Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-03-2010, 21:16   #18
Eleanor
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Koń Megary okazał się straszliwą chabetą. Wulf popatrzył na niego z dużą dozą wątpliwości jakby zastanawiał się czy w ogóle uda się go sprzedać, no chyba że rzeźnikowi na mięso. Można się było zastanawiał jakim cudem czarodziejce udało się na nim przejechać więcej niż kilka mil, zwierzę wyglądało bowiem tak, jakby następny krok miał być jego ostatnim. Z pewnością jakąkolwiek cenę za niego zapłaciła na pewno musiała słono przepłacić.
Łotrzyk popatrzył na coś co podobno było koniem, westchnął, rozsiodłał i ruszył w kierunku targu. Reszta nie wchodziła mu w drogę obserwując z daleka. Zagadał do jakiegoś dzieciaka, a potem podszedł do wskazanego przez niego kupca i zaczął z nim rozmawiać. Kupiec najpierw wyglądał na rozbawionego, potem zaczął oglądać konia, wzruszał ramionami, kręcił głową i w końcu przybili sobie dłonie najwyraźniej dochodząc do porozumienia.
Zadowolony z siebie Alto wręczył zaskoczonej Megarze pięć złotych monet.

Podjezdek Brana za to był silnym, wytrzymałym wałachem. Rycerzowi udało się go sprzedać za dobrą cenę bez większych kłopotów.

Było już późno, targowanie się o cenę koni zajęło trochę czasu. Kupcy i rzemieślnicy powoli zwijali już swoje interesy, więc Ci, którzy planowali jeszcze jakieś zakupy przed odpłynięciem, postanowili odłożyć tę sprawę do następnego ranka. Wszyscy udali się do gospody wskazanej przez Wulfa. Wszyscy poza Alto, który wypytawszy najpierw dokładnie o adres i obiecawszy, że dołączy do nich w niedługim czasie, szybko rozpłynął się w miejskim tłumie.
Karczma „Złoty Bażant” wypełniona była prawie po brzegi. Wieczorami zbierali się tu amatorzy krasnoludzkiego piwa z którego słynęła. Jak pochwalił się Wulfowi karczmarz rano gdy podawał mu śniadanie, miał on na niego wyłączność w Marsember, gdyż piwowarem był jego własny, rodzony brat.
Gospoda miała jeszcze jedna dobra cechę. Niezbyt duże, ale czyste i liczne pokoje usytuowane na trzech piętrach. Kapłan zarezerwował więc dla każdego po jednym.
Zbliżała się akurat pora kolacji. Świniak pieczony na ruszcie pachniał smakowicie, a sądząc po rozanielonych minach bywalców, skosztowanie trunków też nie było złym pomysłem. Rozejrzeli się za wolnym stolikiem. Udało im się znaleźć taki pod ścianą. Wprawdzie nie do końca był wolny, ale jedyny siedzący przy nim amator złocistego trunku, zmierzył wzrokiem trzech mężczyzn, z których dwóch wyglądało jakby mogło go zgnieść jedną ręką i bez słowa przeniósł się do sąsiedniego stolika.
Podszedł do nich sam gospodarz, wielce zadowolony z tak licznych i tak solidnie wyglądających gości.
- Ciemne piwo – powiedział Wulf - najlepsze jakie masz, karczmarzu. Dla nas tu pięciu, dla chłopaka wodą ochrzczone raczej – przy tych słowach zerknął na Brana pytając wzrokiem czy ten nie będzie miał nic przeciwko - Dla pani Megary miód przedni, a dla dziewczyny - tu wskazał głową Mysz - także ten miód, ale czterokrotnie bardziej wodą rozcieńczony.
Krasnolud przy słowach na temat rozcieńczania piwa skrzywił się lekko, a na wzmiankę o rozcieńczaniu miodu roześmiał rubasznie. Pokiwał głową i dalej się śmiejąc poszedł wykonać zamówienie.

Niedługo do towarzystwa dołączył Alto, ze swoim bagażem, a chwilę później do ich stolika podszedł posłaniec. Kilkuletni chłopiec ukłonił się i zapytał, która z dam to panna Marie.
Mysz chrząknęła znacząco, a posłaniec wyjął zza pazuchy zrolowany list, przewiązany czerwoną wstążką i opatrzony pieczęcią z fantazyjnym herbem oraz małą, aksamitną sakiewkę i podał dziewczynie.
Rozdziawiła na moment usta jakby miała jabłko w całości połknąć.
A później wcisnęła kilka miedziaków w dłoń dzieciaka, chwyciła sakiewkę, pismo i odeszła kawałek dalej by na osobności je przeczytać.

***

Alto był czujny. Wydarzenia ostatnich dni mocno nadszarpnęły jego nerwy. Ciągła ucieczka i życie zaszczutego psa doskonale wyostrzały czujność. W takim stanie obudziłby go kot chodzący po gzymsie dwa piętra wyżej, nic więc dziwnego, że sprawiło to lekkie chrobotanie. Usiadł gwałtownie na łóżku w panice poszukując źródła dźwięku. Najwyraźniej ktoś nieudolnie manipulował przy zamku. Najciszej jak potrafił wyciągnął broń i boso na palcach podszedł do drzwi. Otwierały się do środka, ustawił się więc tak, by po ich otwarciu znaleźć się za skrzydłem.
W końcu włamywacz pokonał zabezpieczenie. Nic dziwnego, jak na gust Alto, który obejrzał go dokładnie wchodząc do pokoju, zdecydowanie nie była to gnomia robota. Klamka wolno opadła w dół, a potem drzwi zaczęły wolno się otwierać.
Łotrzyk czekał skupiony.
Gdy szpara zrobiła się na tyle szeroka , że mogła przez nią przejść postać, napastnik wszedł cicho do środka. Gdy zauważył, że łóżko jest puste zatrzymał się zaniepokojony. W tym momencie Alto uderzył w drzwi, zamykając je gwałtownie i rzucił się na swojego prześladowcy. Przydusił go do ziemi. Mały był skurczybyk i zakapturzony i wił się pod nim jak piskorz. Łotrzyk przystawił mu sztylet do boku i wyszeptał:
- Jeszcze jeden ruch i zapoznasz się z nim znacznie głębiej.

***

Megara doszła do wniosku, ze to najbardziej beznadziejne miasto w jakim była. Większość przestrzeni, albo wypełniały wypełnione wodą kanały albo brukowane ulice. Dopiero dwie ulice za karczmą znalazła zaułek, którego nie wykończyli kamieniami. Uklękła i zaczęła wydobywać ziemię niewielką łopatką. Przypomniała sobie minę nie rozbudzonego jeszcze do końca karczmarza, gdy zeszła o świcie i poprosiła o łopatę i worek. Nie dyskutował z nią, ale czuła jego spojrzenie na plecach, do momentu, aż zniknęła za zakrętem. Ziemia była błotnista i miękka. Wczoraj padał przecież deszcz, a dodatkowo posadowienie na bagnach powodowało, ze nigdy chyba nie wysychała. Zapadając się po kostki w kleistą maź zaczęła dostrzegać zalety brukowania. Na przykład w dziedzinie oddzielania nieczystości od reszty ulicy rynsztoki miały naprawdę spore...

***

Dotarcie na Targ w Marsember nie było trudne. To miasto było jednym wielkim targowiskiem. Wszędzie piętrzyły się stragany, łodzie na kanałach zapełnione były towarami. Bogaci rzemieślnicy zapraszali do swych zakładów, mieszczących się w przyziemiach wąskich kamieniczek. Pomiędzy kupującym tłumem krążyli sprzedawcy pasztecików i bułeczek. Roznosiciele wody i oczywiście kieszonkowcy, którym w takim tłumie zawsze trafił się naiwniak do oskubania.
Linoskoczek przechodzący po cienkiej linie rozwieszonej pomiędzy budynkami zafascynował Polę. Zadzierała do góry główkę i zaciskając piątki pytała co chwile tatusia czy ten pan na pewno nie spadnie. Ubrani w kolorowe stroje akrobaci, którzy wskakiwali sobie na ramiona, robili fikołki i zabawnie wykrzywiali wymalowane twarze. Klaskała z radości nareszcie miasto wydało jej się ciekawe. Nawet okropne zapachy nie przeszkadzały już tak bardzo. Może po prostu do wszystkiego można się przyzwyczaić?
Robert bez problemu zakupił wszystko co było mu potrzebne na podróż. Jednak w sercu i umyśle cały czas bił się z myślami jak postąpić.
Alto z ciekawością oglądał egzotyczne towary. Wczorajszego dnia wypytał w porcie jakie towary chętnie widziane są w Implitur. Wyroby z drewna odpadały, bo miejsca zajmowały zbyt wiele, a koga, która mieli płynąć miejscem nie dysponowała żadnym. Zresztą wątpił by się kapitan zgodził na duże interesy na boku, ale coś drobnego... Zwłaszcza Zakkaryjskie jedwabne szale i pachnidła wydawały się interesujące. No i oczywiście herbata podobno wielce poszukiwana w rejonach do których się udawali.

***

Pożegnania nigdy nie są przyjemne. Zwłaszcza z dzieckiem z którym nie rozstawało się nawet na kilka dni. Choć do świadomości, która miał Robert, jak długie będzie rozstanie, nie docierała do Poli i tak płakała bardzo nie chcąc wracać do domu bez najważniejszego dla niej człowieka na świecie. Decyzja o wyjeździe okazała się najtrudniejsza decyzja w jego życiu. Miał nadzieję, że była właściwa.

Niedaleko po południowych dzwonach udali się do portu.
W końcu także Robert i Marie mogli zobaczyć statek, na którym przyjdzie im spędzić najbliższe kilka tygodni. Był spory, długości dobrze ponad szesnaście sążni, szerokości pięciu i wysokości masztu niewiele temu ustępującej. Duży kwadratowy żagiel nadal był zwinięty, mimo że do zapowiedzianego przez kapitana terminu wypłynięcia, pozostało już niewiele czasu. Zagadnięty o to marynarz wytłumaczył, że manewry wpływania i wypływania z portu wykonuje się za pomocą wioseł, które zapewniają zdecydowanie większą swobodę ruchu, co przy takim zagęszczeniu jednostek pływających jak w marsemberskim porcie, było zdecydowanie bezpieczniejsze. Ich uwagę przyciągnęło także wykończenie dziobu i rufy, przypominające kasztele z blankami.

Po chybotliwym trapie przeszli na pokład. Problem stanowiło wprowadzenie koni, chwiejący się pomost, woda uderzająca o brzeg i rozchlapująca się gwałtownie na boki, wywołała nagły wybuch poniki w spokojnych zazwyczaj wierzchowcach. Gwałtowny przypływ kołysał statkiem, olinowanie skrzypiało, a wiatr hulający w zwiniętym płótnie wydobywał z niego nieprzyjemne dźwięki. Wszystko to razem potęgowało strach zwierząt. Wierzchowiec Wulfa uniósł się na tylne nogi, wszyscy odsunęli się pospiesznie. Rozzłoszczony rumak bojowy sprawiał doprawdy imponujące wrażenie, ale nikt nie miał ochoty dostać się pod jego kopyta. Właściciel szybko, dzięki swojej sile zmusił zwierzę by stanęło na ziemi, nie potrafił go jednak zmusić do zrobienia kroku. Koń parskał i rozdymał chrapy, zapierając się wszystkimi czterema kończynami.
Widząc to Robert pospiesznie zbiegł ze statku na brzeg, podszedł do zwierzęcia, ujął za chrapy i unieruchomił łeb. Przez chwilę mocował się z parskającym rumakiem, jednak po kilku uderzeniach serca koń przestał się rzucać. Stali nieruchomo jakby taksując wzrokiem, w końcu ogier zwiesił głowę. Robert ujął wodze i ruszył w kierunku trapu. Szkolony do walki rumak wędrował za nim niczym potulny piesek. Mężczyzna zawrócił po drugiego. Przeprowadzenie wierzchowca Brana odbyło się bez jakichkolwiek kłopotów.

Kilkunastoletni chłopak, prawdopodobnie w wieku Tima, albo niewiele od niego starszy, wskazał kajutę, która została im przydzielona. Pomieszczenie mieściło w sobie dwa wąskie drewniane łóżka, przymocowane do ścian po dwóch przeciwnych stronach i zabezpieczone od zewnątrz wysokimi deskami, przez co niektórym osobom, zwłaszcza tym o zbyt wybujałej wyobraźni mogłyby się kojarzyć z wystająca ze ściany trumną. Pod spodem znajdowało się miejsce na bagaże w postaci wielkich, wzmacnianych żelazem i wykończonych solidną, odporną na wodę skórą, kufrów. Na środku, znajdował się mały stół i dwa krzesła. Wszystko to, włącznie z kuframi, przytwierdzone było solidnie do drewnianej podłogi. Na wprost wejścia umieszczono niewielki otwór, przez który do wnętrza sączyły się promienie zachodzącego słońca. Nie nadawał się zdecydowanie do podziwiania morskich widoków. Umieszczono go tak wysoko, że nawet Wulf by przez niego wyjrzeć, musiał wspiąć się na palce.
Pomieszczenie załogi, gdzie miała spać reszta spadkobierców nie łapiąca się na ciasną kajutę, było prostokątne i w przeciwieństwie do kajut pasażerskich i kajuty kapitana, które znajdowały się na dziobie, mieściło się na rufie. Okazało się, że marynarze sypiają na kawałkach płótnach, rozpiętych w powietrzu i przywiązanych sznurami do belek stropowych. Może taki sposób sypiania był na statku dużo wygodniejszy, od sypiania na podłodze, problem polegał jednak na tym, że nawet najwyższy marynarz był dużo niższy od Roberta, a ich wiszące łóżka do takiego wzrostu dostosowano.

Gdy kapitan wykrzyczał rozkaz odcumowania wszyscy wyszli na pokład, by po raz ostatni popatrzeć na cormyrski ląd. Nie wiedzieli kiedy tu wrócą lub czy kiedykolwiek to nastąpi? Może nowy dom w innym kraju nie był takim złym pomysłem? Zwłaszcza jeśli ten dom okaże się prawdziwym zamkiem.
Mogli teraz zobaczyć pozostałych pasażerów statku. Młoda kobieta o kasztanowych lokach, ubrana w długą do ziemi prostą, brązową suknię bez rękawów, podtrzymywała za łokieć bladego starca.
Zaś niedaleko. Nonszalancko oparty o burtę stał ciemnowłosy mężczyzna w skórzanym ubraniu tropiciela lub łowcy. Oni także spoglądali w kierunku Marsember. Kobieta odwróciła się jednak, jakby czując na sobie obce spojrzenia, przez jej twarz przemknął delikatny uśmiech, a potem nieznacznie pochyliła głowę i coś powiedziała do towarzyszącego jej siwowłosego mężczyzny.


Załoga sprawnie wykonywała rozkazy. Trap został wciągnięty na pokład. Cumy zrolowane, a wioślarze w jednostajnym rytmie wyznaczanym przez okrzyki bosmana wprawili statek w powolny ruch ku wyjściu z portu. Ziemia powoli oddalała się od nich i wtedy Alto ponownie zobaczył mężczyznę w czarnym kapturze, którego wypatrzył wczoraj przed domem prawniczym. Stał obok wyglądającego na kapitana mężczyzny, na pokładzie dwumasztowej karaweli, która wpłynęła wczoraj do portu. Właśnie podawał mu solidną sakiewkę i tłumaczył coś wskazując na oddalająca się kogę. Ostatni gest sprawił, ze łotrzyk przełknął ślinę, a na plecach poczuł stróżki potu.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.

Ostatnio edytowane przez Eleanor : 12-03-2010 o 21:36.
Eleanor jest offline