Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-03-2010, 22:14   #36
Eliasz
 
Eliasz's Avatar
 
Reputacja: 1 Eliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputację
John wiedział, że prędzej czy później będzie potrzebował odnaleźć dobrego fixera w tym mieście i netrunera, nie mówiąc już o jakimś osobistym solo czy zastępcy. Póki co były to jednak odległe mrzonki, pozbawionego funduszów naukowca.
"Przynajmniej mam czas na golenie..." - pomyślał jadąc ręką po ogolonej szyi, pamiętał jak często brakowało mu czasu nawet na tak elementarne czynności.

Gdy już goście opuścili lokum, podszedł do mixera aby odczytać dane i odseparować próbki, musiał je jeszcze zmrozić nim będą zdatne na kolejną porcję testów. Obiektów do badań miał nadzwyczajnie wiele, więcej niż by się spodziewał. Przyzwyczajony był do składania zamówień na konkretne zwierzęta, do wypełniania nieciekawych formularzy i do oczekiwania na nadejście zwierząt. Niemalże nic nie można było załatwić od ręki. Aż dziw brał jak wiele Johny znalazł w knajpie chińczyka Changa- która znajdowała się całkiem niedaleko. Po nie małych trudnościach w zrozumieniu. Gdy John pytał o żywe zwierzęta, chińczyk usilnie próbował mu wcisnąć w tym czasie gotową już porcję obiadową... John patrząc na nią nie mógł się nawet domyślać z czego się składała, odstawił jednak talerz i po kilkukrotnych próbach porozumienia - włącznie z naśladowaniem głosów: - miałł...hau hau, i pokazywaniem gestykulacją jak "zabiera żywe zwierzę" chińczyk zrozumiał, że John nie przyszedł się do niego stołować, zaprowadził go więc na zaplecze, aby klient sam mógł sobie dobrać interesujące go zwierzaki.
Momentalnie John ucieszył się że nie tknął porcji, na widok dziesiątek zwierząt poutykanych w kilku klatkach ( czyli w jednej klatce był mix różnych zwierząt ) zrobiło mu się niedobrze. Smród i krew wołały o pomstę do sanepidu...który prawdopodobnie nigdy nie widział tego miejsca. John jednak nie wzruszał się specjalnie cierpieniem zwierząt, owszem nie lubił gdy cierpiały bez potrzeby, jednak po latach testów na zwierzętach nieco zobojętniał na ich ból. Sprawnie wskazał na kilka tłustych szczurów i dwa koty ( na szczęście w osobnych klatkach), zamierzał jeszcze nie raz odwiedzić chińczyka, szczególnie gdy cena jaką przyszło mu za okazy zapłacić, była śmiesznie niska...
Za chojnością chinola stało jednak coś więcej, niecodziennie przecież klienci przychodzą po żywe okazy...a przynajmniej nie ci spoza azji...
- Voo-doo?? - zapytał z widocznym zaciekawieniem, wskazując na Johna.
"No to jedno chociaż rozumiem" - Choć mimo wszystko zdziwił się, że starszy chińczyk podejrzewa go o takie rzeczy... Po chwili jednak dostrzegł w chińczyku doskonałą okazję do zarobku i jako takiego zareklamowania usług. Klienci z okolicy byli tym cenniejsi, blokowiska, dzielnice czy inne odizolowane strefy, zazwyczaj trzymały się razem, zazwyczaj chroniły swoich członków, John zrozumiał, że aby liczyć na ochronę musi szybko stać się jednym z nich.
Lata spędzone w korporacji, zupełnie nie przygotowały go do nowego trybu życia, lecz ku własnemu zdumieniu odkrywał, że nie jest ono takie trudne, a na pewno przyjemniejsze od tego jak żył wcześniej.

- No no, medicine, healtth ... - narysował czerwony krzyż, aby być lepiej zrozumiałym... po czym pozostawił chińczykowi do siebie numer
- Juu sick, ju col - Powiedział pokazując najpierw na Changa a potem przykładając dłoń do ucha, wyraźnie poprawiając staruszkowi humor, był chyba jednym z niewielu klientów którzy mówili gorzej po angielsku od niego...
Na do widzenia usłyszał jeszcze chińską wiązankę po czym z ukłonem odpowiedział mu:
- Juu tu, po czym z uśmiechem odszedł. Mówił tak zawsze do pozdrawiających go osób których nie rozumiał, gdyby życzyły mu dobrze to i on im życzył, gdyby go wyklinali... widziałby to po wyrazie ich twarzy po jego odpowiedzi. Chińczyk jednak nie miał mu za złe, co znaczy że dobrze mu życzył...

Nawet nomadzi nie byli tacy straszni jak początkowo myślał, choć na wstępie zaakceptowali go chyba wyłącznie z uwagi na motocykl. Yamaha 60GS0.



Może nie była czymś w ich stylu, ale była dwuśladem, a John nie należał do jakieś subkultury ścigaczów aby nie lubić się z Harleyowcami...czy cokolwiek. A układ który dość szybko sobie zaproponowali , wzajemnie uzupełniał ich potrzeby i był jednym z niewielu przykładów udanej symbiozy naukowca z bandziorami...Choć on ich by tak nie nazwał, był pewny że tak określa ich Cytadela, nieliczne informacje jakie posiadał o mieście , cytadeli czy prezydentowej, posiadał od Nomadów i poza określeniami typu " Głupia kurwa, która całkiem nas wypchnie z miasta... cytadelskie ścierwa nadciągają... nie idź do centum bo już nie wrócisz..." - nie mówiły zbyt wiele, ale dawały już jakąś orientację.

Znacznie większe dawały obszerne relacje z rozróby jaką co jakiś czas urządzali nomadzi. John o nic się nie pytał, nomadzi traktowali go już niemal jak swego - w końcu dzielił się zarobkami i u nich mieszkał. Poznał w tym czasie skróty stoczonych ostatnio walk, przynajmniej przez nomadów... nie lubili: policji...cyberświrów...korporacyjnych...miastow ych... Nie znosili sąsiednich gangów... właściwie to mało kogo lubili - może poza innymi bandami nomadów...to było ich siłą.

Co prawda w dzielnicy John częściej słyszał strzały niż w najgorszych snach wcześniej śnił, lecz po prawdzie wcale w najgorszym miejscu nie mieszkał. Raczej cisza i spokój jaką miał w korporacyjnym lokum nie przygotowała go na coś takiego... A jeszcze nie zdążył nawet poznać innych dzielnic miasta, miał zbyt dużo pracy z urządzaniem się w nowym lokum i oswajaniem się z miejscem w zasięgu przecznicy od mieszkania.
Początkowo uporządkowanie lokum uznał za niewykonalne biorąc pod uwagę syf jaki zastał w tym sześciopokojowym mieszkaniu w którym przebywało na zmianę chyba ze trzydzieści nomadów - a przynajmniej syf wskazywał na co najmniej trzydziestkę.

Nawet pchły były w tym miejscu zawszone.

No ale z czym nie mógłby sobie poradzić żrący aceton wzbogacony dekofibryną?? Co prawda budynek trzeba było opuścić na cały dzień, a i nawet po tym przez tydzień John chodził w masce, ale wszystko co żyło w budynku padło... Nomadzi byli tym wręcz zachwyceni i dość szybko zaczęli prosić Johna o kilka litrów podobnego płynu... John wolał nawet nie wiedzieć do czego im to, ale jak mógł im odmówić...?

Po trzech tygodniach John z dumą musiał przed sobą przyznać, że mieszkanko wyglądało schludnie i w niczym nie przypominało zastanego koszmaru. Z cała masą rąk do pomocy odświeżenie i pomalowanie wszystkiego zajęło trzy dni, oczywiście wszystko z ostatnich kurczących się środków Johna.

Tym bardziej piliła go chęć ponownego odsprzedania patentu, nawet za połowę ceny biorąc pod uwagę jego obecną dostępność (co najmniej już dwie korporacje) , powstrzymywała zaś obawa, że jeśli patent wypłynie w Chicago, to Polfarma skieruje tutaj swoich agentów...

Tym razem jednak John , po raz pierwszy w życiu czuł się jako tako gotowy do konfrontacji, był z dala od terenów kontrolowanych przez Polfarmę, tu miał jako takie szansę, a nomadzi, zwiększali je wielokrotnie...
Wiedział, że jeśli pomysł ma wypalić będzie potrzebował zaufanych ludzi, którzy będą wiedzieli komu sprzedać i jak to zrobić aby sprawa nie wypłynęła na powierzchnię...

W wizytówce którą otrzymał i oddał po zapamiętaniu "Hash +1-12 58 44 69 87-5 44 hash@Nextertraders.com" - powtórzył sprawnie w myślach
zobaczył swoja szansę...

"Ponadto dobry netruner ostrzegłby mnie gdyby agenci Polfarmy się zbliżali... w końcu znam swoja firmę od podszewki...mógłbym mu pomóc w ich identyfikacji..."- pomyślał ruszając do "labolatorium"

Pełen nowego optymizmu, zabrał się do dalszej pracy... Nieuchronnie jednak bolączka Hasha na moment zawładnęła jego myślami. W wyobraźni rysował już sobie podskórnie wszczepiane małe akceleratorki, znacznie podwyższjące sprawność mięśni i funkcjonalność... każdego. " Kurwa nawet paralityka byłbym w stanie przywrócić do chodzenia i mówienia... przy odpowiednim czasie i środkach, nawet sex miałby jak dawniej..." - burzył się w myślach, nie mogąc pogodzić się w zwątpienie jakim obdarzali go ludzie spoza pracy... w Polfarmie z założenia nic nie było niemożliwe...

W mniemaniu Johna także nie było rzeczy niemożliwych, nie było problemu, choroby czy inszego paskudztwa którego nauka nie mogła by przełamać. Ponadto wiedział, że wiele z bolączek ludzkości mogłoby już dawno zostać zapomnianych gdyby tylko korporacje uchyliły wrota swojej wiedzy.
Ten korporacyjny świat John - a właściwie Jan znał od podszewki, niemal urodził się w nim a już na pewno wychował. W podziemno - naziemnych labiryntach korporacji czuł się prawie jak w domu, liczne zapory, testy, zamki utrudniały poruszanie, choć nic tak nie wkurwiało jak wszechobecne kamery.
Inwigilacja była najstraszliwszą bronią kroporacji, sięgającej samego wnętrza organizmów ludzkich - dosłownie, badającą każdy obszar jego życia, mierzącą nawet czas snu i porę powrotu czy wyjścia z domu.
Od trzech tygodni John nie czuł już nic z dawnego uścisku i szpiegowania, nawet brakowało mu dawnych sposobów działania polegających na umykaniu czujnemu oku korporacji - Wielkiemu Bratu - jak zwał bezpośredni organ śledczy Polfarmy.

Wiedział, że każda korporacja jest dręczona przez swoja najgorszą bolączkę - schematy. Schematy działań, schematy postępowań ( określające nawet takie rzeczy jak to kiedy pracownik powinien srać i w jaki sposób ! ), od najniższego szczebla po najwyższy czuć było stęchłą atmosferę strachu i schematów. Nikt nie ważył się nawet odstępować od nich - szybko bowiem był wyławiany.

"Ta cała cytadela nie może się chyba mocno różnić... pewnie kolejna wielka korporacja, tyle że kierowana przez charyzmatycznego przywódcę... chmmm czy to może być duża różnica?? W naszej firmie chyba tylko pies szefowej był charyzmatyczny..." Uśmiechnął się na wspomnienie pupilka szefowej - wyjątkowo wrednej i brzydkiej chinki. Pies na szczęście oddziedziczył po szefowej głównie urodę...


MIKUŚ

Zdołał się z nim zaprzyjaźnić, dzięki czemu i szefowa stała się jakby nieco mniej wredna wobec Jana.
"Kto wie, może nawet lubiła mnie ta wredna suka? Może nawet osłabiła pościg?? Nie... Nie oszukuj sam siebie, wiesz jak działają schematy firmy, wiesz, bo dzięki nim się wyrwałeś..." - stale upominał sam siebie, oddalając złudzenia. Złudzenia były największym zagrożeniem dla Johna, wiedział, że firma wykorzysta każde z jego złudzeń - podobnie jak robiła to z innymi.

John już nie łudził się, że przyjaźń z psem szefowej, czy nawet całym jej gabinetem i nią samą, uchroniła by go przed pościgiem firmy... gdyby wchodziły kwestie osobiste, pościg byłby tym większy, bo i życie szefowej wisiałoby na włosku. Ona także podlegała schematom i pilnowała ich aby nikt nie mógł jej niczego zarzucić. Nieprzestrzeganie postanowień i uregulowań jakie wprowadzała na okrągło firma, było idealnym pretekstem do wywalenia konkurenta z działu...choć częściej kończyło się to znacznie gorzej, gdyż osoby z kilkumiesięcznym choćby stażem nie mogły już tak po prostu wylecieć, czy pożegnać się z robotą... stanowili zbyt wielkie niebezpieczeństwo, mogli zdradzić choćby tylko powierzchowne, ale jednak sekrety firmy. John wolał obecnie nie myśleć jakim zagrożeniem był on sam dla Polfarmy a przy tym co już narobił...

Tak ... zabunkrowanie się w mieście mogło stanowić najlepszą linię obrony. "Najlepszą formą obrony jest skuteczna obrona"... Zgodnie z iście mistrzowską taktyką Jana którą opracował na podstawie znajomości działań fimy. Wiedział że będą go szukali wszędzie, choć wysiłki z racji znajomości terenu i siły oddziaływania skupią najpierw na WR-3, na wszystkich znajomych i przyjaciół Jana, na wszystkich jego kontaktach...
Potem... potem już wszystko zależało od stopnia ważności celu, a nie wątpił że jest istotny dla Polfarmy. Może obecnie nawet na szczycie... - choć do takich sekretów nie miał dostępu...o tym mógł wiedzieć tylko Wielki Brat...i szefowa. Wiedział, że będą go szukać wszędzie i jego oficjalna kariera naukowa jest już skończona. Wiedział, że nie może przystąpić do żadnej innej korporacji, wiedział , że uwięziony i porwany targnie się na swoje życie pochłaniając za sobą tak wiele korporacyjnych szumowin jak zdoła. A tak właściwie to miał nadzieję że starczy mu na to odwagi i sił, wiedząc że alternatywą jest iście niewolnicza praca.
" A gdyby wydali mnie Polfarmie??" - taki scenariusz także wchodził w grę, zgodnie ze schematem, kalkulacyjność korporacji w wzajemnych stosunkach była nadzwyczaj zaskakującym elementem, czasem wymykającym się schematom. Najczęściej jednak firmy bezpośrednio wrogie Polfarmie zatrzymałyby Johna dla siebie - ale takie mógł znaleźć co najwyżej w okolicach WR-3, cała reszta prawdopodobnie kalkulowała by co im się bardziej opłaca, i tylko wysiłki Johna przekonujące o swej genialności mogłyby przekonać firmę na nie dokonywanie transakcji, której John byłby nieodłącznym elementem. Wolał nawet nie myśleć co Polfarma by z nim zrobiła... dla zachowania zasady własnych schematów postępowań z niegodnymi pracownikami... Choćby po to by zdyscyplinować jeszcze bardziej pozostałych pracowników.

Schematy były okrutne i bardzo rozbudowane, ich znajomość dawała jednak pewną przewagę w walce z korporacjami, pozwalała domyśleć się kolejnych ruchów i środków, pozwalała wyjść naprzeciw planom firmy, zmylić ją, powtórnie nakierować na początkowy etap schematu, a potem kolejny raz, aż wąż zapląta się sam i udusi...
Optymistyczna mrzonka, ale Jan zadbał przed wyjazdem by w nierównych comiesięcznych odstępach jakiś "ślad" Jana Nowickiego pojawiał się w WR-3, od zakodowanych i uwalnianych czasem e-mailów, poprzez głuche telefony z karty Jana, na uchwycie jego twarzy pojawiającej się na granicy wizji przemysłowych kamer...
"Co by nie było, schemat i tak zmusi ich do sprawdzenia, a grupę śledczą będzie trzymał na miejscu, a nawet zawracał..." pocieszał się w myślach.

Jan znał metody walki z korporacją, choć sam nigdy by nie przypuszczał że po nie sięgnie... zresztą sam gówno by zdziałał i dobrze o tym wiedział, gdyby nie jego przyjaciele...Nie mógł już nic dla nich zrobić, nie jeśli nie chciał jeszcze bardziej pogorszyć ich sytuacji. Martynie nie powiedział nic, nie mógł, choć wiedział, że jako najbliższy współpracownik w pracy będzie poddana najcięższym przesłuchaniom - z pewnością z zastosowaniem serum prawdy. Gdyby cokolwiek wiedziała... Najchętniej zabrałby ją ze sobą - co było praktycznie niewykonalne, a samym pytaniem już by ją skazał co najmniej na pranie mózgu...
A Śruba... miał tylko nadzieję że się im wywinął. "To w końcu fixer... " - czuł jak bardzo brakuje mu starego przyjaciela... "Gdyby tylko tu był... nie byłoby problemu z zaopatrzeniem, szybko odnowiłby kontakty a z moimi projektami wreszcie doszlibyśmy do fortuny... Zresztą gdyby nie on , nie sprzedał bym projektu i nie było by żadnych funduszy..."- Johnowi zebrało się mimowolnie na płacz. Bał się o swego przyjaciela, wiedział, że pozostawia go w szponach lwa. Śruba odwiedzał Johna w jego własnym mieszkaniu! Co oznaczało że Wielki Brat wiedział jak wygląda... wiedział przypuszczalnie o nim o wiele więcej niż obaj chcieliby to przed sobą przyznać...
Ale John miał plan, Śruba zresztą też... zmiana wizerunku Johna bezpośrednio w danych firmy, bez kosztownej operacji plastycznej na którą co prawda mieli środki, ale nie mieli czasu i nie przeszłoby to niezauważenie...
John w ostatni dzień pracy wrzucił w swój komputer wirusa, miał wysoki poziom dostępu, więc umiejscowił go wyjątkowo perfidnie. Wirusa zakupili, niemal za połowę środków z sprzedanego projektu, zmieniał bezpośrednio dane Jana, jego wygląd głos i wszystko inne - oczywiście w komputerze...i z pewnym spowolnieniem, inaczej John nie wydostał by się z firmy. John niestety nie znał się na informatyce, lecz net-haker, a właściwie Śruba, (bo Jan nigdy nie poznał osobiście żadnego innego współuczestnika wymyślnej ucieczki) przekonywał go że wirus jest tak paskudny, że w Polfarmie minie z pół roku zanim nadrobią choć połowę strat. - Wirus miesza w systemie nie do poznania, zjada własny ślad i zmienia dane w plikach, zanim się połapią że coś jest nagrzebane... zanim dojdą co !... - mówiąc tworząc wizję niemal bankructwa firmy. Jan już wtedy się nie łudził, wiedział ,że firma ma zapasowe dyski, przechowuje dane... ale coś mu mówiło, że to ma sens, jeśli nie wiedzą co zostało zmienione... nawet jeśli postanowią wszystko odnowić to zajmie im to szmat czasu... - taką przynajmniej miał nadzieję, wiedział że pomoże to w ucieczce, lecz nie łudził się by miało to powstrzymać Polfarmę na długo.

Pieniędzy na ucieczkę było mnóstwo ale koszta też mieli nie małe, nie chodziło tylko o zorganizowanie ucieczki Janowi, ale o takie jej zorganizowanie, aby firma przez grube lata nie mogła natrafić na jego ślad, nie bez wypłynięcia nazwiska Jana na powierzchnię... ale nazwisko Jana było jego tarczą, było tak powszechne - nawet wśród "polonii" amerykańskiej, że nic nie mówiło poszukującym. Musieliby ograniczyć poszukiwania do naukowców, medyków i techników... a było ich przecież nie mało, a żadna korporacja nie handlowała za friko swymi danymi - o ile w ogóle handlowała...

John chciał powrócić do swego głównego projektu nad którym ostatnio w firmie siedział:
Filtry nosowe - "Sniffer 1.1" - projekt był w połowie ukończony, filtry podnosiły już prawie do 80% skuteczności filtracji, niemal rozwiązał problem aplikacji amoniaku bezpośrednio do zatok ( w przypadku omdlenia ) nie mówiąc już o funkcjach dodatkowych jak - HUD, drobny ale widoczny dla właściciela ( rzuca mu się coś pod okiem) informacja, że urządzenie właśnie filtruje, bo przy 80% właściciel mógłby się nie domyślić że powietrze zatrute, miał do tego dołączyć wykrywacz materiałów wybuchowych - hologram z czerwona czaszką czy wydalacz gazu bardzo stężona porcja wystarczająca do wypełnienia dużego pokoju...samochodu... No bo skoro właściciel jest odporny i to w stu procentach na konkretny specyfik to byłoby to doskonałe narzędzie samoobrony. Obecne realia zmuszały go jednak do znacznego ograniczenia projektu, niemal na pewno odpadało urządzenie do wykrywania materiałów wybuchowych - bo prace nad nim miały dopiero się rozpocząć... i to z użyciem wiedzy i zdolności kolegów z pracy, bo znajomość tej tematyki w przypadku Jana nie wystarczała.

Podobnie jak stężony gaz, zbyt późno rozpoczął projekt pod kątem znalezienia nań miejsca, nie wątpił że znalazłby je, miał już nawet kilka pomysłów - m. inn. rurki w nosie, ale obecnie... z ograniczonymi środkami mógł co najwyżej o tym pomarzyć... Lub stworzyć osobny rozpylacz gazu, na który filtry będą uodpornione...
Co by nie było pozostałe elementy były już niemal zapięte na ostatni guzik, brakowało mu jedynie... małp człekokształtych, by sprawdzić swoje modele aplikatorów amoniaku - efekt niedokończonych testów w Polfarmie, powoli godził się z myślą, że poza korporacją nie dostanie małp, Chang co tydzień zarzekał się, że małpa będzie, ale miast niej co rusz pokazywał inne zwierzę...
Powoli zaczynał zastanawiać się nawet czy nie użyć do testów bezdomnej masy... za kilka eurodolarów...
"Nie no, miej zasady, inaczej skończysz jak korpy...wiesz jak niewiele brakowało..." Etyczna strona Johna chwilowo przeważyła...ale też i unieruchomiła stojący już od trzech tygodni, niemal gotowy projekt ulepszonych filtrów nosowych. John miał nadzieję, że każdy solo zapłaciłby grube siano, by mieć lepszy sprzęt od innych... Unikalny wręcz na rynku.
Oczywiście sprzedaż na sztuki takiego wynalazku nie wchodziła jeszcze w rachubę...najpierw należało odsprzedać wynalazek w całości... Jedynym rozsądnym klientem z okolicy zdawała mu się Cytadela, ale zdążył już nieco przesiąknąć nastawieniem jakie mieli Nomadzi. Wiedział , że świat jest wielki a kupcy będą się zabijali o towar - dosłownie, to leżało w kręgu schematów każdej korporacji - zdobywać przewagę nad innymi, nie dać się wyprzedzić, oddać jak biją i zetrzeć przeciwnika w proch... W tajemnicy przed światem toczył się szalony wyścig zbrojeń, jakiego świat jeszcze nie widział, tyle że tym razem zbroiły się korporacje a nie państwa. John zaś doskonale wiedział, że korporacje rosną w siłę każdego dnia a rzesze poddańczych służbistów tworzą tak mordercze wynalazki, że samo opisanie ich działania przyprawiłoby o wymioty twardzieli... John także pracował przy takich...i nie był z tego dumny, jedyne co tak naprawdę go pocieszało to świadome torpedowanie projektu "robaczek", dla ściemy zlecał więcej badań, ale mniej trafnych , aby udawać że robi wiele...ale postępy posuwały się zasadniczo bardzo wolno, Jan miał wszakże wytłumaczenie, nikt mu nie mógł zarzucić że się nie stara, czy że nie pracuje nad projektem...
Obecnie nie miał nawet co marzyć o powrocie do pewnych projektów, z których chyba najciekawszy był jego autorskim pomysłem - Kseno Statyczny Emultor Transmisji, czy inaczej biopistolet, biokarabin... cokolwiek co można było na trwale połączyć z ręką ( operacyjnie) wyposażyć w moduł samodzielnego strzelania, które korzysta z cyberoka i cyberucha właściciela. Broń która sama wyszukuje cele, kieruje ręką i strzela, zanim posiadacz dłoni zdąży w ogóle pomyśleć... A strzela na mistrzowskim poziomie...
W tej chwili praca nad tym projektem była czystym scince-fiction , choć jeszcze nie tak dawno... zlecał konkretne badania mające na celu pchnięcie projektu...co ciekawsze prace posuwały się na przód i były oczkiem w głowie firmy...
"Kurwa na pewno mnie szukają...beze mnie tracą całe lata do ukończenia tego projektu... chyba muszą szaleć z wściekłości" - tym razem myśli o firmie poprawiły humor Johnowi.

Do mixera załadował ostatnie już próbki Polfarmożelu "Jak ukończę swój biożelik, nadam mu koniecznie inną nazwę..." - pomyślał zafrapowany, że na cześć firmy tak zatytuował projekt. Nie wątpił, że jak i w pozostałych przypadkach, niewielka kreatywność korpo-urzędników sprawi, że nazwa się ostanie... "Ale nie jeśli ja wcześniej wypuszczę to na rynek...lub jakakolwiek inna konkurencja" - pomyślał nie bez satysfakcji. Ostatnie porcje mikstur załadował do miksera i ustawił godzinę mieszania z chłodzeniem. Testy na zwierzętach miały rozpocząć się jutro a Chang miał w tym celu przygotować kilka zdrowych okazów kotów... i kilka myszy...

Nowy żel Johna miał w założeniu nie tylko zasklepiać rany i szybko przywracać funkcje zdrowotne, miał leczyć także infekcje i działać na choroby skórne...ostatecznie miał tez służyć jako pożywienie, wystarczające na tydzień czasu... Choć oczywiście z powodu braku środków John po raz kolejny musiał odrzucić ta ostatnią właściwość. Już w firmie wywoływała sporo problemów, powodując całą masę skutków ubocznych.
"Żarcie z żelu, koniom lżej" - sparafrazował stare powiedzenie i odstawił całą maszynerię, wiedząc, że może jeszcze miesiąc, dwa i nowy żel będzie na ukończeniu... Konkurencyjny wobec biożelu...o niewiele droższym sposobie wytwarzanie - ale też wiedział, że cena biożelu jest wygórowana, biorąc pod uwagę jej skład. Jak każdy inny lek czy tabletka, płaciło się w tym wypadku za wiedzę i wykonanie a nie za sam składnik preparatu. Niewiele większy skład, o wiele większa funkcjonalność... Nie mówiąc już o tym, że wypuszczenie tego na rynek w masowej ilości po cenie tańszej od biożelu, zmusiłoby sprzedawcę biożelu do obniżenia cen, szukania lepszych produktów, słowem wolny rynek i prawdziwa konkurencja... z korzyścią - jak mniemał dla klientów...i dla niego samego.

Postanowił zrobić sobie małą przerwę - rzecz nie do pomyślenia gdy pracował w Polfarmie. Zastanawiał się ile z jego korporacyjnej wiedzy można zastosować do Cytadeli. Ciężko mu było dokonać porównania bo nie spotkał jeszcze żadnego jej pracownika - i zresztą wcale mu się do tego nie śpieszyło, był jednak niemal pewien, że pewne podstawowe reguły rządzące organizacjami są niezmienne. " Mimo wszystko ta cała prezydentowa burzy schemat... jest postrachem sama w sobie, nawet jakby większym niż cała jej korporacja..."

John zastanawiał się czy nie warto wreszcie zwiedzić choć najbliższych okolic, oczywiście na motorze i oczywiście nie samemu. Czytał kiedyś, że okolice Johanesburga były tak straszliwe, że reporter wraz z kamerzystą i przewodnikiem którzy się w nie zapuściłi , już po pięciu minutach natrafili na barykadę ze śmietników i wraków samochodów. Po chwili przywitała ich seria kamieni i żelastwa rzucanego w samochód, niczym salwa powitalna. Szybki zmysł kierowcy który rozpoczął cofanie i wystająca z za auta ręka przewodnika uzbrojona w Glocka, pozwoliły im umknąć z zasadzki. Przewodnik stwierdził, że to co widzieli to praktycznie "niegroźne" nastolatki i że nawet jeszcze nie wyjechali z centrum...
Tak, to miasto przypominało opowieść reportera z Johanesburga - przynajmniej z odległych, lat John wolał nawet nie myśleć, jak tam jest teraz. A może nie było w Chicago tak źle? John pragnął się wreszcie przekonać, nie po to przecież uciekł z jednego więzienia aby trafić do drugiego...
Z drugiej strony i tak musiał poczekać godzinkę za zmiksowanie nowych próbek żelu.
 

Ostatnio edytowane przez Eliasz : 12-03-2010 o 22:47.
Eliasz jest offline