mam ochoty przekładać dla spraw trywialnych, a nie lubię się spóźniać.


Ten sam dzień i miejsce, 18:30


Dom Yagamiego nie zmienił się ani na jotę od momentu, kiedy go widziała po raz ostatni. Punktualnie pojawiwszy się, Willhellmina mogła raz jeszcze oglądnąć niewielki, piętrowy budyneczek położony w jednej z bardziej zielonych okolic Staten Island.

Tym jednak razem Hollward miała okazję oglądnąć go także w środku. Gospodarz zachował się odpowiednio, witając ją na ganku zaprosił do domu, bardzo zawstydzony przeprosił za niedostatek przygotowań na przyjęcie gościa, usprawiedliwiając się okolicznościami. Okoliczności dokładnie nie streścił, a Angielka nie naciskała, poprzestając na uprzejmym pytaniu, na które odpowiedzi można było udzielić później.

Inaczej niż w przypadku przyjacielskiej wizyty, nie było oględzin mieszkania, chwalenia się urządzeniem wnętrza, sfinalizowanym niedawno remontem albo udanym złapaniem okazji. Ale nikt się też tego nie spodziewał - Azjata i Europejka wiedzieli, że to nie jest przyjacielska wizyta. Wprowadziwszy gościa do środka, Japończyk z uśmiechem rzekł:

- Pozwoliłem sobie podjąć pewne przygotowania, by móc Panią podjąć czymś równie wyrafinowanym, jak kawa, jaką poczęstowała mnie Pani ostatnio. Mam nadzieję, że nie ma Pani nic przeciw zielonej herbacie? Chińczycy nie bezpodstawnie chlubią się wynalezieniem nastarszego napoju świata. W Japonii jednak mamy takie powiedzenie, że Daishi*** przywożąc nasiona krzewu herbacianego do Japonii, pozwolił mu prawdziwie rozkwitnąć. O ile bowiem Chińczycy wynaleźli zieloną herbatę to w Japonii powstał ceremoniał z nią związany.

Mówiąc, mężczyzna zakrzątnął się w kuchni, stawiając na blacie porcelanowy imbryk oraz inne utensylia.

- Herbata, jak mawiali mistrzowie tegoż, odda wszystko, co w niej tkwi, jeśli otrzyma wszystko, czego potrzebuje.

Uśmiechnąwszy się do kobiety, Azjata dodał:

- Pani obecność jest ostatnim potrzebnym składnikiem, Hollward-sensei. O wszystko inne zadbałem przed Pani przyjściem.

Napar miał słomkowy kolor, i wyraźny aromat. Nie był żółtawy ani mętny, jak dzieje się gdy herbatę zaleje się wrzątkiem, lub gdy użyje się nie dość czystej wody. Gdy Angielka spróbowała napoju, na języku poczuła delikatny, słodko-gorzki, ziołowy smak.

- Pije Pani napój z trzeciego parzenia - rzekł Hirohito, dając jej czas na skosztowanie i rozeznanie smaku - które - jeśli odpowiednio zadbać o przygotowanie - daje ono najlepszy smak i jest najbardziej wartościowe. Następnym razem postaram się zaproponować Pani dwie czarki, bowiem drugie parzenie też warte jest poznania. Mam nadzieję, że me skromne umiejętności pozwolą pokazać różnicę w jednym i drugim, choć zaręczam, żaden ze mnie mistrz ceremonii herbacianej.

Uśmiechnąwszy się sympatycznie, onmyoudou zmienił temat:

- Zadbawszy jednak o Pani komfort, pozwolę sobie odpowiedzieć na zadane wcześniej pytanie. Miałem właśnie okazję poznać mojego pierwszego przeciwnika... a raczej pierwszego przeciwnika, który miał na tyle klasy by rzucić mi wyzwanie w twarz, a nie klątwę w plecy. Osobnik ten to wspomniany przeze mnie wcześniej ocaleniec z rozprawy z lordami Cieni, opiumowy mag Chu Koi Tang. Wierzę, że człowiek ten posiada wystarczającą renomę, by pokonawszy go, zyskać nieco spokoju.

Zastanowiwszy się przez chwilę, Yagami dodał, jakby mimowolnie:

- Na tyle sporą, że mogę mieć problem z pokonywaniem go... bezkrwawym. Niestety, brak mi doświadczenia w pojedynkach magicznych.

Nawet pomimo takiej sytuacji mężczyzna dokładał starań, by pozostać niewzruszonym. Uśmiechał się przyjemnym dla oka uśmiechem, nieco zaraźliwym, jakby poruszany właśnie temat był lekki, cokolwiek humorystyczny, jakby rozmowa toczyła się wokół zasłyszanej anegdoty. Jedynie drgnienie głosu przy końcu przedostatniego zdania zdradzało poruszenie sprawą. Willhellmina mimowolnie zastanowiła się, czy twarz, jaką widzi nie jest efektem iluzji. Czarne oczy spojrzały na nią, gospodarz dodał z zaraźliwym uśmiechem:

- Dlatego tym bardziej się cieszę z Pani pomocy, doktor Hollward.
- Rozumiem, że chce pan przekształcić klątwę lustrzaną - popatrzyła pytająco na Japończyka. - Rozbić wzorzec, zaklinając na siebie jedynie jego szkielet tak, by dopiero po spleceniu się z wrogim czarem stał się prawdziwą klątwą powracającą ku temu, kto ów czar rzucił. Odbitą, zmienioną i bardzo trudną dla niego do zdjęcia. O ile możliwą.

Mężczyzna w milczeniu skinął głową.

- Właśnie tak. Dokładnie jak Pani mówi, Hollward-sensei. Proszę zresztą spojrzeć, oto co przygotowałem dotychczas...

* * *

Rozpocząć miał Japończyk, tworząc miejsce do ich niewielkich eksperymentów. Mag wcześniej już wybrał miejsca na kolejne kamienie narożne, teraz jedynie usiadł w centrum zaplanowanej bariery i skupił się. Niedługo później, rozpoczął lokalizowanie linii ley. Wewnątrz bariery już istniejącej, stworzonej w ostatni czwartek, tworzył teraz drugą. Tej nie ukrywał, po prostu w 'buczących' miejscach, tam, gdzie linie ley się stykały, w sam środek punktów skrajnych dla bariery, Yagami rzucał stworzone na ten cel toujinfu, jednocześnie szeptem recytując nieco odmienną od poprzedniego razu inkantację:

- Filar strażniczy, nie wydrąży go woda, nie przekroczy wiatr, on powstrzyma.
Filar strażniczy, nie skruszeje, nie rozpadnie się, on powstrzyma.

Tu nie znajdziesz torii****.


W miarę jak szeptał, toujinfu zaczynało iskrzeć na niebiesko, aż w końcu w smudze dymu wypalały się w nim wypisane symbole, oznaczające właśnie filar strażniczy, opalały się krawędzie kartki, aż była ona gotowa by służyć jako kotwica dla bariery. Wtedy dopiero mężczyzna przywołał kamienie, te zaś zamanifestowały się przez gwałtowny przyrost ki, jakby nagle grube linie oplotły niewidzialne dla zwykłych ludzi kamienie. Fizycznie była to po prostu wisząca swobodnie w powietrzu opalona kartka, z błyszczącymi błękitnym kanji, z którego cieniutką smużką unosił się dym.

Rzecz powtórzył jeszcze cztery razy; aż miał pięć filarów, rozmieszczonych tak, iż obejmowały spory kawałek pokoju. Bariera miała zapewnić, że cokolwiek zostanie tam przyzwane, nie wyrwie się poza nią. Że żadne szkody nie obejmą nic więcej, nic parę metrów powierzchni salonu. Wejście nie było ważne - wejść do środka mógł każdy. Wyjść również. Jednak zaklęcia tam przywołane, w razie niepowodzenia nie wyszłyby poza barierą - poza filary strażnicze. Tego typu barierę nazywano warsztatem onmyoudou, bo to wewnątrz takiego kekkai właśnie zwykle powstawały nowe zaklęcia lub przywoływano nowe oni. W odróżnieniu od poprzedniej bariery, tutaj mężczyzna nie starał się o żadne maskowanie. Nie, granice warsztatu miały być wyraźnie widoczne, tylko że jeśliby ktoś próbował dociec co czyniono w środku... wtedy znalazłby pustkę. Filary, w odróżnieniu od kamieni węgielnych miały być łatwe do usunięcia. I ponownego wzniesienia, jeśli byłoby trzeba - ale tylko rękoma onmyoudou, który je stworzył i w dokładnie tych samych miejscach w których stworzono je po raz pierwszy. Warsztat nie był przenośny.

Kolejnym krokiem rytuału było mruczenie kolejnych mantr przy układaniu dłoni w skomplikowane mudry. Po godzinie i paru minutach dopiero stworzona była podstawa dla bariery, dla postrzegających nadprzyrodzone widoczna jako

nieregularny kształt na podłodze, błękitnego koloru, odrobinę pulsujący. Jeszcze kilka minut gestykulacji i mamrotania i kolejne kilka minut transu, w którym onmyoudou regulował przepływ swego ki, ignorował kolejne bodźce, pogrążając się głębiej w transie, aż do kompletnego bezruchu.

Finałowy etap tworzenia barier był zawsze najtrudniejszy - choć bariery tego rodzaju należały do najłatwiejszych i były podstawowymi barierami - pierwszymi, jakie tworzono, tymi, które miały wiązać coś wewnątrz siebie. Korzystały bowiem z energii Gai - wyrazu chęci przetrwania planety. Była to najtrudniejsza do poruszenia siła, toteż jej efekty były słabo zauważalne zazwyczaj, jednak była też bezmiarem porównywalnym z głębią oceanów, masywnością lądów czy rozległością przestworzy. Bariera, jaką rzucał Yagami nie miała go chronić. Miała trzymać rzeczy w porządku naturalnym. Dlatego też onmyoudou wyraźnie czuł, jak szybko wznosi się krąg, jak równomiernie. Całość szybko nabierała kształtu, aż wyglądała jak błękitna wodna tafla, zupełnie jakby wodę puścić po szkle.

Chwilę przed tym, donośnie rzuciwszy słowo

- Kekkai!*****

mag rozpoczął ostatnie słowa zaklęcia, dokładnie określając charakter bariery:

- Wiąż. Trzymaj. Wyjść nie pozwól. Yin bądź yang, bez znaczenia wewnątrz.

Gaikaku no chimyaku no sen!

Rin - kyō - tōh - sha - kai - jin - retsu - zai - zen. Akuryou taisan!

Rin - kyō - tōh - sha - kai - jin - retsu - zai - zen. Akuryou taisan!

Rin - kyō - tōh - sha - kai - jin - retsu - zai - zen. Akuryou taisan!


Ostatni krok wznoszenia barier pozostawał właściwie bez zmian. Powstając, Azjata obrócił się ku kierunkom, z których najczęściej przybywały oni i powtórzył inkantację Kuji-in, wraz z kreśleniem odpowiednich kanji w powietrzu: siedem razy dla Kimon, bramy oni; pięć dla północy i zachodu, kierunków leżących blisko niej; trzy razy dla południa i wschodu.

Ukończywszy barierę, w której błękit linii ley przechodził w zieleń Gai, zupełnie jakby część pokoju porosła właśnie dzikim winem bądź bluszczem, mężczyzna rzekł spokojnym głosem:

- Hollward-dono, możemy zaczynać.
- Mogę zapalić?
- Oczywiście

* * *

Kiedy Willhellmina Hollward rzucała swoje zaklęcia, Yagami rozpoczął tworzenie specyficznego toujinfu. Starannie malował kolejne kanji na nim małym pędzelkiem, by wreszcie wyrzec hyoui, przykładając dłoń. Zakończywszy toujinfu, stworzył jeszcze dwa mu podobne, kierując się przeczuciem, wyraźnie mówiącym, że będzie ich potrzebował. Następnie rzuciwszy w powietrze pierwsze toujinfu, przywołał opisany nim przedmiot. Po chwili, na jego dłoni spoczywał przezroczysty górski kryształ, jakie można znaleźć w strumieniach i jaskiniach na zboczach góry Fuji.

Następnie, mężczyzna wydobył inną kartkę papieru - hitogatę. Utoczywszy kroplę swej krwi, wyszeptał hyoui i tak oto kolejny 'substytut' jego samego leżał przed nim, w postaci niewielkiej kartki z jego esencją. Zaraz potem Azjata pogrążył się w parominutowym transie, z którego wybudziwszy się, starannie ujął pędzelek i rozpoczął malowanie jednego kanji. Potrzebował na to dwudziestu trzech pociągnięć pędzla, było to bowiem najtrudniejsze kanji japońskiego języka. Kiedy skończył, bardzo krytycznie przyjrzał się swemu dziełu, gotów poprawić, jeśli trzeba. Mając pewność, że znak jest dobrze nakreślony, zaczął identyczny znak kreślić na krysztale.

W japońskim jedno jedyne kanji było pisane taką ilością pociągnięć. 鑑. Znaczenia tegoż znaku były bardzo odpowiednie dla czaru, jakim zamierzał się osłaniać Yagami. Były między nimi bowiem takie znaczenia, jak odbicie, powstrzymanie przejścia lub zmuszenie do zmiany kierunku, w sensie podobnym do tego, jak lustro zmienia kierunek światła nań padającego. Było też znaczenie odbicia podobieństwa, jak w przypadku lustra lub gładkiej tafli (wody lub metalu lub szkła). Było oddanie światła i dźwięku, zmiana w, odwrócenie, zmiana toru, odbicie, ukazywanie prawdy, refleksja, zwierciadło i odzwierciedlenie i przynajmniej jeszcze parę innych.

To jednak nie było jedynym pomysłem maga. W trakcie nauki języka japońskiego wyróżnione są właściwie dwa stopnie. Pierwszy, to obowiązkowe 1006 znaków, jakie opanowuje się w podstawówce i gimnazjum. Drugi poziom, to były podstawowe kanji: tzw. Jooyoo Kanji, 1,945 znaków najczęściej używanych, wybranych przez Ministerstwo Nauki. Człowiek, który opanował te znaki mógł czytać gazety, menu, ogłoszenia czy szyldy i oficjalne komunikaty bez obawy, że nie zrozumie ich treści.

Tak naprawdę, po liceum znało się około czterech tysięcy znaków, po uniwersytecie około pięciu tysięcy. I te 4-5 tysięcy znaków oznaczało, że dana osoba płynnie czyta.

Onmyoudou musiał płynnie czytać. Musiał znać stare kanji, musiał... inaczej nie mógłby być onmyoudou. Dlatego Hirohito Yagami, będąc jednym z potężniejszych onmyoudou swojego pokolenia znał około 35 tysięcy znaków, na około 50 tysięcy istniejących. Nie poznał więcej z prostej przyczyny - nie było czasu i środków. Dotąd jednak nie napotkał znaku, jakiego nie potrafiłby odczytać. Znał też bardzo dobrze wzorce i zależności między znakami, ich historię i pewne fakty, dotyczące samych ideogramów.

Dla gaijina próbującego opanować kanji, ogrom nauki jest nie do ogarnięcia, często wiodąc do zniechęcenia lub nawet całkowitego zarzucenia pomysłu. Mało kto potrafi wskazać, że jest pewien zestaw podstawowych kanji. Ale takowy istnieje. Za pomocą czterech kanji można napisać znakomitą większość słów japońskich i zostanie się zrozumianym przez każdego. Te cztery kanji Yagami również naniósł na karty, starannie kreśląc kolejne symbole: ひらがな.

Tworzył jeszcze jeden czar w ten sposób. Były przecież klątwy, których nie rzuca się wprost. Były czary obszarowe, rytuały, których celem nie będzie on sam, ale coś, co można przywołać, spętać i nasłać na niego.

Czar jaki miał w zamyśle Yagami, opierał się na rozproszeniu tychże, lub ich spętaniu lub w innym sposób ich uszkodzeniu bądź przekształceniu. Mężczyzna poświęcał długą chwilę nad każdym z toujinfu, wymalowując na każdym któreś z czterech podstawowych kanji. Dopełnienie zaklęcia miało nastąpić na miejscu, onmyoudou zamierzał przywoływać toujinfu rzucając je w czary przeciwnika. Liczył na przekształcenia tamtych.

Rozwiązanie oczywiście miało wady. Transformata na pewno nie była doskonała. Czarownik wiedział, że w ten sposób poświęci niszowe czary; takie, których japońskie słowa nie opisują, by złapać większość rzeczy. Japończycy przecież - jak większość nacji - nie mają słów na niektóre rzeczy, miast tego biorąc obce słowa i je japonizując: beeru, rakki (lucky), rabu (love) itp. Wadę tę natomiast onmyoudou uważał za mało groźną - jego przeciwnikiem miał być Chińczyk. Zbieżność obu alfabetów i języków nadal pozostawała spora, większa niż w niemal jakimkolwiek innym przypadku. Do tego postanowił spróbować naprawić ewentualne niedociągnięcie pomysłem trzecim...

"Yojijukugo******"

Dlatego każde z toujinfu z czterema podstawowymi znakami, które miały odpowiednio się manifestując poddać metamorfozie jeden z aspektów zaklęcia przeciwnika, opatrzone było jeszcze odpowiednim yojijukugo, które miało ukierunkować metamorfozę, w wypadku gdyby "po prostu" przekształcenie aspektu było nieintuicyjne.

Dobranie odpowiednich yojijukugo zajęło mu długo, znacznie dłużej niż umieszczenie ich na kartach zaklęć. I tak, pomimo starań, parę razy popełnił błędy i musiał pozbywać się nieudanych prób. Pierwszy raz przygotowywał się do starcia i mimowolnie odczuwał ekscytację. Potęga jego magii miała w pełni się zamanifestować. Chu Koi Tang miał się dowiedzieć co oznacza stanąć do walki z japońskim magiem. Z onmyoudou.

Nade wszystko jednak Japończyk uważał, że taki pojedynek jest pojedynkiem intelektów - nie było ważne jak potężne siły masz do dyspozycji, ale jak dobrze je wykorzystasz.

---------------------------------------
* sempai - kouhai - japoński system par, w którym starszy stażem (lub po prostu bardziej doświadczony) uczeń uczy młodszego, w zamian za co młodszy robi za "przynieś, podaj, pozamiataj"
** miriada mieczy bądź pięć gromów - Yagami odnosi się do przysiąg Triad, które Chu Koi Tang lekko traktuje, mówiąc o starszyźnie Triad tak, jak o niej mówi. Przysięgi są liczne, ale w przeważającej większości nie dopełnienie jakiejś ma sprowadzić na wiarołomcę śmierć od miriady mieczy bądź od pięciu gromów (za ang. tłumaczeniem: myriads of swords; five thunderbolts)
*** Dengyo Daishi w 803 przywiózł herbatę z Chin do Japonii
**** torii - portal, brama
***** kekkai - z jap. bariera; z innych japońskich fraz wykorzystanych w zaklęciach w tym poście:
Gaikaku no chimyaku no sen - zależnie od kontekstu, tu, z grubsza znaczy powstrzymanie na zewnętrznym skraju muszli / powłoki.
Kuji-in to znane (nie tylko onmyoudou) zaklęcie, proponuję poszukać na Wikipedii więcej na temat, wtedy i część inkantacji i gesty z nią stowarzyszone staną się jasne.
Hyoui - nasączenie czegoś energią duchową, w niektórych wypadkach także opętanie.
****** yojijukugo - Słówko to nie ma klarownego znaczenia, najbliższe polskie tłumaczenie to będzie 4znakowy idiom, który (w przeciwieństwie do zwykłych słów składanych z innych słów) ma znaczenie inne od sumy swych składników. Np.:
umisenyamasen - dosłownie znaczy ocean tysiąc góra tysiąc, a tłumaczyć należy jako "mądrą osobę, bardzo doświadczoną, która samym sprytem wywinie się z wszelkich kłopotów".
 
__________________
Zamiast PW poślij proszę maila. Stare sesje:
Dwanaście Masek - kampania w świecie Legendy Pięciu Kręgów, realia 1 edycji
Shiro Tengu
Kosaten Shiro

Ostatnio edytowane przez Tammo : 28-03-2010 o 13:35. Powód: obiecane rozszerzenie, poprawki formatowania
Tammo jest offline  
Stary 22-02-2010, 06:42   #492
 
carn's Avatar
 
Reputacja: 1 carn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwu
Wtorek, 16 X 2007, stacja metra, godz. 13:25

- Tak. Tak. Zobaczmy. Jak będzie miał czas to go przyciągnę. Tylko masz przytemperować towarzystwo. Ja w każdym razie wpadnę. Dobra kończę zanim dostanie mi się za plotkowanie w pracy. Na miejscu się wam dostanie za wygryzienie mnie z zespołu. Buziaczki!-

Odłożyła słuchawkę musząc to wszystko przemyśleć. Nie było mowy, by choćby próbować ściągnąć na jutro Dante'go. Było by to nie dość, że nudne. Bo od niedzieli wielki łowca raczej nie osiągnął niczego nowego i na tyle błyskotliwego by usnuć o tym kolejną epopeje. Do tego wątpliwym było, by udało mu się powstrzymać język i nie palnąć czegoś niestosownego o freakach. Pozostawało znaleźć innego kandydata a wybór chcąc nie chcąc ograniczał się do samców wydziałowych. Do tego obaj jej partnerzy leżeli sobie właśnie całkowicie nietaktownie w śpiączce nie chcąc się przydać choćby do tego. Mike? Chyba nie lubił tłocznych miejsc. Bull? W sumie by się nadał, jednak cała akcja wymagała by zapewne uzgodnienia z jego żoną. Nadmierny kłopot. Poza tym bystry detektywistyczny umysł wytypował już potencjalnego kandydata. Pozostawało właściwie to rozegrać przy tak ograniczonym czasie.

Z niecierpliwością czekała na przybycie Bull'owej kawalerii by wraz z węglowodanowym pakietem, pomniejszonym o udział własny, ruszyć do radosnej krainy bogatej w sklejkę a pozbawionej kątów prostych.

Przybyli dość szybko, milczący Jon i rozgadany James opowiadający o swych doświadczeniach na temat trupków. Wraz z jego opowieściami na temat różnych badan zwłok cała trójka ruszyła w kierunku miejsca w którym Amy zostawiła trupka. Po drodze dowiedziała się wiele na temat zwłok i ich badań...wielu rzeczy, których wiedzieć nie chciała.

- Mam nadzieję, że nie podjadałeś i masz jeszcze miejsce na ciacho. -
Pozwoliła sobie na niewinny żarcik w stronę pilnującego obiad krokodylków nieszczęśnika.
- Potrzeba czegoś więcej niż rozkładające się zwłoki, żeby zepsuć mi apetyt.-odparł Bullit sięgając po pączki. Ryback był jednak bardziej delikatnej materii, taktownie podszedł do zbiornika i zwrócił posiłek.

Cóż Amanda nie mogła pochwalać tak lekkomyślnego marnowania jedzenia, ale co mogła począć w kraju szczycącym się swymi wolnościami obywatelskimi. Sama wyznawała zasadę nie oddawania niczego co udało jej się zjeść" "Moje i już". Ale postawa Ryback'abyła cokolwiek zaskakująca. Wnioskując z dotychczasowych doświadczeń królestwo Pavlicek rzadko gościło kompletne ludzkie zwłoki, a nawet jeśli, to czy czasem nie kończyło się to na ogół sekcją?

- Co dalej Bull? szukamy reszty? Zdaje się, że krokodyle łykają większe kawałki a trawienie może trwać tygodniami... Czy widzisz to inaczej? -

- Nie mam zamiaru, zaglądać gatorkom do paszcz. W końcu nic złego nie zrobiły.- rzekł Bullit i spytał Jamesa.- A co ty taki wymizerowany, pierwszy raz trupka widzisz?
- Nie tylko, smród kanałów i zwłok...i spore śniadanie, to zła kombinacja.-
odrzekł Ryback, podchodząc do zwłok i zakładając rękawiczki z lateksu.- Wiadomo czy to nasza?
- Nie wiem...na zdjęciach wyglądają ładniej niż...w tym stanie
.- rzekł Harvey, wzruszył ramionami. - Prawdopodobnie...nasza.
- Wzywamy kryminalistykę czy tylko koronera? Nie tutaj dokonano zabójstwa. -

W tak licznym gronie można chyba było czuć się ciut bardziej bezpiecznie? Idąc za swym rozumowaniem Amy zabezpieczyła broń i schowała do bezpiecznej kabury.

- Z zeznań khm... świadka wynika, że ciało porzucono przed wejściem do tunelów Torgsów. Czy to tam miał miejsce rytuał nie wiadomo. Pan Ryback swym sprzętem chyba mógłby wyfotografować te wszystkie aury itd i ustalić gdzie dokładnie miało to miejsce. Prawda? -

Obarczyła podopiecznego Pavlicek kolejnym problemem do analizy.

- A gdzie jest ten świadek?- wtrącił partner Bullita, a ten zaś machnął ręką nerwowo.- A hasa sobie po kanałach, jak jakaś pieprzona wróżka. Trogs zwiał od razu na mój widok...widać wolał flirty z kruszynką.
- Z... kruszynką ?-
spytał Jon dla pewności, a w tym czasie Ryback zastanowił się mówiąc. - Problem w tym, że wejść do tuneli troglodytów jest od groma...Podczas modernizacji metra porzucono całe odcinki i stacje...nie wspominając o innych zapomnianych odcinkach, siedzi wodociągowo-kanalizacyjnej. Będzie problem.
Docinki o flirtach Amy nie ubodły. Mógł to być nawet flirt. Ważne, że przeżyła. Drażniącym było jednak, iż zgromadzony zestaw trzynastkowiczów wydawał się w odnajdywaniu śladów mocno nieporadny.

- To Rock nie ma żadnego freaka gończego, czy innego tropiciela, dostęp do psów? Na piechotę, to i całe nowojorskie PD można tu wpuścić, zgubić, i nic z tego nie będzie. -

Wylała z siebie drobinkę frustracji. Dlaczego inspektor ściągał do swej kolekcji przypadkowe, kolorowe okazy, zamiast zająć się gromadzeniem jednostek funkcjonalnych?


- Trogsy to sprytne gadziny...naprawdę ciężko wytropić takiego, który chce się ukryć.- rzekł Bullit, dodając po chwili. - Psa owszem, się sprowadzi...ale niewielka jest szansa, że złapie trop. Chyba że ty masz jakiś pomysł.

Po tych słowach sięgnął po pączka i zaczął podjadać, podczas gdy Ryback zajął się egzaminowaniem zwłok.


- Interesuje nas trogs czy ofiara? Skoro podejrzewamy że to ofiara jakiejś rytualnej zabawy, Pete twierdził, że ciało leżało we krwi to przecież podczas jego przenoszenia krew, włosy czy inne takie musiał trafić na posadzkę czy zostawić zapach. -

Zaczęła sama rozglądać się po brzegach kanału szukając dowodu na poparcie swej tezy. W swych poszukiwaniach starała się oszukiwać tylko trochę. W końcu zwykli ludzie i tak by jej nie zrozumieli. A Amanda nie chciała przy następnej okazji znaleźć w kanale którejś z swoich znajomych.


- Coś w tym jest.- poparł pomysł Bullit. I dołączył do poszukiwań. Problem w tym, że wśród brudów kanałów ciężko było zlokalizować coś tak drobnego jak włos. A krew...krwi nie było. Z drugiej strony czyż Pete nie wspominał o zmywaniu jej...usuwaniu jej nim przyciągnie zło?
Sięgając głębiej w swój umysł dziewczyna zaczęła dostrzegać smugi, słabe...i zanikające, łączące ciało z miejscem zbrodni. Amy ruszyła tym tropem, a Bullit za nią...problem jednak że oprócz normalnej frekowatości, Pete miał także freaka na punkcie czystości i Amy nie mogła namierzyć niczego co można było zauważyć normalnie.

A młodej detektyw bardzo mocno nie pasowało to do koncepcji tego tropienia. Dlatego dotarłszy do rozwidlenia postanowiła przynajmniej udawać chaotyczne szukanie.

- Ty tędy, ja tędy. - podzieliła kierunki wysyłając Bull'a w niezwiązaną z tropem stronę. -Pięć minut i zawracamy. W tym czasie chłopaki skończą oglądać blondynę. A ja wole się ruszyć niż czekać w miejscu na zbawienie. -

Dawało jej to całe pięć minut na znalezienie jakiegokolwiek śladu który będzie chciał podeprzeć jej "kobiecą intuicje". Bez tego zamierzała odpuścić i pozostawić sprawę w rękach weteranów, ale do tego momentu zamierzała działać szybko. Dobywszy więc na powrót broń ruszyła swoim tunelem.
 
carn jest offline  
Stary 22-02-2010, 22:14   #493
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Pon, 15 X, Staten Island, Pickersgill Avenue 13, 17:40


Cała ta przemowa wywołała przede wszystkich zniecierpliwienie chińczyka. Wzmianka o yinying zhu wywołała cień przestrachu, ale po chwili zdobył się na złośliwy komentarz.- Nie masz w sobie nic z yinying zhu. Oni nie chowają się za lalkami, jak ty. Nie masz pojęcia o czym mówisz.
A jego słowa świadczyły, że rozpoznał „cień” japończyka.
Całą zaś przemowę Yagamiego, Chu Koi Tang skwitował śmiechem dodając na koniec.- I co jeszcze ci się marzy magiku, gwiazdka z nieba ? Sędziostwo Tongu, rodu Shen-Men... A to się Jin zdziwi, że mu się yakuza pcha pod dupsko. A jeszcze bardziej jego szefowie.
Po czym spoważniał i dodał.-Dwie godziny później, mogę ci dać...pisanie testamentu to trudna sprawa. Dwie godziny później, miejsce to samo. Wiesz kiedy i gdzie masz być, więc lepiej bądź tam. Robię ci uprzejmość czarowniku, więc nie zmarnuj tej okazji... bo na następne spotkanie możesz być zaciągnięty siłą.
Po tych słowach ruszył z kopyta i po chwili zniknął z oczu obu Yagamim.

Wt, 16 X 2007, Wydział XIII, kostnica ; 8:40


Rankiem na kostnicy był niezły chaos. Pavlicek popijając kawę dyrygowała biegającymi tam i z powrotem pomocnikami, którzy zajmowali się zwłokami. Widząc japończyka mruknęła.- Mamy tu mały bajzel i 10 zwłok. Część to pośrednio wina wilkołaka grasującego w Chinatown, inne to porachunki w samej dzielnicy.
Dopiła kawę, po czym podała dokumentację zwłok dodając.- Zresztą to nieważne. Czeka cię chrzest bojowy. Na za poznanie się z papierkami masz...
Spojrzała zza ramię Yagamiego spoglądając na otwierające się drzwi do kostnicy i wchodzące przez nie osoby.- ...masz zero sekund. Powodzenia.
Po czym oddaliła się zostawiając Yagamiego, z petentami. Chińską rodziną. Matka wieku koło sześćdziesięciu lat tuliła się do łysego siedemdziesięcioletniego ojca. Oprócz nich, z tyłu sztywno niczym woskowa lalka, stała siostra a może żona denata. Właściwie którego z nich?

Wt, 16 X 2007, Przedmieścia NY, 12:30


Pukanie detektywa de Luci przez moment nie przyciągało niczyjej uwagi. Dopiero po kilkunastu minutach uporczywego pukania, ktoś podszedł do drzwi i otworzył je...ale tylko odrobinę. Drzwi nadal były uchylone, przed szerszym otwarciem chronił je dość gruby łańcuszek. De Luca zauważył jedynie pół ciemnoskórej twarzy i oko spoglądające na niego podejrzliwie.- O co chodzi?
- Witaj sąsiedzie...-
rozpoczął Chris i zaczął opowiadać o Przeprosił ich za kłopot i zaczął opowiadać swej sześcioletniej córce której uciekło ulubione zwierzątko, gdy pokazywało je swoim kolegom i podobno jak mała widziała jak wbiega do mieszkania.
Póki co, historyjka działała na tyle, że mężczyzna nie zamknął drzwi. Ale potem rozległ się głos innego mężczyzny i arabskie słowa. Ten przy drzwiach odparł coś w tym samym języku. Po czym wywiązała się dość gwałtowna rozmowa w owym języku, której Chris był słuchaczem, a z której nic nie rozumiał. Finał był jednak dość szybki. Mężczyzna przy drzwiach rzekł.- Nie ma w tym domu, żadnych szczurów...szczurków. Jak jakiś się pojawi to go złapiemy i...eee...oddamy panu. Mamy w tej chwili dużo roboty i by pan przeszkadzał. Proszę przyjść wieczorem.
I zamknął drzwi przed nosem de Luci.

Tymczasem Yue starając się fachowo przemieszczać mając cały czas na oku partnera, zerknęła w kierunku domowego ogródka. Ogródka osłoniętego wysokim płotem z ciasnych sztachet. Jednak nad tym płotkiem górował dach białego vanu i ruch widoczny pomiędzy sztachetami znamionował obecność trzeciej osoby w domu... Tutaj coś się działo... coś podejrzanego.

Wtorek, 16 X 2007, trzewia NY, godz. 13:25


O tak, nie ma to jak zwiedzanie brudnych śmierdzących i ciemnych kanałów. uroki bycia policjantką. Ta część roboty była jej znana także z ESU...czasami trzeba było się nieźle namęczyć i ubrudzić, by dostać się do ładunku (atrapy na ćwiczeniach, najczęściej)...


O tak, uroki kanałów... uroki bycia policjantką. Samą, samiutką w ciemnych kanałach. Dłoń Amy odruchowo powędrowała do broni. A nuż pojawi się jakiś aligator, przerośnięty szczurek, albo bardziej agresywny krewniak Pete’a?
„Smuga krwi”...ślad widoczny jedynie w Ciemności był słaby i wątły. Musiały minąć conajmniej 24 godziny, odkąd Pete przeniósł zwłoki. Co jakiś czas Amy miała nadzieję, że ślad się urwie, lub znajdzie coś innego. I będzie mogła dumnie przekazać śledztwo Bullitowi usuwając się w cień. Wpierw jednak zamierzała wymusić od niego kolejnego pączka. W końcu coś jej się należało, prawda?

Trop po 4 minutach i 30 sekundach doprowadził Amy, do zdewastowanej i opuszczonej stacji metra. Nadal nie znalazła żadnego śladu, którego mogłaby pokazać Bullitowi. Zamiast tego znalazła miejsce zbrodni. Pete najwyraźniej nie lubił się przepracowywać z targaniem zwłok.


Na pozór zwyczajna stacja metra, ale gdy na nią spoglądała w specjalny sposób, widziała coś co ją przerażało.
Trop którym szła był słaby i zamierający. Co innego tutaj. Pete co prawda zmył do czysta krew, ale spojrzenie Amy dostrzegało rytualny okrąg i napisy oraz symbole wykonane krwią ofiary. Co więcej, te znaki powinny ulec zatarciu i zanikaniu, tak jak trop którym tu podążyła ... tymczasem zaś świeciły krwawą poświatą. Pierwszy raz Amanda spotkała się z czymś takim.

Wt, 16 X 2007, hotel Hilton NY 19:20


„Obecnie mieszkam w hotelu”... ta fraza niezupełnie odpowiadała rzeczywistości.
Obecnie Richard mieszkał w luksusowym apartamencie, w hotelu Hilton. Bycie bogatym prawnikiem powiązanym z śmietanką polityczną miasta, ma swoje zalety.


Sam apartament hotelowy robił olbrzymie wrażenie... przy takich luksusach, nie dziwiło Vi, że Richard dość spokojnie podchodzi do sprawy włamania.

O tym, że przeprowadził się tutaj z mieszkania, świadczyły kartonowe pudła.
- Moje małe tymczasowe królestwo, moja jaskinia smoka do której właśnie zwabiłem piękną dziewicę.- rzekł żartobliwie Watkins zamykając za Vivianne drzwi.
Wziął delikatnie dłoń Vi i poprowadził ją do salonu w którym stał chłodzony szampan...przypadek?


- Usiądź proszę.- rzekł do dziewczyny, otworzył szampana i nalał do dwóch kieliszków, mówiąc.- Napij się. Jeden z lepszych roczników.
Gdy Vi się rozgościła, Richard rzekł.- Pamiętnik jest w jednym z tych pudeł, które minęliśmy, więc ty się rozgość, a ja go tymczasem poszukam.

Richard wrócił po kilkunastu minutach z niedużym brulionem. Usiadł blisko Vi, bardzo blisko... tak, że poczuła ona zapach jego wody kolońskiej. Nie tylko więc szukał brulionu, ale i przy okazji się odświeżył. Mowa ciała mężczyzny, była dla Vi bardzo czytelna.
Niewątpliwie panna Henderson bardzo się podobała Watkinsowi i budziła w nim pożądanie.
Cóż... było to normalne podświadome zachowanie, z którego Richard nie zdawał sobie w pełni sprawy. Niewątpliwie liczył na okazję, do paru namiętnych pocałunków i być może czegoś więcej... Było jednak coś jeszcze. Ta cała szarmanckość z jaką ją traktował, mówiła pannie Henderson, że Watkinsowi bardzo zależy na tej znajomości i nie chodzi tu o jednorazowe zaciągnięcie jej do łóżka. Przed tak wytrawną psycholog jak Vi mężczyźni nie mają zbyt wielu sekretów.

Sam pamiętnik zawierał kilkanaście przepisanych fragmentów, w języku którego nie znała.
I nieudolne tłumaczenie opierające się na terminach kucharskich, matematycznych i religijnych. Po stronie trzymanego przez Vi notatnika Richard przesuwał palcem mówiąc.- Mój praprzodek pisał po starofrancusku ten tekst, ale bezpośrednie przetłumaczenie tworzy pozbawiony sensu bełkot. Ojciec uważał, że jest on napisany szyfrem i zawiera wskazówki co do skarbu jednego z francuskich hrabiów zabitych podczas Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Jak był na studiach, próbował złamać szyfr...bez powodzenia.
Spojrzał Vi prosto w oczy mówiąc.- Nie sądziłem, że pociągają cię takie sprawy jak kryptologia. Jesteś kobietą pełną niespodzianek, fascynującą.

Zbliżył swą twarz do jej twarzy z niewątpliwym zamiarem pocałowania Vi. O ile mu na to pozwoli. W razie niepowodzenia zapewne uda, że nic się nie stało...
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 22-02-2010 o 23:08.
abishai jest offline  
Stary 28-02-2010, 16:52   #494
 
Tammo's Avatar
 
Reputacja: 1 Tammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputację
Pon, 15 X, Staten Island, Pickersgill Avenue 13, 17:40


Chu Koi Tang nie chciał słuchać. Chciał walczyć. Nie zaskoczyło to Japończyka. Pasowało do narwańca. Do tego potrafił rozpoznać shikigami? Jak? To było istotne. Kage-Yagami poczekał, aż samochód odjedzie, nim ruszył z powrotem do siebie. Chwilę później za samochodem poleciały dwa kruki. Suzaku i Seiryuu. Pierwszy kruk miał za zadanie dowiedzieć się gdzie jedzie Chińczyk, gdzie się zatrzyma. Drugi był zapasem. Ktoś tutaj już zniszczył shikigami. Czy był to oszalały od nadmiaru opium mag? Może. To, że potrafił je rozpoznać świadczyło za. Ale było nikłą poszlaką, zbyt nikłą by być pewnym. Za posłaniem dwu kruków przemawiała ostrożność. Po zniszczeniu jednego, drugiego niekoniecznie będzie się szukać, prawda? Poprzednio przecież był jeden.

I dlatego Suzaku śledził samochód i opiumowego maga w nim, a Seiryuu śledził Suzaku.

Zaś ich pan patrzył ich oczyma, wydawszy odpowiednie rozkazy.

Wt, 16 X 2007, Wydział XIII, kostnica ; 6:30


W kostnicy Yagami pojawił się sporo przed czasem, wiedząc, że musi wyjść z niej wcześniej, by zdążyć na pojedynek z opiumowym magiem i licząc na to, że złapie Laurę Pavlicek i omówi z nią szczegóły na wypadek niepomyślnego toru wydarzeń. Nie do końca było mu dane, z racji szalejącego wilkołaka oraz samymi porachunkami w Chinatown. Bez słowa Japończyk założył odpowiednie ubranie i rzucił się pomagać, przy okazji zadając istotne dla siebie pytania. Kto? Kiedy i jak zmarł? Jaka ma być wersja oficjalna?


Wt, 16 X 2007, Wydział XIII, kostnica ; 8:40


- Zresztą to nieważne. Czeka cię chrzest bojowy. Na zapoznanie się z papierkami masz... masz zero sekund. Powodzenia.

Kiedy kobieta to mówiła, mężczyzna obserwował ją wnikliwie, starając się ocenić wyraz twarzy Czeszki. Było przecież wiele sposobów załatwienia tego. Był tu od rana. Od rana pomagał przy wszystkich zwłokach, które wymagały pomocy. Przy sprawnej ekipie, jaką niewątpliwie Laura miała pod komendą, przy jej doświadczeniu, musiała wiedzieć, że rodziny wkrótce się pojawią. Japończyk chciał dostrzec na jej twarzy czy zapomniała, czy zrobiła to specjalnie by 'poznał jak to jest ciężko', czy po prostu miała to gdzieś.

Koronerka nie zdążyła dokończyć słowa 'powodzenia', kiedy Japończyk zaczął działać. Jeśliby sądzić po dotychczasowych dwu wizytach Ameryka była dziwnym krajem. Tutaj na rozpoznanie zwłok przychodziły całe rodziny, razem, niczym na jakąś atrakcję. Małe dzieci, starzy rodzice - wszyscy ci, którym normalnie chciano by oszczędzić potencjalnie przykrego widoku. Pamiętając szok, jaki przeżył, kiedy pokazano mu brata, nazywając go "umarlakiem spod czwórki", Japończyk zastanawiał się, co powiedzieliby ci ludzie słysząc jak Pavlicek, w swoim prowokującym mini i ze swoim 'wiem lepiej i mam dużo roboty' uśmieszkiem, mówi tak o ich zmarłych.

Wszystko to jednak było głęboko utajonym strumieniem myśli: przede wszystkim chodziło o dobre i skuteczne załatwienie sprawy, takie, które nie wystawi tych ludzi na widok zwłok, które właśnie pracownicy kostnicy przerabiali, by zataić prawdę o wilkołaku. Takie, które umożliwi im szybkie załatwienie nieprzyjemnej, potencjalnie tragicznej sprawy, jaka ich tu przywiodła. Jeśli było to rozpoznanie zwłok... to oznaczało zabranie ich do chłodni. Lub do pomieszczenia, które wcześniej przygotował do tego celu, tego, które już raz do tego wykorzystywał.

- Witam, nazywam się Hirohito Yagami. W czym mogę pomóc? - cichy, współczujący głos Japończyka sugerował, że domyśla się co sprowadza tamtych.

To kobieta się odezwała. Ostrym tonem.
- Przychodzimy zidentyfikować ciało.
- Rozumiem. Mogę poznać nazwiska państwa? Muszę państwa poinformować, że do identyfikacji wystarczy jedna osoba, wystarczająco blisko powiązana ze zmarłym, jeśli państwo nie chcą wszyscy przez to przechodzić.

Słuchając odpowiedzi, Japończyk począł szybko przeglądać dokumentację. Znalazłszy odpowiednią kartę powiódł te osoby, które miały dokonywać identyfikacji za sobą. Pozostałych poprosił o poczekanie na korytarzu. Przed samą chłodnią poprosił o dwie minuty, by szybko sprawdzić czy wszystko gra.

Przy zwłokach, skłonił się i rzekł:

- Zanim ukażę zmarłego, muszę rzec, że niestety na razie śledztwo jest w toku. W związku z tym wydanie ciała będzie utrudnione. Wszelkie dyspozycje w tej sprawie detektyw Mei Tai Shien wyda jak najszybciej, kiedy stanie się jasna przyczyna śmierci. Dodam, że ta informacja zostanie natychmiast przekazana. Ujęcie sprawców, postępy w śledztwie - również skutkują posłaniem informacji rodzinie. Odkryję teraz ciało. Proszę o znak, jeśli państwo rozpoznają osobę.

Ponownie, po odkryciu ciała, poczekał na znak, gotów dać tyle prywatności rodzinie zmarłego, ile można było w kostnicy.


Wt, 16 X 2007, Wydział XIII, kostnica; 13:30


- Idziemy na lunch, wyrwać się na chwilę, nie idziesz? - rzucił James do Yagamiego. Ten tylko pokręcił głową.
- Jest jedna sprawa jaką muszę załatwić.

Wyszedłszy na zewnątrz, szybko znalazł skrzynkę pocztową oraz poczynił odpowiedni wpis na stronie. Dzięki temu Mina Satomi będzie wiedziała, że jeśli wieczorem i rano nie będzie od niego wpisu, jest ranny bądź martwy, co efektywnie anuluje kontrakt między nimi, nie zostawiając Hayabusa MC na lodzie. Zaś jego przyjaciółka Asami otrzyma do rąk własnych paczkę, która będzie zawierać testament i listy pożegnalne.

23 IX 2003, Uniwersytet Tokijski, piwnice; 23:30


- Yomei-san, powtarzam po raz kolejny, to jest absolutnie pewne że w piwniach Toudai nie straszy. Każesz nam ścigać duchy.
- Yagami-kun, narzekasz, zamiast się skoncentrować.
- Nie narzekam, stwierdzam fakt. Nie mam po co się koncentrować, jesteśmy w jasno oświetlonych korytarzach, prowadzących do piwnic i magazynów. Nic tutaj nie wymaga mojej koncentracji.
- Poza duchem!
- Którego nie ma.
- Yagami-san, co z obietnicą?
- Asami nie wydawała się przejęta tym, że łowienie duchów się nie uda. Zapewne po prostu w to nie wierzyła.
- Jaką obietnicą, Yomei-san? - zapytał skonfundowany chłopak
- Że napiszesz, dasz znać, jeśliby coś Ci groziło.
- Nie jest potrzebna, Yomei-san, tak samo jak to poszukiwanie nieistniejących strachów.
- W takim razie mogę ich szukać dalej sama
- żachnęła się dziewczyna
- Wolałbym nie, Yomei-san. Władze uczelni nawet ogłosiły, że w okolicach widziano tego gwałciciela. Naprawdę nie chciałbym zostawiać pani tu samej.
- Czyli szukamy dalej!
- Obiecuję.
- Proszę?
- Obiecuję, że dam znać w razie czego, ale nalegam, byśmy zakończyli tę eskapadę Yomei-san.
- skrzywił się wyraźnie niezadowolony Yagami.
- Trzeba było tak od razu, Yagami-kun! - rzuciła z lisim uśmiechem
dziewczyna.
- Yomei-san, prosiłem, by nie traktowała mnie pani tak poufale.*
- Tak? - zdziwiła się dziewczyna tak udanie, że młodzieniec niemal jej uwierzył - Nie pamiętam...


Wt, 16 X 2007, Śmietnisko Chu Koi Tanga, miejsce pojedynku. 17:50


Dziesięć minut przed czasem onmyoudou pojawił się na śmietnisku po raz drugi. Wysiadł z taksówki, zapłacił rachunek i spokojnie ruszył wgłąb, ścieżkami między górami odpadów.


---------------------------------
* Yagami mówi do dziewczyny po nazwisku, ona do niego po imieniu
 
__________________
Zamiast PW poślij proszę maila. Stare sesje:
Dwanaście Masek - kampania w świecie Legendy Pięciu Kręgów, realia 1 edycji
Shiro Tengu
Kosaten Shiro

Ostatnio edytowane przez Tammo : 28-03-2010 o 13:40. Powód: rozszerzenie => nowy post
Tammo jest offline  
Stary 01-03-2010, 02:03   #495
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
Wt, 16 X 2007, hotel Hilton NY 19:20

Vivianne pewnie przekroczyła próg królestwa Richarda. Na uwagę o smokach i zwabianiu dziewic zareagowała szelmowskim uśmiechem, ale nie odpowiedziała. Bez oporu dała się poprowadzić na zadziwiająco miękką kanapę i uśmiechem podziękowała za kieliszek szampana. Upiła łyk, trunek miał ten niezwykły, słodkawy smak. Nie było to tanie wino musujące, a prawdziwy szampan prosto ze słonecznej Szampanii. Rarytas.


Richard zniknął na dłuższą chwilę w poszukiwaniu notesu swego ojca. Vi tymczasem rozgościła się na dobre, wypiła jeden kieliszek i nalała sobie następny. Właściwie to zawartość notesu słabo ją interesowała. Alchemia nigdy jakoś jej nie kręciła. Ale skoro już dała się zaciągnąć do „jaskini smoka”, to należało iść za ciosem.

Mężczyzna wrócił wreszcie niosąc stary, zakurzony notatnik. Położył go na stole i usiadł blisko niej, tak bardzo blisko, dosłownie na wyciągnięcie ręki. Do nozdrzy kobiety uderzył przyjemny zapach męskich perfum. W jednej chwili cały jej spokój szlag jasny trafił, ale jakoś nie bardzo się tym przejmowała. Znów miała to dziwne uczucie, coś jakby stado motyli podrywające się do lotu gdzieś w środku. Tak dawno tego nie czuła. Uśmiechnęła się do swych myśli „Raz kozie śmierć, jak to mawia Carmen”.

Vi od niechcenia przeglądała zapiski starego Watkinsa. Przerzuciła kilka kartek, wodziła oczami po koślawych zapiskach udając, że coś czyta, potem znowu przerzuciła kilka stron, tak dla niepoznaki.

- Nie sądziłem, że pociągają cię takie sprawy jak kryptologia. Jesteś kobietą pełną niespodzianek, fascynującą.
- A żebyś wiedział – odparła kobieta z dziwnym błyskiem w oczach.

Richard odgarnął z jej twarzy kosmyk włosów, niby przypadkiem zbliżając przy tym swoją twarz do jej. Nie trzeba było być jasnowidzem ani nawet psychologiem, żeby odgadnąć jego intencje.

Przyjemnie miękkie, wilgotne usta mężczyzny dotknęły jej ust subtelnie, tak jakby bał się, że ona zniknie jak sen, przyjemny, realistyczny, ale tylko sen. Ale Vivianne nie miała zamiaru nigdzie znikać, wręcz przeciwnie. Miała coraz większą ochotę zostać na dłużej.

Nawet nie zauważyła kiedy znaleźli się w sypialni. Pamiętała tylko, że gdzieś po drodze został jeden jej pantofel, jego marynarka, a potem krawat. Drugiego buta zostawiła na progu, tuż przed tym jak Richard niemal siłą wciągnął ją do pokoju. Nie opierała się, jakoś nie widziała najmniejszego nawet powodu, by chcieć mu się oprzeć.

Richard nagle odepchnął ją od siebie delikatnie. Chyba chciał się upewnić, że wie, co robi i że jest tego pewna. O to, czy wiedziała, co robi, można by się kłócić. Nie ulegało jednak wątpliwości, że była pewna, cholernie pewna. Uśmiechnęła się widząc coś jakby skruchę w jego oczach. Nie mogła w to uwierzyć, a więc jednak prawdziwi gentlemani nie byli gatunkiem wymarłym.

Pogładziła go wierzchem dłoni po policzku i znów się uśmiechnęła. I wtedy coś ją podkusiło. Zerknęła na stojącą tuż przy łóżku szafkę nocną i ku swemu jeszcze większemu zaskoczeniu dostrzegła leżącą na niej samotną i bezbronną nowiuśką paczkę prezerwatyw. A więc jednak gentleman okazał się zwykłym facetem, a już zaczynała się o niego niepokoić.

- Twoje? – zagadnęła sięgając po pudełeczko. – Czyżby przede mną jaskinię smoka odwiedziło już wiele pięknych dziewcząt?
- To… z wieczoru kawalerskiego – odparł mężczyzna mało przekonywująco.
-Z wieczoru kawalerskiego, powiadasz? – powtórzyła Vivianne powstrzymując śmiech.
-Zostały po wieczorze kawalerskim… mojego kuzyna.
-Mhm – mruknęła odkładając kartonik z powrotem na szafkę.

Richard wyglądała na bardzo skrępowanego całą sytuacją, Vi natomiast świetnie się bawiła. Kobieta nie musiała używać swych niezwykłych zdolności, by wiedzieć, że mężczyzna mijał się z prawdą i to dość mocno. Podpowiadała jej to jego mina małego chłopca, który coś przeskrobał i wie, że rodzice już się o tym dowiedzieli. Chłopiec czekał teraz na manto i gorączkowo myślał, jak udobruchać rodziców.

Vivianne nie trzeba było udobruchać. Wręcz przeciwnie, zachowanie mężczyzny przyjemnie łechtało jej kobiece ego. Zanim Richard zdążył cokolwiek odpowiedzieć jeszcze bardziej się pogrążając, zamknęła mu usta pocałunkiem, zarzuciła ręce na szyję i z całkowicie jednoznacznymi intencjami pociągnęła go za sobą na łóżko.


To, co działo się potem, ktoś mądry określił jako najważniejszy z dziewięciu argumentów za reinkarnacją. Pozostałych osiem podobno można było pominąć. Vivianne była skłonna zgodzić się z tym człowiekiem, to znaczy jak już była w stanie na spokojnie o tym myśleć.

Śr, 17 X 2007, hotel Hilton NY 7:00

Vivianne przeciągnęła się z zadowoleniem. Pomacała materac tuż obok siebie, a kiedy nie odnalazła tam kochanego ciała, poderwała się. Richarda nie było. Gdyby nie spędzili nocy u niego, pewnie pomyślałaby, że nikczemnik zwiał cichaczem, kiedy ona spała, ale w obecnej sytuacji byłaby to z jego strony głupota.

Kobieta wygramoliła się z łóżka. Narzuciła na gołe ciało koszulę, którą mężczyzna najprawdopodobniej specjalnie zostawił powieszoną na krześle i bosymi stopami poczłapała do jadalni przy okazji zbierając porozrzucane części swojej garderoby.


Gdy dotarła do pokoju, jej oczom ukazał się widok stołu suto zastawionego śniadaniem, przy którym siedział Richard wyraźnie na coś czekając. Gdy ujrzał wchodzącą do pomieszczenia kobietę, uśmiechnął się i zacmokał z podziwem.

-Do twarzy ci w tej koszuli – stwierdził z przekonaniem.
-Wiedziałam, że ci się spodoba – odparła z zadowoleniem siadając tuż obok niego.

Śniadanie zjedli we wspaniałych nastrojach. Żartowali, śmiali się, gawędzili o niczym. Aż nagle Vi przypomniała sobie, że jest środek tygodnia i trzeba iść do pracy, tym bardziej, że na 12:00 miała umówione przesłuchanie von Stauffa.

Kobieta w biegu dokończyła śniadanie i ubrała się. Richard podwiózł ją do jej mieszkania i wrócił do swoich spraw. Zanim jednak Vivianne zdążyła wysiąść z jego samochodu, pocałował ją i na odchodne zaproponował wspólny lunch. Zgodziła się, ale szczegóły mieli dogadać później.

Śr, 17 X 2007, mieszkanie Henderson, 8:15

Vi wpadła do mieszkania jak burza. W pośpiechu zrzuciła z siebie wczorajsze ciuchy, potem szybki prysznic, mała kawa, ubranie się w codzienne ciuchy i już była gotowa, w rekordowo niskim, jak na siebie czasie. Makijaż postanowiła dokończyć stojąc w korku, i tak było to nieuniknione, więc niby czemu miałaby z tego nie skorzystać?

Śr, 17 X 2007, wydział 13, 8:55

Była spóźniona, dość mocno spóźniona, ale zdarzało się to nawet najlepszym, więc liczyła, że nikt nie zauważy, a przynajmniej nie zwróci na to uwagi.

Gdy tylko zasiadła przed swoim biurkiem, zabrała się do pracy. Na pierwszy ogień poszły oczywiście przygotowania do przesłuchania Leo Snake’a. Należało wszystko dobrze przemyśleć, pozapisywać kluczowe pytania, zebrać dowody, przygotować linię ataku, zapiąć wszystko na ostatni guzik. Miała sporo czasu, więc powinno się udać.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.

Ostatnio edytowane przez echidna : 01-03-2010 o 02:07.
echidna jest offline  
Stary 01-03-2010, 21:48   #496
 
carn's Avatar
 
Reputacja: 1 carn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwu
Wtorek, 16 X 2007, trzewia NY, godz. 13:25


Niekoniecznie tego oczekiwała. Krew tak. Nawet kawałek którejś nieszczęśniczki albo zardzewiałe narzędzie kuchenne będące powodem tego całego bałaganu. Ale jarzące się bohomazy bez konkretnej daty ważności? To stanowczo przerastało jej tolerancję na natężenie freakowatości w powietrzu. Na ziemi też. Niespokojnie rozejrzała się po okolicy szukając śladów obecności kogokolwiek, czy czegokolwiek poza świetlistą mozaiką zupełnie nie wpisującą się w stylowe wykończenie większości nadających się do zamalowania sprayem powierzchni.
Rzeczywistość jednak uparcie nie starała się jej wyjść naprzeciw oczekiwaniom. Puste i ponure miejsce...idealne na zasadzkę, a nuż jakiś amator rytualnych mordów czeka w ukryciu? Nagle oczy Amandy zauważyły trampka! Wreszcie znalazła coś co było racjonalne... tylko co dalej?
Ha. Miała więc koło siedmiu minut przed zjawieniem się Bull'a na roztrząsanie tej niestosownej sytuacji. Trampek nie zając nie ucieknie. Poza tym do triumfu nad towarzyszem lepiej nadawała się w swym naturalnym środowisku. Poza tym zamierzała zbadać co innego. Dobyła swój służbowy notatnik i zabrała się za kopiowanie bohomazów bacząc jednak by w oczywistych miejscach nie dorysować figury tak całkiem do końca. Tak na wszelki wypadek. Następnie naniosła powiązania, smugi i insze dodatki widoczne w Ciemności, a towarzyszące magicznej figurze. Co jakiś czas kontrolowała siebie, czy aby nie wdepnęła w rysowniczym amoku w kopiowaną figurę, jak i otoczenie w formie potencjalnych zagrożeń, czy ciężkiego oddechu Bull'a który mógłby zobaczyć za wiele. Bo i Amanda nie zamierzała podzielić się z współpracownikami swoimi notatkami. O co to to nie. Niewolnicy Pavlicek z tymi wszystkimi aparatami i skanerami odkryją znacznie więcej opiszą bardziej fachowo. Niewinne rysunki miały być tylko swoistym zabezpieczeniem gdyby cała sprawa postanowiła się do Amy przylepić.
Pierwsze co zwróciło uwagę Amy to centralny krąg. Spodziewała się pentagramu, heksagramu albo chociaż kozy.
To wyglądało całkiem inaczej.



Duży okrąg...jakieś literki i bazgrołki w środku... stanowił on epicentrum do którego odnosiły się inne znaki pokrywające ściany i podłogę.
Drugim nieprzyjemnym faktem były nietypowe cienie...




Ni to koty, ni psy...cieniste stworzenia wielkości owczarka. Każde z płonącymi czerwienią oczami, wydawały się być materialne i niematerialne. Stwory widziały Amy, obserwowały ją. Detektyw Walter zdawała sobie sprawę, że jest poza ich zasięgiem... i miała nadzieję, że one też o tym wiedziały.
Tak. Mmm. Kotki. Duże kotki. Zapewne krwiożercze. Ale kotki. I to chwilowo szczęśliwie, siedzące w miarę grzecznie po drugiej stronie Lustra.
Oczywiście kręgi na podłodze można było zapewne traktować jako umowną bramę do "czegoś", więc pozostawało mieć nadzieję iż akurat nie do Cienistych Prawie Futrzaków. W każdym razie kotki chyba były ważne. Przewróciła szybko stronę w notatniku i naniosła kotka koncentrując się na przeniesieniu na papier całego czworonożnego mroku.




Zakończywszy pospieszne marnowanie długopisowego wkładu schowała swe zapiski i pozwoliła myślą na kolejną iterację.
Kotki mogły być niebezpieczne. Nawet dla niej. Wprawdzie obecnie były za szybką ale nie należało chyba nadmiernie ufać dość niematerialnym sierściuchom, iż grzecznie postanowią stosować się do powszechnie panujących praw fizyki mówiącym takiemu procederowi stanowcze nie.
Przeładowała dodatkową broń przezbrajając się na "Specjalność szefa kuchni Mike'a:Kule Które Istoty Eteryczne Na Pewno Poczują". Czy jakoś tak. W drugą łapkę na powrót złapała służbową pukawkę której wnętrze sponsorował kolor bananowy. Tak. No więc ponownie była uzbrojona niczym pewna przerysowana tu i tam bohaterka gier komputerowych i mogła rozpocząć powolne podchody w stronę buta uważając na widziane koto-cienio-psy jak i nie widziane wszystko-inne. W końcu Bull musiał być już niedaleko i jego świetlista prezencja na pewno rozjaśni sytuację, przegoni stworzonka i być może pozwoli na jakiś intratny zakładzik.

Sapanie dochodzące coraz bliżej świadczyło, że Bull rzeczywiście się zbliżał do niej. Krok po po kroku był coraz bliżej.
"Kotki" też...zachodziły ją ze wszystkich stron, jak zwierzynę. Ale nie próbowały je atakować... a może nie mogły?
Tak czy siak były w pobliżu i czekały...Zaś znaleziony przez nią but, cóż... szklany pantofelek to to nie był. I na szczęście Amy nie będzie robiła za księcia szukającego właścicielki owego obuwia.Smugi z buta były słabe...bardzo słabe, co oczywiście nie ułatwiało pracy Amy. Nie mogła na 100 stwierdzić czy ów przedmiot należał do ofiary.
- Dziewczyno nie machaj tymi spluwami, jeszcze kogoś postrzelisz.- rzekł Bullit na powitanie. I zadał bardzo niewygodne pytanie.- Na kogo tak się zbroisz. Spotkałaś tu kogoś?
No tak..on ich nie widział. Ba, one widziały jego i jakoś spory policjant nie zrobił na nich odpowiedniego wrażenia..bo nie uciekły.
Wyglądało na to, że czas na finezję się skończył.
-Stój tam i nie waż się ruszyć! Zatrzesz resztki dowodów. Przygotuj woreczek na fanta. -
Spróbowała zakrzyczeć procesy myślowe słusznej postury policjanta. Wcisnęła pospiesznie "broń na ludzi" pozostawiając na wierzchu jedynie tą do zadań specjalnych i zabrała się za mocowanie z niedawno otrzymanym wyrywnym urządzeniem z którego dzwonienie było zaledwie funkcją dodatkową. Po udanym zdjęciu z fleszem wrzuciła telefon do kieszeni by uwolnioną dłoń, uzbroić po drodze w wielofunkcyjny długopis. Szybkie nadzianie buta na zaimprowizowany patyk i już mogła nadmiernie pospiesznie przemieszczać się w stronę Bull'a gestykulując bronią by zaczął się wycofywać.
-Założę się o paczkę tych z galaretką, że to tu miał miejsce twój rytuał. -
Wrzuciła buta do worka na dowody.
-A teraz z powrotem. Kobieca intuicja podpowiada, ze jest tu bardzo niebezpiecznie i jeśli nie ruszysz pupska postrzelę cię by to udowodnić. -
- Kobieca intuicja? Jakiś psychik jesteś? Baba do kwadratu, czy coś w tym rodzaju? Żona i teściowa w jednym?- żartował Bullit spoglądając dookoła. Po czym już poważniejszym tonem rzekł.-Jakie znów niebezpieczeństwa? Cokolwiek to jest, ja cię obronię... Nie wiesz nawet, ilu demonom skopałem tyłki...czy co tam mają pomiędzy nogami a plecami.
- Mój bohater. -
Wysiliła się na cały dostępną w sobie jadowitość.
- Zapewne wszystkie były niematerialne, niewidzialne i lubiły rozszarpywać dusze. -
Zakpiła.
- A teraz podchwytliwe pytanie: ile z nich widzisz teraz? -
Nadal starała się choćby nieskutecznie wypchnąć opornego samca z pomieszczenia.
- Zostawmy to freakom. I tak sami nic tu nie zdziałamy a freaki badawcze Rock może przysłać z freakami gryzącymi. -

Bullit był chyba "jadoodporny", bo zignorował aluzję mówiąc.- Nie pytałem co lubiły tylko wywalałem w nie całe magazynki, a potem walił z piąchy.
Po czym chwycił Amy za dłoń w której nie trzymała spluwę. -No to chodźmy, na posterunku było by przesrane, gdybym cię tu zgubił kruszynko

- Byle szybko i bez marnowania oddechu. -
Ponagliła go do szybszego taktycznego przegrupowania na tyłach jednocześnie z niepokojem zerkając co chwila przez ramię.

Na szczęście i o dziwo "kotki" nie były zainteresowane gonieniem za nimi... I udało się oddalić bez konfrontacji.

Wtorek, 16 X 2007, Wydział 13, godz. 16:30

Niemalże z sentymentem przyjęła powrót do tego miejsca niemal że tygodniowej udręki. Jak złe by nie było to wewnątrz tych murów, w przeciwieństwie do świata zewnętrznego, jeszcze nic nie próbowało jej rozszarpać. No może Willhellmina, ale to nie liczyło się do końca. W końcu była istotą spaczoną zwaną doktorem. W każdym razie zmycie z siebie aromatów dolnego NY zajęło młodej detektyw całkiem sporo czasu, jak i lwi kawałek ciepłej wody w wydziałowych łazienkach. Kolejnym wyzwaniem było wysuszenie i ułożenie fryzury przy użyciu wilgotnego ręcznika, toteż nim skończyła wydziałowe korytarze były już od strony obsady mocno przerzedzone. Tym lepiej. W końcu musiała jeszcze załatwić bardzo ważną sprawę przy minimalnej ilości świadków. Preparowanie tekstu. Odnalezienie odpowiedniego biurka. Przełamanie oporów.

Cytat:
Do Detektywa Dawkinsa

Bardzo proszę o spotkanie się ze mną w cztery oczy 17 X o godzinie 20 na rogu
6th Avenue i Macdougal Street. Konieczna jest dyskrecja, gdyż waży się bezpieczeństwo Wydziału. Wszystko wyjaśnię na miejscu.

Detektyw Walter
Tak więc liścik tej treści wylądował w koszyku na pocztę Christopher'a stawiając go przed dylematem zawierzenia tej osobliwej korespondencji.

Środa, 17 X 2007, Wydział 13, godz. 9:00

Powrót do domu i wieczór upłynął tradycyjnie. Jedzenie, spowiadanie się współlokatorkom. Jedzenie. Tresowanie runicznego zeszytu połączone z chowanie, wyciąganiem i ponownym chowaniem wszystkiego co popadnie łącznie z rzeczami niebezpiecznymi. I spaniu. Amy była mocno zdziwiona, choć daleka od niezadowolenia, iż po tym wszystkim jest jeszcze w stanie zmrużyć oko. Ot wychodziło na to, że koszmary dzienne rekompensowały brakujące nocne perturbacje i mogła snem sprawiedliwego przeturlać się po łóżku całą noc. W końcu sen mocny wcale nie musiał oznaczać snu spokojnego więc poranna pościel przypominała ofiarę zacietrzewionego mini huraganu. W każdym razie dospana, dokarmiona i odciążona od balastu który zniknął i nie wrócił mogła spokojnie doturlać się swą czerwoną rakietą do pracy i zaszyć w czeluściach Wydziału.
Tak więc poranną herbatkę popijała na Mike'owym zapleczu czytając do tego raport pewnej cywilnej konsultant. Oczywiście nie przypominało jej to nawet beletrystyki, bardziej książkę telefoniczną. Chińską. Ale cóż było począć. Należało przebrnąć przez szlaczki i krzaczki raz jeden i drugi by nie stać się po raz kolejny ofiarą werbalnych gwałtów co poniektórych istnień równoległych. No i zbrojmistrz na razie nie miał dla niej czasu walcząc z porannym wydawaniem sprzętu i gromadzeniem stosów formularzy więc i tak musiała się czymś zająć nim gospodarz znajdzie chwilę na pobajdurzenie o panteonie nordyckich bogów i związanych z nimi krzaczkach. Do tego w zbrojowni nie było bardzo niewygodnego przez samo swe istnienie telefonu na biurku Esme i inszych inszości mających na celu popsuć jej przewegetowanie środy aż to wieczora.
 
carn jest offline  
Stary 04-03-2010, 23:02   #497
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Wt, 16 X 2007, Wydział XIII, kostnica ; 8:40

Jadąc do wydziału Yagami miał okazję przeanalizować wczorajsze wydarzenia. I ustalić fakty. Jednym z nich było to, że Chu Koi Tang nie lubił być śledzony. Drugim faktem, że znał jakiś czar potrafiący wykrywać istoty duchowe z dużej odległości. Trzecim faktem była chmura dymu, która wyfrunęła z okna wozu, podleciała do jednego z shikigami i uformowawszy szponiaste łapy z części oparu rozszarpała go... a potem dopadła drugiego kruka.
To była szybka, ale i bolesna śmierć. A co gorsza, podobną sztuczkę pewnie zastosuje na Yagamim. Pocieszające było to, że musiał się zatrzymać na kilka minut, aby ją zastosować.

Zaś w samym wydziale Yagami był już w środku cyklonu.
Spojrzenie oczu Laury było zmęczone, zaś intonacja Czeszki były frywolna. Kobieta miała za sobą najwyraźniej ciężką noc i równie ciężki ranek. Ten cały radosny świergot głosu wydawał się maską, pod którą dr. Pavlicek starała się ukryć znużenie i podtrzymywać morale podwładnych. Nie miała obecnie głowy do denatów, zajęta przygotowywaniem raportów, ocenianiem znalezionych tropów i innymi sprawami...z ulgą przekazywała japończykowi obsłużenie rodzin denatów. Przebywając tutaj Yagami zaczął dostrzegać drugą stronę, która kryła się pod maską frywolnej Czeszki.
Ale i nad tym nie miał czasu rozmyślać... po pierwszej rodzinie wchodzili, kolejni "goście", a on nie miał okazji by dokładnie przejrzeć dokumentację. Nie wspominając o tym, że nikt nie miał czasu mu pomóc. Roboty wszyscy mieli w bród.

Wt, 16 X 2007, Śmietnisko Chu Koi Tanga, miejsce pojedynku. 18:00



Śmietnisko było bardziej złomowiskiem. Pełno tu było wraków samochodów, ale i trafiały się stare meble i zużyty sprzęt AGD. Sporo rzeczy było jeszcze sprawnych, ale były też już stare, niemodne, niepotrzebne. Konsumpcyjne społeczeństwo żądało nowinek, skazując wiernie służący sprzęt na zapomnienie. Upiorna metafora USA, w którym liczyli się zwycięzcy... i tylko oni.
Śmietnisko było miejscem które deformofało rzeczy: łamie, nasącza wilgoci, przeżera rdzą, miejscem gdzie sprawe przedmioty "umierały" powolną śmiercią.
Gdzie żyją szczury, karaluchy i robactwo... stworzenia lubujące się w brudzie. Gdzie była przelana krew i być może, mroczne tajemnica kryła ziemia. Miejsce na którym niczym pasożyty, żerowali ludzie często odtrąceni przez społeczeństwo, złomiarze, bezdomni.

Chu Koi Tang zjawił się w cztery samochody. On i jego świta, która miała oglądać jego triumf. Być może wśród nich był ktoś z Tongu, albo rodu Shen Men. Ale tego Yagami nie wiedział. Nie znał nikogo z tych organizacji. Widział za to, że byli uzbrojeni i mieli przewagę liczebną. A on był sam....Dziewięciu ludzi przeciwko niemu.


Chu podszedł do Yagamiego i spojrzał lekko się uśmiechając.- Przyszedłeś, to dobrze.
Zapalił papierosa zaciągając się dymem.- Zaczynamy powiedzmy z odległości dwudziestu kroków od siebie. Potrzebujesz jakiegoś czasu na rozgrzewkę? Masz jakieś pytania przed śmiercią?

Środa, 17 X 2007, Wydział 13, zbrojownia, godz. 9:30


Wczorajszy wieczór upłynął bardzo spokojnie. Głównie za sprawą tego, że w ulubionej telenoweli obu współlokatorek nastąpił nagły zwrot akcji i boyfrend Amy przestał być tematem numer 1. Przynajmniej na ten wieczór.
Wieczór i noc minęła spokojnie...i ranek też był przyjemny i spokojny. Amy miała zajęcie i nikt nie mógł zarzucić, że nie zajmuje się sprawą. To że raport Will niewiele jej mówił, było faktem... którego detektyw Walter wolała pomijać milczeniem.
Ale nic co dobre nie trwa wiecznie. Do zbrojowni przyszedł jakiś kadet i przekazał Amy, że porucznik Logan wzywa ją do siebie. Młoda detektyw mogła się tylko głowić, po co?

Środa, 17 X 2007, Wydział 13, zbrojownia, godz. 9:50


Bycie drugą po Rooku nie było czymś co Daria uważała za przyjemność. Bycie drugą po szefie wydziału oznaczało, zajmowanie się robotą papierkową, sporą ilością roboty papierkowej... a jeszcze jak jakieś urzędasy w ratuszu popełnią błąd, to jej przypada owa przyjemność z odkręcaniem jej. I właśnie takie odkręcanie czekało ją teraz. Przed nią na krzesełku siedział Phill McNamara, którego miano wysłać do Miami... a teraz okazało się, że to pomyłka działu kadr. Oczywiście nikogo nie obchodziło, że to Daria musi cofnąć procedury z tym związane i że już przydzieliła śledztwo McNamary innej parze detektywów, przekazując całość dokumentacji.
- Witamy z powrotem w wydziale detektywie McNamarra. Ponieważ pana partnerkę wysłano do Miami, na razie otrzyma pan tymczasowy przydział by pomóc młodej detektyw Walter w jej pierwszej sprawie. Obecna partenrka Amandy Walter, detektyw Barthes właśnie wzięła kilkudniowy urlop z powodu choroby dziecka.-rzekła w końcu Daria do siedzącego przed nią Phila. Nie wspomniała, że jest już czwartym parnterem Amy. I że dwaj pierwsi są hospitalizowani.
I po chwili zjawiła się owa Amy, a Daria rzekła.- Witam detektyw Walter. Detektyw McNamara tymczasowo został przydzielony ci do pomocy przy śledztwie, w związku z nieoczekiwanym urlopem detektyw Barthes. Wprowadź go proszę w prowadzoną przez ciebie sprawę.
Spojrzała do dokumentów i rzekła z uśmiechem.- A i jeszcze jedno...dostałaś pochwałę z wpisem do akt za wzorową postawę podczas akcji w centrum handlowym. Gratuluję. W piątek ma się odbyć uroczyste wręczenie dyplomu z tej okazju. Kameralne, ale uroczyste.

Śr, 17 X 2007, wydział 13, sala przesłuchań 11:50


Wczorajsza noc przyjemnie przypomniała Vi do czego kobietom są potrzebni faceci. By życie było przyjemniejsze... zwłaszcza nocne życie. Cóż, łóżkowym umiejętnościom Richarda nie można było nic zarzucić, a to że był czuły i traktował ją jak księżniczkę... nawet w łóżku. To było miłe. I świadczyło o tym, że mu zależy. Tak samo jak ten lunch.
Poranek zaś miłą kontynuacją wieczoru i nocy... Vi miała wrażenie, że jest przez Richarda rozpieszczana. W sumie było to więcej niż wrażenie.
Nic dziwnego, że do wydziału, choć przybyła nieco spóźniona. Niemniej czyż mogła mieć bardziej wyrozumiałego partnera od Dawkinsa? W dodatku był jej winny przysługę, więc... nie było problemu. Dowodów przeciw von Stauffowi nie było wiele. Były za to mocne. Wszak to on był zleceniodawcą instalacji która nie była tym, co wmówił swojej babci. Na biurku Vi leżał już dokument pozwalający wybrać kopię planów instalacji z filii ELECTRO-LIGHT, ale póki Leopold nie był postawiony w stan oskarżenia, nie było takiej potrzeby. Ekspertyza dostarczona przez Pavlicek powinna wystarczyć do przyciśnięcia Leo Snake’a.

I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że Leopold nie przyszedł sam. A w towarzystwie Richarda Watsona. Ze zdziwieniem patrzył na detektyw Henderson, by po chwili wydukać.- Vi? A co ty? A co ty tu robisz?
Leopold spytał ze zdziwieniem.- To wy się znacie?
Watson zaś szybko rzekł.- Panie Stauff, kancelaria adwokacka obsługuje wiele klientów. Z panną Henderson miałem okazję poznać przy innej okazji.
Leopold kiwnął głową ze zrozumieniem. Trzeba przyznać, że Richard dość gładko się wyłgał się z tej dość krępującej sytuacji. O ile słowo "wyłgał" pasuje do sytuacji w której nie można było zarzucić mu kłamstwa.
- Pozwolą panowie, że porozmawiam z panną Henderson na osobności?- spytał Richard pozostałych i delikatnie ujął jej dłoń w niemej prośbie... Cóż i tak wypadało by omówić tą nagłą komplikację.
Wyszli do sali obok. Widzieli przez weneckie lustro denerwującego się Leopolda ocierającego czoło chusteczką i spokojnego Dawkinsa.
A gdy zamknęli się za nimi drzwi, Richard objął Vi w pasie, przyciągnął do siebie, i mruknął.- Stęskniłem się za tobą.
Nachylił swe usta do jej ust...i pocałował.


Z początku pocałunek jego był delikatny, ale po chwili zaczął nabierać namiętności i pikanterii...no cóż...Pod tym całym garniturem Richard był facetem... w dodatku był facetem, który jej pragnął, bardzo mocno... jak zdołała się przekonać Vi, podczas wczorajszej nocy.
-A już myślałem, że będę musiał czekać aż do lunchu by cię ujrzeć.- rzekł po pocałunku, nie wypuszczając Vivianne z objęć. –Mówiłem ci, że jesteś piękna?
Ona wiedziała, że mówił... kilka razy...Poza tym, mówił że jest cudowna, niesamowita... i użył jeszcze kilkunastu bardzo poetyckich i bardzo pikantnych określeń, w zależności od zaistniałych sytuacji.
Następnie rzekł.- Vi... o co w tym wszystkim chodzi? Przychodzę do kancelarii, a tu dzwoni Leopold von Stauff i przerażonym wręcz głosem mówi mi, że został wezwany na przesłuchanie. I że ma złe przeczucia, dlatego ktoś z nas powinien się zjawić. Bo zaś w końcu nam płaci grubą forsę. I takie tam rzeczy plótł. – spojrzał jej prosto w oczy.- Może zagramy w otwarte karty? W jak bardzo poważną sprawę wdepnął mój klient?
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 05-03-2010 o 11:13. Powód: poprawki
abishai jest offline  
Stary 08-03-2010, 23:01   #498
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
Śr, 17 X 2007, wydział 13, pomieszczenie obok sali przesłuchań 11:50

Zdziwiona Vivianne posłusznie podążyła za Richardem. Kiedy przechodzili do pomieszczenia obok, zastanawiała się, co też ważnego mężczyzna może mieć jej do powiedzenia właśnie w tej chwili. Fakt, sytuacja była trochę niezręczna, ale bez przesady. Oboje po prostu powinni trzymać się swoich obowiązków.

Powody, dla których mecenas Watson wyciągnął ją z sali przesłuchań, już niebawem stały się dla niej jasne. Przyciśnięta do weneckiego lustra dziękowała bogu, że mężczyźni obecni po drugiej stronie tafli nie mogą wiedzieć co też się z nią dzieje. Zdziwiliby się i to bardzo.

Kiedy moment oszołomienia minął, Vi odepchnęła od siebie delikatnie mężczyznę. Spojrzała na niego z ukosa i rzekła:

- Przestań, to nie czas i miejsce. Ja tu pracuję. Teraz nie jestem dla ciebie Vi, tylko detektyw Henderson. To moja pierwsza sprawa, nie chcę, żeby mi ją odebrali z powodu zażyłości z adwokatem oskarżonego.
- Jesteś taka kusząca...- mruknął na usprawiedliwienie Richard, uśmiechnął się lekko i dodał – I pełna niespodzianek. A my jesteśmy tu sami... Nic nie zobaczą. Nie mogę cię nawet przytulić?
- Nie, nie możesz mnie nawet przytulić. Ja tu PRACUJĘ, życie osobiste zostawiam za tamtymi drzwiami - powiedziała wskazując na drzwi na korytarz.

Mężczyzna pokiwał tylko głową.
- Masz rację. Przepraszam. Nie chciałem cię urazić Vi. Panno Henderson.

Uśmiechnęła się. Nie mogła się na niego zbyt długo gniewać. W sumie nie chciała, za dobry był w TE klocki.

- Vi... o co w tym wszystkim chodzi? Przychodzę do kancelarii, a tu dzwoni Leopold von Stauff i przerażonym wręcz głosem mówi mi, że został wezwany na przesłuchanie. I że ma złe przeczucia, dlatego ktoś z nas powinien się zjawić. Bo zaś w końcu nam płaci grubą forsę. I takie tam rzeczy plótł. – spojrzał jej prosto w oczy. – Może zagramy w otwarte karty? W jak bardzo poważną sprawę wdepnął mój klient?
- Cierpliwości, dowiesz się wszystkiego jak tylko pozwolisz mi rozpocząć przesłuchanie. – odparła kobieta poważnym, służbowym tonem.

Watson uśmiechnął się cierpko i rzekł.
- Wiem, ale jak zaczniesz przesłuchanie, ja będę musiał przypomnieć mojemu klientowi, że nie musi odpowiadać na pytania. - Potarl podstawę nosa dodając. – Wolałbym, żebyś powiedziała mi teraz. Może wtedy mógłbym przedyskutować z klientem. Jakbym wiedział na czym stoimy,on mógłby... pójść na ugodę. - Po czym uśmiechnął się. – Na jaki lunch masz ochotę detektyw Henderson. Uprzedzam, że zamierzam cię porwać zaraz po zakończeniu przez ciebie pracy.
- Chcesz wiedzieć, na czym stoisz? - zapytała obojętnie. – To ci powiem, twój klient jest najzwyklejszym w świecie gnojem, który usiłuje wydusić ze swojej babki pieniądze. Ale miał pecha i wybrał niewłaściwy sposób. A co do oskarżenia, póki co mamy oszustwo i próbę wyłudzenia, możemy do tego też dorzucić zakłócanie porządku, a jak będzie trzeba to jeszcze składanie fałszywych zeznań i utrudnianie śledztwa. Może nie pójdzie za to do więzienia, chociaż kto wie, co wyjdzie w praniu. Możemy wrócić na salę? Rozwiałam już twoje wątpliwości?
- Strasznie tego dużo.Richard spojrzał przez szybę na denerwującego się Leopolda. – A masz silny materiał dowodowy?... zresztą nieważne. Z przyjemnością zobaczę twą profesjonalną twarz.
- A co do lunchu, im szybciej twój klient się przyzna tym szybciej na niego pójdziemy. Teraz ruch należy do pana, panie Watson.
- Wiesz, że nie mogę działać przeciw mojemu klientowi, prawda?- westchnął Richard.

Vi uśmiechnęła się, jednak nie odpowiedziała. Myślami była już zupełnie gdzie indziej. Właśnie w tym momencie atakowała świadomość mężczyzny, by poznać jego myśli. Nie było to trudne, więc już po chwili usłyszała w głowie charakterystyczny szum, potem się zaczęło.

W umyśle Richarda, kłębiły się różne myśli. Niektóre były całkiem sprzeczne. Podziw wobec postawy Vi, a nawet odrobina dumy z niej. Zakłopotanie związane z tym, że są w tym układzie przeciwnikami. Zaskoczenie wobec oskarżeń dotyczących Leopolda. Co prawda Richard, nie uważał go za osobę o mocnej postawie moralnej, ale nie uważał też Leo za kogoś sprytnego i zdolnego do skomplikowanej intrygi. Dla Richarda Leopold był tchórzliwym prostaczkiem. Wyglądało na to, że Leopold nie zwierzył się ze swych kłopotów adwokatowi. No i Richard uważał, że Vi w obecnym stroju wygląda uroczo.

Sondowanie sprawiło że Vi przez chwilę stała i przyglądała się Richardowi, co też on zauważył. Westchnął smutno.

- Taka moja praca, muszę bronić mojego klienta bez względu na jego uczynki. Mnie też nie musi się podobać.

Mówił szczerze...Vi widziała w jego myślach przelotną smugę wstydu wzmocnioną tym, że Richard niespecjalnie był przekonany, co do niewinności Leopolda. Wierzył natomiast słowom Vi. Kobieta nie odpowiedziała jednak, uśmiechnęła się i bez słowa wróciła do pokoju przesłuchań.

Śr, 17 X 2007, wydział 13, sala przesłuchań 12:00

Chwilę później Vivianne i Richard wrócili z rozmowy. Kobieta zajęła miejsce obok Chrisa, adwokat usiadł obok swojego klienta. Zaczęło się przesłuchanie.

- Witam, panie von Stauff, cieszę się, że dotarł pan na czas. Możemy zaczynać? – zapytała na przywitanie uśmiechając się subtelnie. – Sprawa dotyczy systemu alarmowego założonego w domu pańskiej babki.

Leopold wyglądał na mocno wystraszonego. Był kredowo blady i nerwowy. Pocił się obficie, ręce mu się trzęsły, więc trzymał je kurczowo zaciśnięte na stole.

- [i]Moim obowiązkiem jest powiadomić mego klienta, że ma prawo nie odpowiadać na pytania.- ton jakim Richard wypowiedział te słowa, był przepraszający.
- O co chodzi z tym systemem – zapytał Leopold siląc się na spokój.
- A moim obowiązkiem, panie Watson, jest te pytania zadać. Więc skoro pan von Stauff niema nic przeciwko, będę kontynuować - odparła kobieta łagodnie

Watson tylko skinął głową i uśmiechnął się. Siedząc za Leopoldem lekko uniósł kciuk do góry. Po czym schował dłonie w kieszeniach.

- Na naszym ostatnim spotkaniu – tym razem Vi zwróciła się do Leorozmawialiśmy o tym systemie. Wspominał pan, że założył go dla polepszenia bezpieczeństwa babki, czy tak?
- Ttak... czy coś ...nie tak z systemem?- spytał nerwowo von Stauff.
- To zależy - odparła kobieta, ale o tym później.

Leopold jedynie skinął głową.

- Jak się nazywała firma, której zlecił pan założenie instalacji? – zapytała Vivianne.
- Hmmm...wyleciało mi z głowy.- odparł niezbyt przekonująco Leo.
- Przypomnę panu, ELECTRO-LIGHT. Może chociaż pamięta pan kto polecił panu tę firmę?
- Może któryś z pracowników?- odparł Leo i dodał po chwili.- Nnnapradę nnie pamiętam.
- No dobrze. Na podstawie jakiego projektu została stworzona instalacja? Kto ją zaprojektował?
- I czego to właściwie był projekt? – wtrącił milczący dotąd Chris.
- Eeee...nie wiem.-Von Stauff wyraźnie zbladł, dłonie mu drżały. – Musiałbym sprawdzić. To był projekt tych...instalacji alarmowych. - wydukał z siebie mężczyzna.

- No dobrze, to może z innej beczki, z rzeczy, które, wydaje mi się, powinien pan świetnie pamiętać. Czym się pan właściwie zajmuje? – kontynuowała detektyw Henderson.
- Jestem producentem filmowym.- rzekł spokojnym głosem Leo.
- To interesujące – rzuciła kobieta uśmiechając się wesoło. – A jakiego typu filmy pan produkuje, może jakiś znam?
- Aladyn i 40 rozbójniczek, Laski okrągłego stołu, Sekretne życie Henryka VIII-go.- Leopold uspokajał się wymieniając kolejne tytuły.
- Przyznam się, że nie znam. Jakiego gatunku są to filmy? - zapytała siląc się na powagę.
- Filmy dla dorosłych, trochę bardziej ambitne...mają fabuły.-odpowiedział poważnie Leopold.
- To na prawdę ciekawe- przyznała Vi. – A jak nazywa się wytwórnia, dla której pan pracuje?
- Pink Stick Productions. – rzekł von Stauff ciesząc się wyraźnie, że rozmowa schodzi na bezpieczne tory.

- Dobrze, może dość o tym. Czy oprócz babki ma jeszcze jakąś rodzinę?
- Trochę krewnych w Europie. Ojca, siostrę, matkę- wyliczył Leopold. Zamyślił się, po czym rzekł. – I jeszcze trochę dalszej rodziny.
- Najbliższa rodzina również mieszka w Europie? Chodzi mi o rodziców i siostrę.
- Tak, w Ameryce zostałem tylko ja i babcia. Von Stauffowie wrócili do korzeni w latach 60-tych. - rzekł w odpowiedzi Leopold.
- Czy pozostała część rodziny przejmuje się losem seniorki? Czy jest pan jedynym jej opiekunem? – zapytała Vi obojętnym głosem, chciała wreszcie przejść do konkretów, a nie bawić się w takie podchody, ale cóż, dla dobra śledztwa musiała jeszcze trochę wytrzymać.
- Oczywiście że się przejmują - rzekł oburzonym tonem Leopold, po czym dodał. – Ale z racji obecnego miejsca zamieszkania, ja jestem oficjalnym opiekunem.
- A czy w takim razie babcia rozmawiała kiedyś z panem na temat tego, komu zamierza zapisać swój majątek?
- Nie znam szczegółów, majątek po jej śmierci przechodzi głównie na ojca. Coś tam z tego na nas. – Leopold zamyślił się, wzruszył ramionami. Następnie wskazał na Richarda.- Prawnicy znają szczegóły.

- No dobrze, szczegóły nie są aż tak istotne dla sprawy. Może zatem przejdziemy do innej kwestii. Czy kojarzy pan nazwisko Leo Snake? – zapytała kobieta z uśmiechem.
- To mój...pseudonim artystyczny. Nazwisko von Stauffów nie powinno być kojarzone z branżą...- Leopold zaczerwienił się mocno szukając odpowiedniego określenia.-...rozrywkową.
- Tak, pseudonim artystyczny – powtórzyła kobieta. – No dobrze. Zamówił pan u firmy ELEKTRO-LIGHT system alarmowy, ale czy zanim pan ich zatrudnił, sprawdzał pan, choćby w internecie, czym zajmuje się ta firma?
- Wie pani...zatrudnił to może złe słowo. Byłem wtedy bardzo zajęty...eee...plany zdjęciowe kilku produkcji. Mogłem coś pomieszać.- zaczął nerwowo tłumaczyć von Stauff.
- Oczywiście, mógł pan. W końcu jesteśmy tylko ludźmi, ale czy nie wydaje się panu, że sprawa bezpieczeństwa ukochanej babci, jak określił pan panią von Stauff, wymagała szczególnej uwagi? Nawet kosztem produkcji?
- Tak, ale to mogło się zdarzyć jedynie przypadkiem.Leopold zaczął się silnie pocić i wiercić na krześle.
- Oczywiście, ja tylko pytam. Ale czy wiedział pan, że firma ELEKTRO-LIGHT specjalizuje się w branży efektów specjalnych? – zapytała Vivianne z łagodnym uśmiechem.
- Możliwe że i tym się zajmują.- rzekł nerwowo Leopold.
- Panie von Stauff, a jakby tak zaczął pan mówić prawdę? – ton głosu kobiety dalej był bardzo przyjacielski, ale nie dało się w nim zauważyć cienia oschłości. – Bo widzi pan, ja rzetelnie wykonuję swoją pracę. Sprawdziłam firmę ELEKTRO-LIGHT i pana wytwórnię i chyba dobrze pan wie, co znalazłam na temat powiązań tych dwóch firm. Więc jak to było z tym systemem? - zapytała Vi łagodnie z przyjacielskim uśmiechem
- To chyba ...eee... mogę porozmawiać sam na sam z adwokatem?- westchnął z lekką rezygnacją Leopold.
- Ależ oczywiście. My z detektywem Dawkinsem zaczekamy na zewnątrz. Proszę nas zawołać, gdy panowie skończą.

Vi i Chris wyszli na korytarz. Po piętnastu minutach dołączył do nich Richard

- To jakie zarzuty zamierzacie postawić mojemu klientowi? Na rachunku za instalację jest podpis pani von Stauff – zauważył mężczyzna.
- Owszem, ale pani von Stauff została oszukana, przez pana klienta – odparła Vivianne spokojnie. – A oszustwo jest karalne. Do tego dochodzi zakłócanie porządku, wzywanie policji bez potrzeby. Oczywiście to pani von Stauff wzywała, ale założę się, że w śledztwie wyjdzie, że nie wiedziała o tym, jaki na prawdę założono u niej system. I być może właśnie wtedy dowie się, że to jej wnuk ją oszukał i zgotował jej taki stres. A wtedy założę się, że nie będzie skora do zapisywania mu jakiegokolwiek spadku. Może się również skończyć procesem cywilnym, jaki starsza pani wytoczy wnukowi z żądaniem gigantycznego odszkodowania za straty moralne, zdrowotne i co tam sobie jeszcze wymyśli.
- To się okaże. W sumie Leopold jest gotów iść na ugodę z prokuraturą. A jednym z jego warunków jest to, że sam wytłumaczy swej babci całą sprawę- rzekł spokojnym tonem Richard. Wzruszył ramionami dodając. – Trudno przewidzieć jak Ludwika się zachowa. Spotkałaś ją ? To przedwojenna arystokratka, nigdy się do końca nie zamerykanizowała.
- I właśnie dlatego, z powodu płynącej w jej żyłach krwi europejskiej arystokracji, sądzę, że zachowałaby się tak jak mówię. Ale dobrze, pogadam z prokuratorem o ugodzie, a Leopold złoży wyczerpujące wyjaśnienia. Czy tak?
-Tak - potwierdził Richard.

Detektywi i Richard wrócili do Leopolda. Mężczyzna już się tak nie trząsł ze strachu, ale jego twarz dalej była blada.

- No to jak panie von Stauff, przypomniał pan sobie, jak to było z tym systemem? – zapytała wesoło detektyw Henderson siadając na swoim miejscu.Leopold zaczął.

Pamiętał z dzieciństwa opowieści o duchach i korzystając ze znajomości zamówił odpowiedni system w firmie zajmującej się efektami specjalnymi. Niestety babcia nie przestraszyła się ducha na tyle by się wyprowadzić. Opowiadał o tym przez pół godziny, przysięgając na Boga, że poza lekkim przestraszeniem Ludwiki nie chciał zrobić jej krzywdy.

- A czemu chciał pan żeby się pana babcia wyprowadziła z tego domu? – zapytał na koniec Dawkins.
- By sprzedać posiadłość... jest sporo warta, na tyle by z części pieniędzy zapłacić długi firmy Leopolda.


Vi dała Leopoldowi protokół przesłuchania do podpisania, dopisała że oskarżony chciał pójść na ugodę i słowami - Dziękuję panu za współpracę. - zakończyła przesłuchanie.

Śr, 17 X 2007, wydział 13, 14:45

Przesłuchanie zakończyło się pomyśle. Leopold von Stauff przyznał się do winy, teraz trzeba było tylko uzupełnić wszystkie formalności i wysłać materiał dowodowy do prokuratury. Właśnie tym Vi zajmowała się przez ostatnie półtorej godziny, odkąd tylko opuściła salę przesłuchań.

Gdy zadzwonił telefon, uzupełniała kolejny, nikomu nie potrzebny papier. Miała już tego po dziurki w nosie, ale cóż papierkowa robota była wpisana w jej zawód. Nie mniej jednak z radością przyjęła pretekst do oderwania się od żmudnego zajęcia, choćby na chwilę. Tym bardziej, że dzwonił Richard. Odebrała.

- Witam, detektyw Henderson. Czy przeszkadzam pani? – zapytał oficjalnie, co bardzo zdziwiło kobietę.
- Oj, przestań tak do mnie mówić. Dobrze wiesz że rozmowa telefoniczna to co innego niż przesłuchanie – mruknęła niezadowolona. – I nie, nie przeszkadzasz. I tak miałam sobie zrobić chwilę przerwy od papierkowej roboty. Daję słowo, ta praca mnie kiedyś wykończy.
- Przecież żartowałem – odparł Richard przepraszającym głosem. – Byłaś bardzo drapieżna podczas przesłuchania. - dodał spokojnym głosem.
- Wydaje ci się, nie widziałeś mnie na prawdę wkurzonej, wtedy jestem drapieżna - odparła Vi z nutką rozbawienia w głosie.
- Nie mogę się zdecydować czy to mnie przeraża...czy kusi- zaśmiał się Richard, po czym zmienił temat. – Tak więc...co po tak pracowitym dniu smakowałoby ci najbardziej ? Na jaką kuchnię masz apetyt?
- Wiesz, coś mi podpowiada, że jednak to drugie – odparła kokieteryjnie. – Mężczyźni podobno wolą zołzy. A co do lunchu, nie wiem. Ty decyduj, w końcu to ty jesteś mężczyzną w naszym... - słowo "związku" jakoś nie chciało jej przejść przez gardło – ... duecie.
- Duecie? -przez chwilę milczał rozważając to słowo. Wreszcie rzekł – od czegoś trzeba zacząć, prawda? Co powiesz na owoce morze. Ostrygi? Znam świetną restaurację w porcie.
- Dobrze, mogą być owoce morza. To o której się spotkamy?
- Wiem gdzie pracujesz, więc porwę cię z wydziału 10 po 4-tej. Co ty na to?- spytał Richard.
- Trochę późna pora na lunch, ale niech będzie. Będę czekać, w sumie i tak nie mam nic lepszego do roboty.
- Wiem, ale nie chcę być ograniczony przez czas. - odparł głos w słuchawce. - Chce się w pełni nacieszyć chwilami spędzonymi z tobą.

A ty mnie dalej czaruj, dobrze ci idzie” – pomyślała kobieta i uśmiechnęła się, a na głos powiedziała - No dobrze, miło się rozmawia, ale muszę skończyć raport o wyczynach twojego klienta, więc muszę kończyć. Do zobaczenia o 16:10.
- Do zobaczenia Vi- rzekł w odpowiedzi Watson.

Rozłączyła się. Stosik dokumentów na jej biurku wciąż był pokaźny i nic nie wskazywało na to, by sam z siebie zechciał się zmniejszyć. Zostało jej jeszcze sporo czasu, ale chciała tę sprawę zakończyć jeszcze dziś. Nie miała najmniejszej ochoty zostawać po godzinach.

A do 16:00 wciąż tak daleko” – westchnęła ciężko i zabrała się do roboty.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.

Ostatnio edytowane przez echidna : 08-03-2010 o 23:08.
echidna jest offline  
Stary 11-03-2010, 23:28   #499
 
carn's Avatar
 
Reputacja: 1 carn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwu
Środa, 17 X 2007, Wydział 13, godz. 10:00


Wyglądało na to, że jej kryjówka została rozpracowana, więc przy najbliższej okazji trzeba będzie poświęcić część dniówki na opracowanie nowego schowanka. Oczywiście zamierzała spędzać czas z Mike'iem, ale do ukrywania się będzie potrzebowała czegoś... mniej oczywistego. Pozbierała więc swoje graciki i udała się do "pokoju kar".

Oprócz szefowej znajdował się tam młody mężczyzna, który podniósł się z krzesła w momencie, kiedy pojawiła się w drzwiach. Był szczupły, niezbyt wysoki, na ogolonej, owalnej twarzy widać było wąskie usta, wąski, prosty nos oraz oczy koloru niebieskiego z delikatnymi, zielonymi refleksami. Ubrany w ciemno-zielone jeansy regular-fit i wyprasowaną koszulę w kolorze khaki.

Gdy tylko porucznik Logan odkryła przed nią powód tajemniczego i zupełnie niestosownego znajdowania jej w schowanku ukłoniła się z lekka nowemu towarzyszowi niedoli stroniąc jednak od jakiegokolwiek kontaktu fizycznego. W sumie z ulgą przyjęła fakt, że Esme nic nie jest i to "tylko" choroba dziecka. Przynajmniej nie powiążą tego z młoda detektyw tak od razu. Samej pani porucznik też była wdzięczna. Nie tylko za nie wspominanie o uszkodzonych permanentnie partnerach, ale i o innych pracownikach wydziału. W końcu wśród mających z nią dłuższą styczność uczestników akcji w terenie tylko jeden nie wymagał choćby podstawowej opieki medycznej, choć i tak skończyło się pewnie na porządnym odpoczynku. W końcu to, czy ktoś oficjalnie był jej partnerem przez półtora dnia, czy też został z nią sparowany na kilkugodzinną akcję nie miało większego znaczenia. Liczył się efekt końcowy.

Phil kiwnął głową w odpowiedzi i wyciągnął w jej kierunku rękę, która zawisła na dłuższą chwilę w powietrzu. Właściciel wyraźnie oczekiwał jakiejś reakcji swojej nowej partnerki. Nie wyglądał na zbyt zachwyconego, ale któż byłby wiedząc, że jego sprawa została już przekazana innej parze pomimo krótkiej i usprawiedliwionej nieobecności. Cień zdumienia przemknął przez jego twarz w momencie, gdy usłyszał o wzorowej akcji i pochwale z wpisem do akt. Czyżby jednak pewien rodzaj upomnienia, że przydzielają go do kogoś, kto "wzorowo" przeprowadza akcje? Był pewien, że nikt go nie zaprosi na owe "kameralne" i "bardzo uroczyste" wręczenie dyplomu.

- Mam nadzieję na owocną współpracę Detektywie McNamara i chętnie skorzystam z Pańskiej wiedzy i doświadczenia. -

Powstrzymała się od dopytywania przełożonej o którą właściwie prowadzoną sprawę chodzi. Nie było szczegółowych wytycznych co pozostawiało miejsce na interpretację. Nowy partner nie przypominał też starszej afroamerykanki skorej do ubijania targów z podejrzanymi.

- W sumie, mogę Pana obarczyć już czymś z rana. -

Przegrzebawszy trzymany w łapkach dobytek wydobyła tłuściutki raport autorstwa Willhellminy i wręczyła Phill'owi.

- Prosiła bym o Pańską ekspertyzę, detektywie, w tym temacie. Opinie, przemyślenia, wnioski. Wszelkie efekty świeżego spojrzenia będą mile widziane.W razie pytań czy wątpliwości co do raportu najlepiej dopaść samą autorkę. Ostatnio codziennie bywa na wydziale. Ona najlepiej wyjaśni co miała na myśli. Pytania? -

Amy zupełnie nie zwróciła uwagi na intencje swojego nowego partnera i zamiast przywitać się, wcisnęła mu w wyciągniętą dłoń całkiem grubą teczkę.

- Err .. - odchrząknął lekko skonfundowany, przyjmując podane mu materiały. - To może nie będziemy przeszkadzać. Czy jesteśmy jeszcze potrzebni? - zwrócił się do porucznik, która wzięła już nową teczkę ze sterty dokumentów czekających na przejrzenie.

- Nie... Myślę, że dalej poradzicie sobie sami.-
rzekła Daria przeglądając z wisielczą miną kolejną teczkę. Biurokratyczny zamęt wokół McNamary nie był jedynym bajzlem, jaki zrzucono na jej głowę... O tak, super być drugą po Rooku.


Ton głosu wyraźnie wskazywał, że najlepiej będzie, gdy znajdą się możliwie szybko za drzwiami jej gabinetu i przybiją na nich wielki napis "NIE PRZESZKADZAĆ". Phil uśmiechnął się lekko do Amy i wskazał wyjście swojej nowej partnerce.

- Mmm... jak bardzo kameralne? - zaatakowała z zaskoczenia Amanda nim dała się wyprosić z gabineciku. Oczywiście można było tylko domniemywać kogo zaskoczenie dotyczyło bardziej. Pytaną czy pytającą.
- Ty, ja i Rook.- odparła zniecierpliwionym głosem kobieta.- Nie ma czasu na nic więcej.
I z ust te słowa Amandzie wyjęła. Całość była całkowitą stratą czasu.

- Panie przodem.- poczekał, aż opuści pokój i wyszedł za nią starannie zamykając drzwi. - Właściwie to miałbym jedno. Czy możemy przestać sobie panować? Phil jestem. - ponownie wyciągnął do niej rękę.

- Jak pan chce detektywie McNamara. Ostrzegam tylko, że mam kiepską pamięć do imion i może mi chwilę zająć przyzwyczajenie się do pańskiego. No chyba, że zainwestuje pan w jakiś identyfikatorek czy cuś... -

Nie odpowiedziała na wyciągniętą dłoń choć wynikało to raczej z pragmatyzmu i zamyślenia. W końcu z tymi wszystkimi przyciskanymi do siebie dobrami próba wyswobodzenia ręki skończyła by się niechybnie rozsypaną po podłodze katastrofę w ruchu lądowym. Poza tym nie podejrzewała wracającego na stare, wydziałowe śmieci detektywa o zdolność zgubienia się pośród korytarzyków zakładu pracy, toteż nie odwracała się by kontrolować jego obecność za sobą po tym jak pierwsze opuściła kanciapkę porucznik Logan.

Znów "pan". Zdecydowanie upomnienie. Gdyby było inaczej, nie trzymałaby aż takiego dystansu.Myśli młodzieńca nie były zbyt wesołe, gdy podążał za dziarsko maszerującą przed nim detektyw, która zapewne zauważyłaby jego chwilowo markotną minę ... gdyby tylko się odwróciła. Westchnął cicho pod nosem i przyspieszył nieco kroku, aby nadążyć za ... partnerką?

Środa, 17 X 2007, Wydział 13, biura, godz. 10:20

- Częstuj się. -
Wskazała tymczasowemu współpracownikowi swoje biurko wychodząc z założenia, iż jego dotychczasowe miejsce pracy zostało już zagospodarowane do innych celów. Sama wysypała swój bagaż na blacik Esme i usadziwszy się na krzesełku zabrała za poszukiwanie w tym wszystkim konsensusu. W końcu akta w jej posiadaniu miały podejrzaną zdolność do chaotycznych przetasowań jak i gubienia ogólnie przyjętej choreografii góra - dół.
Do tego trzeba było wyłuskać zapomniany papierek po batoniku, doszorować kubek po herbatce. Cóż począć, los detektywa pełen był żmudnej pracy.

- Dziękuję za zaproszenie, pani detektyw. - machnął ręką gdzieś w kierunku sali. - Gdybym był potrzebny, będę przy swoim biurku. Myślę, że zapoznanie się za sprawą zajmie mi około trzech godzin - podniósł do góry teczkę z dokumentacją - i wtedy będę mógł sformułować jakieś wnioski. Czy coś jeszcze, ma'am? - spoglądał przez chwilę wyczekująco.

Zaproszenie? Nigdy nie patrzyła na to z tej strony. Faceci byli skłonni wszystko zrozumieć na opak, nawet udostępnienie kawałka oślej ławki. Cóż zapewne miało to coś wspólnego z genami, mlekiem w proszku i kablówką. Widać detektyw McNamara wolał pracę w samotności, a ewentualne pytania zachowywał dla ekspertów. Dla Amandy bomba.
- Nie. Nie. Nie chcę ograniczać Pańskich metod. Autorka tego poczytnego dzieła bywa u Mike'a albo można o kontakt z nią tarmosić Elwirę. Ta zawsze jest u siebie. -
Może to był właśnie sposób na panią psycholog? Podsyłać jej zamienniki by nie miała czasu myśleć o biednej pannie Walter.


Phil kiwnął jedynie głową dając do zrozumienia, że przyjął do wiadomości informacje o lokalizacji pomocnych osób podane przez jego "kurator", po czym oddalił się w kierunku, który przed chwilą wskazał. Chciał przemyśleć całą sprawę i w końcu dowiedzieć się, co też mu się dostało. Usiadł przy swoim biurku, uruchomił komputer i czekając na jego gotowość, otworzył teczkę ze sprawą, którą dostał od Amy i przeczytał tytuł:

Raport diagnostyczny
Sprawa nr KR 94/10/07
Funkcjonariusz prowadzący sprawę: detektyw Amanda Walter

Odwrócił kartkę i zagłębił się w treść raportu ...

W tym samym czasie Amanda zbijała bąki. Oczywiście z zaangażowaniem i sumiennością kiepsko opłacanego pracownika państwowego. W końcu Phil porwał jedyną sztukę raportu pani Hollward, telefon Esme milczał. Swoją drogą partnerka mogłą by postawić potomstwo do pionu i wróci wreszcie do pracy. A wobec Mike'a Amanda stosowała jednodniowego focha w ramach kary za uleganie wpływom "pewnych kręgów cywilnych". Poza tym życie detektywa nie zawsze było niezdrowo emocjonujące, prawda? Ot były takie dni gdy można było spokojnie popijać herbatkę, podgryzać kanapeczki, tudzież inne źródła węglowodanów i rozmyślać nad zainteresowaniem samej siebie wynikami jakiejś konkretnej dyscypliny sportowej by mieć jeszcze więcej tematów do myślenia.

<postek grupowy>
 
carn jest offline  
Stary 12-03-2010, 12:35   #500
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Wtorek, 16.X.2007, Wydział Filozofii Uniwersytetu Nowojorskiego, gabinet prof. Stephena Schiffera, godz. 12:45.

Wraz z wiekiem robił się coraz bardziej zachowawczy, coraz bardziej uległy. Coraz bardziej przestraszony - pomyślała, unosząc kąciki zaciśniętych ust w uprzejmym, obojętnym uśmiechu. Niepokoił go świat, w którym przyszło mu żyć, niepokoiły go zmiany społeczne, świadomościowe, technologiczne, rosnąca przestępczość, coraz szybszy rytm życia, coraz niższy wiek inicjacji seksualnej u młodzieży, rosnące wysypiska śmieci jednorazowego użytku, subkultury, efekty specjalne w filmach oraz - jak kiedyś się zwierzył podczas gwiazdkowego przyjęcia organizowanego corocznie na Wydziale (dla niej pierwsze i ostatnie, jak sobie wtedy przyrzekła) i pod wpływem dużej ilości ponchu - anime, które oglądały jego niedorosłe wnuki. Stawał się także coraz bardziej podatny na wpływy i coraz bardziej konserwatywny w poglądach. Coraz bardziej zastraszony przemocą i władzą pieniądza, której on sam nie posiadał. Złożyła ręce na kolanach, zerknęła na zegar ścienny niespecjalnie nawet siląc się na dyskrecję. Wróciła wzrokiem do długopisu, który Schiffer obracał pomiędzy palcami prawej ręki, potem popatrzyła na jego twarz. Powstrzymała się, by nie zamanifestować swojej cichej irytacji westchnieniem.

Toczyli już kiedyś taką rozmowę.

Pół roku temu, gdy zbliżał się koniec letniego semestru i nieszczęsny Patrick Simmons nie miał szans na zaliczenia z trzech przedmiotów. Siedziała wtedy, tak jak dzisiaj, przed dyrektorem, słuchała prośby, której nie potrafił dobrze sformułować zawstydzony. Ta ostatnia rozmowa skończyła się wnioskiem podpisanym przez Schiffera z prośbą o przesunięcie egzaminów - z powodów istotnych i osobistych - na późniejszy termin. Prośba została oczywiście rozpatrzona pozytywnie i Simmons cieszył się kilkoma miesiącami wolności. A potem oblał wszystkie egzaminy. W tym ten, który zdawał u niej. Ponowny wniosek i przesunięcie terminu egzaminu poprawkowego. Ile mu zostało czasu? Nie pamiętała w tym momencie. Dwa, trzy tygodnie. Może mniej. I jeśli nie zda, biorąc pod uwagę jego historię zaliczeń, najprawdopodobniej pożegna się na zawsze z Wydziałem Filozofii. Na to pożegnanie Hollward była więcej niż gotowa.

Zegar tykał głośno w ciszy, która zapadła po słowach Schiffera. Angielka założyła nogę na nogę i lekko kiwała stopą, zastanawiając się w jaką formę ubrać to, co musiała mu powiedzieć. Jej rozmówcy brakowało czasem wyczucia. Niepotrzebnie podnosił temat jej współpracy z Wydziałem Trzynastym, niepotrzebnie zagadywał o to jak będzie wyglądała jej praca po przejściu ze stanowiska konsultanta na detektywa. Bardzo niepotrzebnie w kontekście późniejszej prośby. Czy można potraktować Patricka łagodniej niż innych studentów? Nie, nie można byłoby. Nie tylko ze względu na zasady i pryncypia, nie ze względu na sztywno pojętą moralność i etykę pracy. Dla Willhelminy najważniejsza była jej reputacja wypracowana na jasnych i przejrzystych zasadach oceny i zaliczeń. Swój własny obraz, który tworzyła dla samej siebie. Chodziło o prawo powiedzenia z uniesioną głową, że jest możliwie obiektywna i uczciwa. Wszyscy wiedzieli czego się po niej spodziewać, gdyby odpuściła Simmonsowi, straciłaby to prawo. A ta wizja bardzo jej się nie podobała.

- Simmons ma jeszcze jedną szansę - skrzyżowała ramiona na piersi, nieświadomie wysunęła lekko podbródek. - Mogę z nim porozmawiać, przypomnieć mu o obowiązku pojawiania się na zajęciach, przypomnieć mu o terminach otwartych konsultacji, gdyby przypadkiem ich zapomniał, nie mogę jednak zmienić tylko dla niego kryteriów oceny i zaliczeń, profesorze. Jeśli obawia się pan reakcji ojca Simmonsa, może pan skierować go do mnie przy najbliższej okazji, a ja spróbuję mu wytłumaczyć dlaczego jego syn nie może i nie powinien traktowany być inaczej niż reszta studentów.

- Dobry pomysł... ta rozmowa z synem... - Schiffer przez chwilę rozważał, kolejne za i przeciw. Willhelmina zaś zerkała na zegarek, którego wskazówki niebezpiecznie zbliżyły się już do godziny trzynastej. - I może rzeczywiście dobrze by było, gdyby omówiła pani sytuację syna z ojcem.

Skinęła głową i wstała, zabierając swoje rzeczy.
- Za dziesięć minut zaczynam wykład – wyjaśniła lekko przepraszającym tonem. - Jeśli chodzi o starszego Simmonsa, ma pan mój harmonogram otwartych dyżurów. Jeśli nie będzie mu pasował żaden z tych terminów, dostosuję się do niego.

* * *

Przez Schiffera nie zdążyła wypić spokojnie kawy. Nie zdążyła wypalić papierosa. Nie zdążyła usiąść w swoim gabinecie i złapać chwili oddechu. Nie zdążyła uporządkować myśli, zastanowić się nad kolejnym krokiem, kolejnym ruchem, który powinna wykonać. Migrena narastała wraz z irytacją, którą starała się powstrzymywać podczas rozmowy z dyrektorem. Szybki stukot obcasów odbijał się od ścian korytarza. W tym momencie była niemal gotowa, by wyładować swoją frustrację na Simmonsie Seniorze, by rzucić na niego klątwę - niewielką, nieprzyjemną, niegroźną dla życia - by wprost powiedzieć mu, że stosowany przez niego nacisk bliski jest łapówkarstwu. Niemal.

Półtorej godziny do spotkania z dwójką detektywów prowadzących sprawę ifryta. De Luca i Shen-Men.
Trzy godziny do pojedynku, który miał stoczyć Yagami.
Pięć godzin do spotkania z Nickiem.
Siedem godzin do spotkania z Demario i Marlowem.

Otwarła drzwi i weszła do sali wykładowej. Pojedynek magów... Za każdym razem kiedy o tym myślała, opanowywało ją zdziwienie pełne niedowierzania, nikłe odczucie nierzeczywistości. Magia Japończyka, magia, którą sama splotła poprzedniego dnia w jego mieszkaniu, przesunięte granice zaufania. Widziała jego aurę, widziała wzorce jego czarów, czuła ich zapach, była w jego mieszkaniu. Nie była pewna słuszności swojej decyzji. Bała się, że będzie tego żałować w przyszłości, może już niedługo. Ale pokusa była zbyt silna.

Poczęstował ją herbatą, pomyślała, wyginając wargi w nieświadomym uśmiechu. Słodko-gorzką, wyrazistą, gorącą – jak podkreślił Yagami pochodzącą z trzeciego parzenia. Skrępowana tamtą sytuacją nie podziękowała mu tak, jak powinna. Jako gospodarz okazał się... uroczy. Grzeczny, uśmiechnięty, rozluźniony. Nawet wtedy, gdy wspomniał, że pojedynek ma nikłe szanse na bezkrwawe zakończenie. Czy maskował w ten sposób swoje zdenerwowanie? Czy nie chciał zdenerwować jej? Czy zaklęcia, które stworzyła dla niego będą czyniły ją współwinną? Czy będą wystarczające? Czy zadziałają tak, jak miała nadzieję, jak przewidywała? Nie wiedziała.

Poprosiła, by skontaktował się z nią, gdy... będzie już po wszystkim.
I teraz, rozpoczynając wykład, po raz pierwszy jedynie wyciszyła telefon, a nie wyłączyła go całkowicie.

Poniedziałek, 15.X.2007, Staten Island, Pickersgill Avenue 13, mieszkanie Yagamiego Hirohito, 19:00


- Hollward-dono, możemy zaczynać - powiedział spokojnym głosem Japończyk, gdy wokół nich lśniły zielono postawione przez niego kekkai.

- Zanim zacznę - powiedziała cicho, nerwowym, kryjącym zakłopotanie, ruchem odgarniając pasma płowych włosów z twarzy - będę musiała rzucić jeden czar, by móc lepiej dopasować wzorce kolejnych zaklęć do pana, by zminimalizować ryzyko. Ten, o którym wspominałam panu w mieszkaniu Molinera. Muszę zobaczyć pana aurę i wzorce zaklęć, by moja magia nie zakłóciła pańskiej, by pozostała w możliwej harmonii. Jeśli nie ma pan nic przeciwko... rozciągnę ten czar także na pana, by mógł pan zobaczyć to, co ja. Jeśli efekt czaru będzie dla pana niekomfortowy natychmiast go z pana zdejmę.

Zdjęła marynarkę i położyła ją równo złożoną na krześle. Podwinęła rękawy białej koszuli - powoli, metodycznie - odsłaniając pokryte czarnymi liniami tatuażami przedramiona. Tak jak u Molinera, jak w szpitalu przy łóżku McMurry'ego, złączyła ręce i wypowiedziała pierwsze słowa.

- Malkuth. Jesod. - Tatuaż podbiegł krwią, zwinął się na skórze. Dwa trójkąty nałożyły się na siebie, połączyły pod łukami podwójnego okręgu w jedna trójfigurę. - Tifereth. - Etz Chaim, kabalistyczne Drzewo Życia to dziesięć sefirot uporządkowanych w trzech kolumnach, połączonych dwudziestoma dwoma pomostami metaforycznie odpowiadającymi dwudziestu dwu literom hebrajskiego alfabetu. Tak jak w poprzednich przypadkach Hollward oparła filary swego czaru na centralnej kolumnie - powiązanej z powietrzem, odpowiadającej za równowagę pomiędzy przeciwieństwami. Opuściła ręce, pozostawiając jakby odciśnięte w powietrzu błękitniejącą czerwienią linie trójfigury, w której herbajskie słowa splatają się z arabskimi i rzymskimi cyframi. - מאחורי רעלה. מתוך החושך אל האור. תראה לי את הצללים. תראה לי את השמש. תראה לי את האמת. מאחורי רעלה. תן לי את הידע. - Melodyjne słowa, szybkie ruchy palców, tkających dodatkowe indeksy, kolejne oznaczniki, które odsłonią przez Japończykiem tylko to, co ona zechce. Pieczęć, niczym diapazon, wibruje w rytm słów. - Daat. - Tatuaże przesuwają się pod skórą ostatni raz, zastygając na czas trwania czaru w zmienionym kształcie.

Magicznie wywołana synestezja otwiera zmysły. Za każdym razem jest to dziwne uczucie - czuć magię na skórze i na języku, czuć ją dźwięczącą w uszach. To, co nie miało smaków i zapachów - zyskuje je; to co je posiadało ukazuje ukryte wcześniej aspekty. Cienie zwijają się w symbole, smugi światła zdają się załamywać na niewidzialnych pryzmatach, czary odkrywają swoją strukturę, w powietrzu, niczym pajęczyny unoszą się strzępy starych wzorców, pojawiają się aury i powidoki. Jakby ktoś jednocześnie zdarł naskórek świata odsłaniając żywą skórę, prawdziwą tkankę i wystawił całe ludzkie ciało na kontakt z nią. Organiczny, sensualny, bezpośredni. Willhelmina, z lekko przechyloną głową, patrzy na Yagamiego ciekawa reakcji towarzyszącego jej mężczyzny równie mocno jak otaczającego go halo barw.

Oboje widzą ją wyraźnie. Jego aura przesycona jest czernią. Oleistym zapachem palonej skóry, popiołem, który wypiera wspomnienie zaparzonej przez Japończyka herbaty, który ociera się o ciało jak lepkim dotykiem pajęczyny. Jest jej jednak mniej niż Hollward przypuszczała. Marszczy lekko brwi i nieświadomie nachyla się delikatnie w jego stronę zaintrygowana skomplikowaną i rzadko spotykaną mozaika kolorów, która błyska spod cienistego oplotu. Brąz pachnący ziemią, odbijający się w uszach cichym, rozdrobnionym dźwiękiem. Dwie zielenie. Szorstka i miękka. Jesienne liście i zapach zwierzęcego futra niczym osnowa przeplatający cały wzór. Źółć i czerwień. Ciepłe, słoneczne kolory, srebro, wiele plam srebra jednocześnie zdające się rozpraszać i skupiać wzorzec. Szum morza i zapach wytapianej stali ze połyskującej metalicznie rdzawej nici. I czar Angielki, prześlizgujący się po nim delikatnym, ulotnym dotykiem ze szkła i powietrza.

Jego własna aura jest tym, co najwyraźniej dostrzega Yagami, co najmocniej dociera do niego w feerii bodźców i doznań. Reszta jest mniej intensywna, mniej wyraźna, mniej uderzająca. Jak delikatnie wyciszona muzyka, jak fotografia o stonowanych barwach. Wzorce jego magii, barwy otaczające Hollward nie były już tak wyraziste. Widzi wijące się wokół niej smugi czerni - niektóre wyblakłe, niektóre nasycone tak jak u niego. Widzi ciepły, szorstki jak język kota, bursztyn jej właściwej aury, drgający gorącem w opuszkach palców. Przenikają go linie, niczym warkocze splecione z kolorów, które umykają jego oczom, drgając, wijąc się i szemrząc w rytm szelestu przesypującego się piasku.

- Zamierzam spleść dwa czary - odezwała się po długiej chwili, kucając przy kekkai i przyglądając się uważnie barierze. - Pierwszy, powiązany z pana ciałem, będzie stanowił jednym z najprostszych kręgów ochronnych, który powinien ochronić bądź osłabić fizyczne ataki skierowane przeciw panu. Nie na długo jednak. Jeśli czar nie zostanie przełamany przedwcześnie, sądzę, że da panu około pięciu minut względnego bezpieczeństwa. Drugi, powiązany z pana aurą, będzie stanowić jednorazową ochronę przed atakami niefizycznymi, które mogłyby skutkować jej uszkodzeniem. Żeby zsynchronizować czar z panem, będę potrzebowała przez chwilę pańskiej pomocy - uśmiechnęła się lekko. Teraz, z konkretnym zadaniem znajdującym się tuż obok, po pierwszym odsłonięciu kart nie czuła już tego napięcia i zakłopotania, które towarzyszyło jej od początku wizyty. A przynajmniej nie odczuwała go już tak bardzo.

Poprosiła go, by usiadł. Wysoki płomień pojedynczej świecy drgał lekko. Dopiero teraz zapaliła papierosa, którego położyła wcześniej ostrożnie na brzegu szafki. Zaciągnęła się głęboko i wypuściła smugę dymu. Jej palce poruszały się szybko tkając z dymu i szeptanych cicho słów świetlistą strukturę dwóch symboli, dwóch hebrajskich słów obudowanych koronką arabskich wyrazów i cyfr. Po kilku minutach w powietrzu pomiędzy nimi błyskał przydymionym srebrem skończony wzór. Chokmah i Binah. Wiedza i zrozumienie. חכמה i בי�-ה. Prawa i lewa kolumna Drzewa Życia. Woda i ogień rozdzielone powietrzem. Dwa czyste, wysokie, wibrujące tony rozchodzące się pogłosem po pomieszczeniu. Gdy Japończyk przyglądał się symbolom Willhelmina cicho wyjaśniała mu to, co zamierzała teraz zrobić. Powiedziała mu pokrótce o starożytnej teorii łączącej muzykę ze strukturą świata i magią, wyjaśniła znaczenie widniejących przed nim znaków, opisała sposób, w jaki określi zestaw symboli, który będzie właściwy dla aury Yagamiego - jak jego odcisk papilarny, prywatna częstotliwość magicznego radia, czy - jak to kiedyś określił Bautista- dopasowany, szyty na miarę garnitur. Czar szyty na miarę. Uśmiechnęła się lekko, przechyliła głowę. Wąski papieros tkwiący w kąciku ust, bose stopy, brak marynarki i czarne linie tatuażu wijące się po wewnętrznej stronie przedramion nadawały jej rys niedbałej nonszalancji, która w godzinach pracy ukryta była pod grubą warstwą sztywnej uprzejmości.

- Ma pan ładną aurę pod czernią - powiedziała szczerze, tonem, którym mogłaby komplementować nową fryzurę przyjaciółki, czy artykuł znajomego z Uniwersytetu. - Skomplikowaną, mozaikową. Interesującą. To będzie ciekawe wyzwanie - mruknęła ciszej, już do siebie, koncentrując się na prześwietlonych płomieniem symbolach.

Potem były słowa zawieszone gdzieś pomiędzy szeptem i śpiewem, jak cicha mantra powtarzana dopóki płomień świecy, jej aura oraz splecione z dymu i magii symbole nie zharmonizowały się ze sobą, dopóki delikatne cyrkulacje w zewnętrznych warstwach aury nie stały się odbiciem zmian i drgnień w aurze Yagamiego. I dopiero wtedy długie, pojedyncze nuty... mruczące mormorando przechodzące w śpiew alikwotowy, czy czysta wokaliza odbijająca się matowo od kekkai. Z każdą chwilą świetliste wzorce zmieniają kształt, rezonują, drgają, odpowiadają dźwiękiem, karmione dymem świecy rozpadają się na cyfry, symbole, arabskie, hebrajskie i łacińskie słowa, zlewają na powrót, by ponownie się rozpaść. Willhelmina stroi czar tak, jak mogłaby stroić instrument. Szuka właściwej nuty, szuka właściwej barwy, właściwej tonacji. Linie gną się, dwa symbole zlewają się w jeden - kotwicę, która splecie jej czary z aurą i ciałem mężczyzny.

* * *

Pozostało stworzyć wzorce czarów. Do tego nie potrzebowała już obecności Yagamiego. Miała gotową kotwicę, pojemnik, który tylko czekał, by przyjąć w siebie ciężar magii. Wyjęła klepsydrę i ustawiła maleńkim pokrętłem prędkość, z jaką przesypywał się piasek. Nie miała wiele czasu nim dym się rozwieje, a światło wzoru zacznie się rozmywać, nim jego podtrzymanie będzie wymagać wysiłku i koncentracji. Spięła włosy miedzianą klamrą i zaczęła wyjmować z torby potrzebne rzeczy. Niewielki lustrzany prostokąt połączony bokami z czterema sześcianami, ustawionymi ukośnie względem niego. Mały kwiat o wklęsłym środku. Wklęsła, magiczna soczewka. Oprócz niej woreczek z najdrobniejszym piaskiem "zrodzonym przez wiatr i stopy olbrzymów" jak zapewniał Nick. Na to ostatnie mogła tylko pokręcić głową i uśmiechać się uprzejmie. Rozłożyła na podłodze białą chustę, jeszcze raz sprawdziła, czy czaru nie zakłócą żadne magiczne inkluzje. Na chuście położyła kartę z pergaminu, na której nakreślony był krąg ochronny stabilizujący przepływa magii i zewnętrzne wpływy. W połączeniu ze stworzonym przez Yagamiego kekkai, powinien zapewnić dobre warunki do pracy. Spokojne. Harmonijne. Jej aura wciąż pulsowała w rytm wyznaczony przez aurę Yagamiego i widziała, że czar, który zaraz utka będzie pasował do niego, będzie posiadał tą samą melodię. Kładzie soczewkę pośrodku kręgu i aktywuje go. Atramentowe linie drgają lekko, falują nieznacznie, piasek w klepsydrze przesypuje się powoli.


الجوزاء. Al jauzâ. Gemini. Bliźnięta. Bliźniak. Centralny symbol jej wersji lustrzanej klątwy. Podwojony przez samą formę lustrzanego kwiatka: prostokątny środek i cztery rysy. Oczywiście, istniały odmienne formy zapisu tego symbolu, bardziej klasyczne dla jej paradygmatu, ale tego dnia musiała zadowolić się tym, co wpadło jej w ręce. Nie miała możliwości splecenia w tej konkretnej sytuacji prawdziwej klątwy, nie było też potrzeby. Lepszy był czar ochronny, czasowy amulet, który przechwyci pierwsze agresywne zaklęcie mające uszkodzić aurę Yagamiego, skupi je i odbije, cofając je w zmienionej formie z powrotem ku rzucającemu. Oszuka to zaklęcie zamieniając cel - lustrzany bliźniak w miejsce Yagamiego, rzucający czar w miejsce Yagamiego, atakujący w miejsce ofiary.

Kreśli, za pomocą trzcinowego qalam, na kwadratowym fragmencie pergaminu błękitnym tuszem arabskie słowa, wzór arabskiego zaklęcia. Ze zmarszczonymi brwiami, przygryzając dolną wargę, uważnie, ostrożnie. التركيز. Środek. قياس. Splot. نسج. Odbicie. انعكاس. Zamiana. Ujęte w ramy arabskiej kaligrafii uwodziły płynnością linii, perfekcją formy tak różnej od doskonałości japońskich znaków. Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że uśmiecha się lekko. Otoczone koronką magicznych indeksów, cyfr i stabilizatorów wydawały się takie... właściwe. Wsunęła pergamin pod lustrzaną soczewkę i odwróciła ją. Każdy z bocznych płatków posypała drobnoziarnistym piaskiem. Zaczęła recytować zaklęcie, siedząc ze skrzyżowanymi nogami obok chusty. Plecy wyprostowane, ramiona napięte, ręce luźno położone na kolanach. Oczy utkwione w konstelacjach utworzonych przez piaskowe drobiny. Bliźnięta. Nieregularny prostokąt, symboliczna para bliźniąt trzymająca się za ręce. Kastor i Polluks. Zaczęła inkantację. Arabskie słowa brzmiały wyraźnie. Piasek zadrżał i z szelestem odwzorował kaligrafię znajdującą się na kwadracie pergaminu. A potem zaczął wibrować. Delikatnie. Szybko. W rytm melodii dyktowanej przez rytm słów. Mijały minuty. Plecy wyprostowane, ramiona napięte, ręce luźno spoczywające na kolanach. Mijały minuty. Dolna część klepsydry była coraz pełniejsza. W końcu zamilkła, przetarła dłonią kark, zdmuchnęła delikatnie piasek przyglądając się z zadowoleniem czystym, cienkim liniom wydrapanym w srebrnej warstwie glinu napylonego na szkle. Podniosła je i pod światło popatrzyła przez nie na Yagamiego oceniając ich wykonanie. Były dobre. Ponownie umieściła soczewkę w kręgu. Wzięła kolejny kwadrat pergaminu i nakreśliła na nim centralny symbol. Bliźniak. التوأم. Po chwili znów piasek wibruje.

Gdy soczewka jest skończona, odciska na matowej części kotwicę i podaje Japończykowi lustrzany amulet. Na jego powierzchni tańczą iskry w kolorze jego aury.

- Amulet będzie działał około czterdziestu godzin. Może trochę więcej, może trochę mniej - ponownie potarła zmęczony kark. - Im bliżej ciała będzie go pan trzymał, tym lepiej. Powinien zawrócić na rzucającego jeden czary wymierzony w sferę... ducha. W pana duszę, siły życiowe, aurę. Nie ochroni pana jednak przez czarami oddziałującymi na umysł, czy mamiącymi zmysły. Gdy zadziała, szkło popęka. Gdy skończy się jego działanie - wzruszyła ramionami - skończy się jego działanie. Być może zniszczeje i skruszy się, być może nie. Zobaczymy - popatrzyła na stojącą na podłodze klepsydrę i skrzywiła usta. Kończył jej się czas.[/i]

Schowała pojemniczek z niebieskim tuszem i wyjęła zielony oraz czerwony wraz z czystą kartą welinu. Ostrożnie przecięła ją na pół niewielkim nożykiem i położyła na białej chuście. Koło niej rozstawiła pięć świec, do których knotów przymocowała wcześniej fragmenty włosów Japończyka, dzięki czemu płomień będzie zawierał cząstkę oczyszczonego ogniem ciała mężczyzny. Ujęła w dłonie blednącą w powietrzu kotwicę - teraz bardziej utkaną z dymu niż ze światła. Przeniosła ją na welin, obróciła, ułożyła na czystej powierzchni, trzcinowym piórem powtarzając szaro-błękitniejące linie. Zielonym kolorem, który dominował w aurze Yagamiego. Potem przez chwilę obracała w palcach qalam, rysując w wyobraźni właściwy wzór czaru. Prosty zakaz dotyku, by nic nie mogło dotknąć ciała, nic nie mogło go zranić czy uszkodzić. Reszta była sprawą koncentracji i wysiłku woli. Muzułmanin, wierzący powiedziałby, że reszta to sprawa dhikr i du'a - wspominania, rozmyślania o Allahu oraz wołania go, przyzywania. Dla Willhelminy nie były to jednak elementy obrządku religijnego i modlitwy, nie były to aspekty obcowania z bogiem lecz przydatne narzędzia wpisujące się w ramy paradygmatu jej magii. I na jej gruncie ulegające redefinicji. Już nie bóg nad bogami, już nie wyznanie wiary, już nie bezkrytyczne odniesienie do określonego systemu wierzeń. Recytując sutry czy wypowiadając którekolwiek z imion Allaha czyniła z nich znaki pewnego zestawu atrybutów i cech, konkretnej konstelacji znaczeń. Wyrazistej. Silnej. Poręcznej. Tak jak teraz.

- Bismillahi alladhi la yadurru ma`a ismihi shay’un fi al-ardi wa la fi as-sama’i wa huwa as-sami`u al-`alim - powtarzała monotonnie jedną du'a, wciąż tą jedną. W imię Allaha i z jego imienia, nic na ziemi ani w niebie nie może wyrządzić żadnej krzywdy, On słyszy i wie wszystko. Powtarzała ją skupiona do granic możliwości. Powietrze drżało i wirowało wkoło welinu. Drżał i wirował eter. Pierwsza świeca zaczęła spalać się z sykiem. Smukły, ostry jak klinga płomień chylił się ku kobiecie i leżącej przed nią karcie, pożerał łapczywie wosk, sunął przerażająco szybko w dół knota. Pierwsza z wysokich świec dopaliła się i zgasła. Druga wystrzeliła płomieniem. Potem trzecia i czwarta. Hollward wciąż powtarzała du'a. To było proste zaklęcie, to koncentracja była trudna. Stworzenie dla kogoś innego ochronnej bariery, ochronnego kręgu w postaci prowizorycznego amuletu. Nie tu, nie teraz - na jutro, na potem. By zapewnić mu pięć minut względnego bezpieczeństwa. Kropla potu płynęła jej powoli przez czoło, grzbiet nosa. Strząsnęła ją niecierpliwym ruchem głowy. I piąta.

Osuszyła chusteczką twarz i kark. Welin wydawał się teraz cięższy, jakby spulchniony pod palcami. Taki jak powinien. Powkładała swoje rzeczy z powrotem do torby - równo, pedantycznie. Usunęła możliwie dokładnie ślady swojej obecności. Także magicznej. Rozproszyła wszystkie czary, rozproszyła wzorce. Świat stracił swoje bogactwo, bodźce nie atakowały już jej zmysłów, nie widziała magii, nie widziała aur. Nie widział ich już też Yagami. Rozpuściła włosy i przeczesała je palcami, znużonym ruchem. Łyknęła na sucho tabletkę przeciwbólową, skrzywiła się czując jej smak, gdy rozgryzła ją zębami. Podała Japończykowi gotową do przymocowania na wewnętrznej części ubrania kartę, im bliżej ciała tym lepiej. Uprzedziła, że rozgrzeje się skradzionym ze świecy ciepłem, gdy uaktywni się czar. I rozsypie białym popiołem, gdy wyczerpie się zebrana w zaklęciu magia.

Skończyła.


Wtorek, 16.X.2007, Wydział Filozofii Uniwersytetu Nowojorskiego, gabinet dr Willhelminy Hollward, godz. 14:30.

Wykład uspokoił ja trochę. To była rutyna, którą znała. Zajęcie odbywające się zawsze w tym samym rytmie, czas i przestrzeń, na którymi miała pełną kontrolę, praca, którą znała bardzo dobrze. Tu nie było niespodzianek.

Skończyła zajęcia dwie minuty przed wyznaczonym czasem. Tyle, by dojść do gabinetu, nastawić ekspres do kawy, skręcić papierosa i o godzinie wyznaczonego z detektywami spotkania, czekać na nich, stojąc przy uchylonym oknie, wdychając głęboko dym i raz jeszcze przeglądając akta dotyczące ifryta.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."
obce jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:02.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172