Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-03-2010, 18:35   #68
Bebop
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Cholernie się to wszystko skomplikowało...


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=WKnVaDwUg5s[/MEDIA]

Martwy Johnny - to dla Mallory'ego jedna z tych wiadomości po których człowiek sam nie wie co ze sobą zrobić. Facet, który ich w to wszystko wrobił nie żyje. Facet, który mógł ich z tego wyciągnąć nie żyje. Kto za tym stał? Oczywiście Mr Aleksandrov ze swoim zestawem małego rzeźnika. Z tego co opowiedziała Frank'owi Angie wynikało, że zdążył się z nim nieźle zabawić.

Warto wyjaśnić, iż zapewne połowa ekipy, jeśli nie jej całość, marzyła o tym by odegrać się na Johnny'm, kiedy jednak na nogach pojawiają się urocze policyjne bransoletki a John okazuje się jedynym gościem, który ma kontakt z glinami, jest to znak, iż należy się powstrzymać. Zemsta może zaczekać, najpierw trzeba ratować własny tyłek. Ciekawe jak federalni zareagują na radosną nowinę...

Z Angie praktycznie nie rozmawiał, pocieszanie średnio mu wychodziło, nie wiedział zresztą co mógłby jej powiedzieć. Wszystko będzie dobrze? Jasne, dopiero teraz wszystko się spieprzy, w końcu jechali by zobaczyć się z Siegiejem. Spotkanie vis-z-vis z człowiekiem, który zabił jej przyjaciela nie będzie niczym przyjemnym.

Przez dłuższą chwilę Frank wpatrywał się w obraz za oknem, brudne ulice Broker i pałętający się po nich Latynosi. Co trzeci, może nawet co drugi, nosił przy sobie broń, gotów jej użyć pod byle pozorem. Wszystko to przypominało mu jego dawne życie, jeszcze zanim opuścił Dallas.

***

Pamiętam ten dzień jak dziś, Dallas, rok 1997, czwartek wieczór, wtedy wszystko się zaczęło. Byłem jeszcze szczeniakiem, który sądził, że świat należy do niego, zresztą chyba cała nasza banda tak myślała. Jak zwykle rozbijaliśmy się po ulicach miasta starym pickup'em Ross'a. Był z nami jeszcze Jeff, latynoski narwaniec, którego wszyscy nazywali Mejicano. Byliśmy trójką kumpli, którzy niczego się nie bali, krótkowłosymi skubańcami, z tasakami zamiast fiutów i benzyną zamiast krwi, jakby to ujął Clint Eastwood. Dallas było naszym Dzikim Zachodem, a my byliśmy kowbojami.

Tego dnia kręciliśmy się akurat po obrzeżach miasta, nuda nam doskwierała bardziej niż zwykle, nic wiec dziwnego, że któryś z nas musiał w końcu wpaść na jakiś genialny pomysł. Zgadniecie kto to był? Przejeżdżaliśmy akurat obok małej stacji benzynowej. Mały napad? Czemu nie? Jesteśmy bogami tego miasta, to się musi udać.


O jakimkolwiek planie nie było mowy, mieliśmy broń, samochód do ucieczki, czego więcej było nam trzeba? Może rozumu, ale to już inna sprawa. W każdym razie wpadliśmy tam niczym Rambo, klientów było niewielu, żaden nie miał też zamiaru zgrywać bohatera. Koreańczyk, który siedział za ladą ociągał się z wypłatą pieniędzy, ale na widok wylotu lufy poczciwego Colta stał się o wiele sprawniejszy.

Kilku minut później byliśmy już na zewnątrz, Ross i Jeff niemal natychmiast wskoczyli do samochodu, zostało mi jeszcze kilka metrów i również bym się tam znalazł. Wtedy nagle pojawił się ten mały Koreaniec z wielkim Magnum 44., instynktownie odskoczyłem i chyba tylko to mnie uratowało. Kule trafiły w pickup'a, Ross spanikował, dodał gazu i tyle ich widziałem. Zostałem sam z Koreańcem i jego wielkim przyjacielem.

Kondycji mógł mi wtedy pozazdrościć nie jeden olimpijczyk, ale przyznam, że mój skośny przyjaciel również miał sporo krzepy. Adrenalina robiła jednak swoje i coraz trudniej było mu za mną nadążyć. Pewnie zdołał bym wtedy uciec, gdyby nie to, że pędząc tak przed siebie nie zauważyłem radiowozu, który nagle pojawił się tuż przede mną...


Domyślacie się już chyba co się stało dalej, prawda? Zanim straciłem przytomność widziałem jeszcze twarz wielkiego czarnucha - przepraszam - Afroamerykanina, który nie żałował na mnie pałki. Dziwnym trafem nie wspomniał nic o moich prawach, a może po prostu nie dosłyszałem?

Nie możesz liczyć na nikogo oprócz siebie. To smutne, ale prawdziwe.
Na przesłuchaniu nic nie powiedziałem, pomimo tego, że moi "kumple" mnie zostawili, policja i tak wiedziała kto ze mną był, ale brakowało im dowodów. Nikt nie pamiętał ich twarzy, nawet ten skośnooki dupek, tylko ja mogłem ich wkopać. Nie zrobiłem tego i dostałem pięć lat za napad z bronią w ręku, przyszłość zapowiadała się ciekawie.

***

Klub Moskau z daleka śmierdział rosyjską mafią, dla Aleksandrova musiał to być swoisty raj na Ziemi. Frank siedział cicho kiedy przedstawiano mu propozycję pracy, w gruncie rzeczy odmówić i tak nie mogli jeśli chcieli opuścić to miejsce w jednym kawałku. Propozycja Griszki właściwie nie była zła, mogli pracować na własny rachunek, dostaliby również mieszkanie i garaż, ale współpraca z rosyjską mafią nie była Frank'owi na rękę.

Przedstawiono im również dwóch ludzi Griszki, którzy mieli czuwać nad tym by wszystko poszło perfekcyjnie. Martin Lange - Mały Hitlerek, już na pierwszy rzut oka nie przypadł Mallory'emu go gustu, nie lepiej było zresztą z ogromnym Donkey Kong'iem aka panem Vedirenko, który miał więcej mięśni niż rozumu. Frank liczył tylko na to, iż nie będzie musiał z nimi za długo przebywać.

Na koniec Griszka stwierdził, że od teraz wszystkie atrakcje klubu są do ich dyspozycji, oczywiście bezpłatnie. Frank postanowił z tego skorzystać, lecz najpierw miał zamiar zamienić kilka słów z Siergiejem, w końcu śmierć Johnny'ego była wciąż świeżą sprawą. Aleksandrov chyba nawet nie rozumiał dlaczego ktokolwiek miałby mieć do niego jakiekolwiek pretensje, najwyraźniej jego pokręcona logika podpowiadała mu, iż to co zrobił było właściwe.


Pozostało jeszcze pytanie, dlaczego Frank postanowił pić właśnie z nim? Chyba sam dokładnie tego nie wiedział, być może wyszedł z założenia, iż lepszy jakikolwiek towarzysz niż żaden. Na jednej butelce się nie skończyło, alkohol lał się strumieniami, aż w końcu nawet Mallory stracił rachubę czasu. Wiedział, że następnego dnia nie ominie go kac gigant, ale kto by się tym teraz przejmował.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=QD1uon92nMc&feature=related[/MEDIA]

Chyba pierwszy raz od przybycia do Liberty City i rozpoczęcia współpracy z Johnny'm na prawdę się wyluzował. Szybko nawiązywał nowe znajomości, sypał żartami na prawo i lewo, a nawet szalał na parkiecie. Alkohol zawsze tak na niego działał, sprawiał, iż zmartwienia całkowicie znikały z jego umysłu, liczyła się tylko zabawa.

Sam nie wiedział jak zapoznał się z Denise, było to zresztą bez znaczenia, najważniejsze, że świetnie się rozumieli. Jednak tego jakim cudem znalazł się w jej domu nie pamiętał już na pewno.

 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline