Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-03-2010, 23:58   #89
Lirymoor
 
Lirymoor's Avatar
 
Reputacja: 1 Lirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodze
Czerwień. Era myślała, że już nigdy nie uwolni się od tego koloru. Miała go na rekach, na fartuchu, na stole, na narzędziach i pod powiekami gdy tylko na chwilę zamknęła oczy.
Gdy wychodziła na korytarz rzuciła zmięty fartuch do kosza. Gdy przechodziła korytarzem trudno było oprzeć się wrażeniu, że okuci w białe pancerze klony to duchy.
Pancerze. Prychnęła cicho. To jakieś parszywe placebo nie pancerze. Rozpada się przy pierwszym strzale i potem jeszcze trzeba wygrzebywać kawałki z pomiędzy jelit.
Jęknęła. Po tym co dzisiaj oglądała powinna być wściekła, zasmucona lub zaintrygowana. Tymczasem była tylko i wyłącznie śpiąca.
Sześć godzin w ciągu trzech dni to stanowczo zbyt mało snu. Musiała to naprawić kiedy… no właśnie kiedy?
Jedyna na co chwilowo miała czas to cieszenie się świeżym powietrzem z dala od duszącego gorąca lamp w sali operacyjnej. Kusiło ja by zajrzeć do Tamira, ot tak na kilka sekund. Biorąc pod uwagę ciemności za oknem Zabrak pewnie spał ale co szkodziło sprawdzić. Mimowolnie kąciki ust dziewczyny uniosły sie do góry. To zaczynał być już jakiś przeklęty odruch warunkowy.
I zdekoncentrować się na najbliższą godzinę? Nie moja, wiozą rannych, pamiętasz?
Cóż spacer musiał wystarczyć. A raczej wywleczenie się za próg szpitala bo za daleko nie miała siły iść. Westchnęła ciężko opierając sie o narożnik budynku rozkoszując się chłodnym powietrzem otulającym spocone ciało. Przymknęła oczy i to chyba był zły pomysł gdyż zmęczenie zaatakowało ze zdwojoną siłą.
Natychmiast wyciszyło gwar kręcących się po placu żołnierzy. Ładowali cos do kanonierek, nie ogarniała jednak co. Nie do końca miała ochotę wiedzieć co sie właściwe dzieje. Nagle twarda ściana pod plecami stała sie całkiem wygodna. Może twarda i sękata ale wygodna.
- Nie, to zły pomysł –Czy to było Mistrz Torles? I czy nie darł sie przypadkiem gdzieś za rogiem? No może nie darł sie ale mówił na tyle głośno by przebić sie przez monotonny szum pakujących coś do kanonierek żołnierzy. Już miała ochotę zawołać żeby bulwersował sie parę metrów dalej bo ona tu akurat drzemać usiłuje, jednak dalsze słowa przykuły jej uwagę. – Ona nie jest gotowa. Żadne z nich nie jest gotowe. Spójrz co spotkało tego Zabraka, albo tamtego młodego pilota.
Z tego co wiedziała osobników rodzaju żeńskiego na planecie nie było zbyt wielu. Tak wiec miała około pięćdziesięciu procent szans, że Jedi mówi o niej.
- A Jared Codd? Przecież Rahm zabrał go ze sobą. – odpowiedział drugi męski głos. Chyba należał do białowłosego Jedi kręcącego sie po okolicy jakiś czas temu. Jak mu tam było? Dass Jennir? – Musiał więc uznać, że chłopak doskonale sobie poradzi.
- On był szkolony przez samego mistrza Windu. Zresztą to nie ma znaczenia. Brak im doświadczenia, nie są przygotowani na to co ich czeka. Musimy dać im więcej czasu. – Mistrz Torles zdawał sie być uparty. Na chwilę zawiesiła interwencje leniwie otwierając oczy. Przed sobą na placu widziała rzędy klonów. Pakował do kanonierek... siebie. Poczuła zimny ucisk w żołądku. Jej klony wyjeżdżały na front. Helion, Krayt, Duch „Słoneczko”... większość tych do których zdążyła sie przyzwyczaić. Co gorsza mieli tam jechać bez niej. Myśl nie należała do przyjemnych.
- Nie mamy czasu. Są nam potrzebni tu i teraz. Sami nie damy sobie rady. Ty sobie nie poradzisz.- Jennir nie zamierzał się łatwo poddać rozmówcy.
Tymczasem Era czuła rosnący gniew. Zabierali „jej klony” i nikt nawet nie ruszył ruszyć tyłka i jej o tym powiadomić. Co sobie myśleli? Że jej to nie obchodzi? Trochę z tymi chłopcami przeszła. Ginęli u jej boku, ratowali jej tyłek. A teraz ktoś sobie od tak postanowił wywieść ich w cholerę nawet nie raczywszy zostawić informacji. Nie chcieli jej nawet dać się pożegnać. Co to w ogóle miało znaczyć?
- Może i masz słuszność, ale nie mogę ryzykować ich życia. Po prostu nie mogę. Zresztą nie chodzi tylko o ich życie. Dooku rośnie w siłę. Przybywa mu sojuszników, również wśród Jedi. A co jeśli ci młodzi i niedoświadczeni ludzie, będąc świadkami okropności wojny, postanowią do niego dołączyć?
Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, ze ten odział coś dla niej znaczy póki ktoś jej go nie zabrał. Czy tak zawsze było w życiu? Zaskoczona tym odkryciem przez chwilę nie zwracała uwagi na słowa Mistrzów. Dopiero kolejna wypowiedź Jedi Torlesa zwróciła uwagę dziewczyny na to o czym mówili. Czyżby nie chcieli zabrać jej oddziału tylko szpital?
Powróciło nerwowe ukucie w żołądku. Szpitalik może nie był imponujący ale był jej. Zaczęła powoli wtapiać sie w te mury, zgrywać z zespołem. Była jak jeden z trybików wielkiego medycznego mechanizmu który na dodatek pomagała składać. I ku jej wielkiej dumie ten mechanizm działał. Czuła się odpowiedzialna za to miejsce i za personel. No i była uzdrowicielem. Spełniała się scalając to co inni rozbili. Naprawiając zniszczenia.
- Myślę, że ich nie doceniasz. Zresztą jak już wspomniałem, nie mamy wyboru. Ja niedługo ruszę na południe. Tam jest stosunkowo łatwo, ale tobie na północy przyda się wsparcie. Poza tym ona zna tych żołnierzy, oni też zdążyli się do niej przyzwyczaić. Zaufaj mi, tak będzie lepiej. – Jedi nie byli bliscy znalezienia konsensusu. Era również była daleka od pogodzenia dwóch przeciwstawnych impulsów.
Szpital był dla niej ważny. To właśnie jego organizację powierzyła jej mistrzyni Saa i było to zadanie dokładnie na miarę jej umiejętności. Z drugiej strony był 31 Regiment o którym już przyzwyczaiła się myśleć jak o swoim. Teraz gdzieś go zabierano i być może mogła wyruszyć razem z nim jak na dowódcę przystało. Nie była żołnierzem, nie wierzyła by można było nim zostać nie przestając jednocześnie być Jedi. Mimo to czuła potrzebę lojalności wobec klonów którymi teoretycznie przez ostatnie dni dowodziła.
- Nie, nie podejmę takiej decyzji. Nie mogę, – Mistrz Torles wyjął jej te słowa z ust. Dlaczego zawsze musiała wybierać który ze swoich obowiązków spełnić? Czemu zawsze musiała coś porzucać?
Nie myślisz chyba o tym żeby iść, prawda? Na Moc jesteś medykiem Ero D’an nic nie wiesz o dowodzeniu! Wołał jakiś głos w jej wnętrzu. Jednak zaraz odpowiadał mu drugi.
Nie wiesz mniej niż padawanka mistrza Glivego. Ona walczy. Wszyscy inni Jedi walczą. Usiłują coś zmienić. Co ty zmieniasz chowając się za fartuchem? To twoi ludzie Ero D’an idą na śmierć. Zostawisz ich tak?
Nieznośny ciężar decyzji wahał się na dwóch szalach ciężar przelewał się w stanie pozornej równowagi.
A potem pojawił się argument który przeważył.
Tamir był w szpitalu. A ona chciała zostać przy nim.
- Może więc zapytajmy o to ją? - stwierdził w dziwny sposób Jennir. –Ero, może do nas dołączysz skoro już tu jesteś? - powiedział nieco głośniej. – Domyślam się, że słyszałaś dużą część naszej rozmowy. A więc powiedz, chciałabyś wyruszyć na front?
Aż się dziwiła, że jeszcze jej nie wyczuli. Tak przymulony umysł trudno było przegapić. Już miła zrobić krok by się im pokazać gdy zamarła na sekundę.
Skoro rzeczywiście potrzebują pomocy kogo wezmą jeśli odmówisz? Spytała samą siebie w myśli. Nagle poczuła jak uderza w nią lodowata fala paniki.
On jest ranny. Nie może teraz ruszyć na front. Uspokajała samą siebie.
Ale stabilizatory i opatrunki z bacty postawią go na nogi wciągu doby-max trzech dni. Myślisz, że odmówi kiedy go poproszą?
Wciąż słyszała głos Zabraka mówiącego o tym, że jest uczulony na bezczynność. A przecież był ranny. Nie tylko fizycznie. Był torturowany i to musiało zostawić ślad na jego umyśle i duchu. Byłby teraz łatwą ofiarą dla wszelkich urazów psychicznych.
Myślisz, ze nie poślą go walczyć jeśli teraz pojedziesz gdzieś z Jedi Torlesem?
Odpowiedź oczywiście brzmiała nie, ale mogła mu kupić trochę czasu na zdrowienie.
Wyszła z za rogu blada ale spokojna patrząc na dwuch starszych rycerzy z powagą.
- A czy mistrzowie mogą mi z czystym sercem powiedzieć że sami chcą tam wyruszać? - spytała stanowczo, nie wierzyła by ktokolwiek chciał. – Chce wypełniać swoje obowiązki najlepiej jak potrafię. I o to tutaj chodzi o obowiązek jaki na nas nałożono. Więc jeśli mistrzowie mają dla mnie jakaś prace nie odmówię. – mówiła prawdę. W końcu jeśli Jedi mieli walczyć na wojnie i ona nie mogła się od tego uchylać. To był jeden z ważnych argumentów wywleczonych w czasie podejmowania decyzji. Innych znać przecież nie musieli.
Z reszta to obecność Tamira przeważała na rzecz zostania w szpitalu, teraz odciążyła wagę wiec teraz po prostu wyrównała szale. Może to mimo wszystko była właściwa decyzja.
- Widzisz? Mądre słowa, zrodzone przez młode usta. Nie oceniaj wszystkich po wieku - stwierdził Jennir.
Mądre? Cóż chciałaby sama być tego taka pewna.
- Nie oceniam po wieku, a po braku doświadczenia. Jednak widzę, że jestem w zdecydowanej mniejszości i chyba ja jeden uważam, posyłanie do boju tak młodych ludzi, za szaleństwo. Musisz jednak mnie zapewnić... - Torles zwrócił się do Ery...że uważasz, iż jesteś przygotowana na to co tam cię czeka.
A ten co? Za mało mu w zakonie płacą i dorabiał sobie dowodząc wojskami tu i tam, ze nagle ma takie wielkie wojenne doświadczenie? Obiecać mu ze jest gotowa. Jasne. Obiecać coś jeszcze? Że następna kadencja senatu nie zaliczy aż tylu afer towarzyskich? Poklepać po główce i powiedzieć, ze wszystko będzie dobrze? Każda z tych obietnic wychodziła na to samo. Puste słowa. Takich rzeczy po prostu się nie wie póki nie znokautują, potem wstajesz albo nie, proste.
Musisz być taka uszczypliwa? On się po prostu martwi. Zabiera dzieciaka na wojnę i się o niego martwi. To tylko dobrze o nim świadczy. Upomniała siebie samą.
- Jeśli mam być szczera mistrzu wątpię by jakikolwiek Jedi był naprawdę gotowy na te wojnę, ale to nie odbiera nam zdolności do skutecznego działania. - dobrze pamiętała masakrę na Geonosis i to zaskoczenie wśród mistrzów w Radzie. – Ale bywałam już pod ostrzałem, dowodziłam w boju choć tylko w tej wiosce, działałam w sytuacjach kryzysowych nie jeden raz i to co najdrastyczniejsze na tej planecie przez ostatnia dobę zwożono mi na stół operacyjny. Wiec sądzę że mam podstawy by wierzyć że sobie poradzę.
- Może i prawda - westchnął mistrz Torles.
Mam szczerą nadzieje że tak. Pomyślała.
- A zatem postanowione - stwierdził drugi z rycerzy, zdecydowanie weselszym tonem. – Zostawię was, abyście mogli pomówić o szczegółach waszej misji - to powiedziawszy odszedł. Jafer Torles przez krótką chwilę patrzył za swoim przyjacielem. Era nie ponaglała go. Oboje czuli się w tej sytuacji równie nie komfortowo. Gdy przemówił słuchała go uważnie.
- Zostaniesz pełnoprawnym dowódcą 31 Regimentu. Przyzwyczaj się do tego, gdyż jeśli dobrze się spiszesz, będziesz mogła zapomnieć o sali operacyjnej w najbliższym czasie. Twój regiment wejdzie w skład mojego legionu. Będzie stanowił prawe skrzydło, nie tylko legionu, ale całej armii, zmierzającej na północ. Myślę, że nie napotkacie wielkiego oporu, ale musicie uważać na kontry w bok waszych oddziałów.
Co w bok własnych oddziałów? Pytanie cisnęło się na usta Ery przełknęła je jednak. Nie napotkacie oporów. Czy ona tego już gdzieś nie słyszała?
- Rozumiem Mistrzu. - powiedziała po chwili milczenia. – Kiedy wyruszamy?
- Twoje klony już otrzymały stosowne rozkazy. Odlatujemy z placu za niecałą godzinę.
Tylko godzina? Czuła jak żołądek wolno wędruje jej do gardła. Nagle przed oczami stanął jej Tamir. Jak ona mu to powie? Jak zdoła go tutaj zostawić samego. Sam mówił, że jej potrzebuje. Tymczasem ona namieszała i znikała. Poczuła się jakby ktoś zdzielił ją w głowę stali. Poczuła się jak ostatni drań.
- Rozumiem. Będę gotowa. Musze tylko zostawić ostatnie dyspozycje w szpitalu.
- Mam nadzieję, że nie zabraknie ci czasu. A zatem do zobaczenia za jakąś godzinę. Gdybyś mnie potrzebowała, będę w sztabie, a raczej w pomieszczeniu, które do niedawna nim było.
- Dobrze. Do zobaczenia Mistrzu.
Az dziwiła się, że wciąż stoi. W głowie miała próżnię.
Klony pąkujące się do kolejnych kanonierek migały jej przed oczami. Traciła poczucie kierunku. Celu. W głowie miała tylko proste polecenia. Znaleźć Helia lub Krayta. Czerwony znak na pancerzu mignął jej przed oczami. Poszła za śladem.
Helio przeglądał jakieś metalowe skrzynie i wydawał polecenia lądującym je klonom.
- Kapitanie... – jej własny głos dochodził jakby z daleka.
- Sir! – klon obrócił się zwinnie na pięcie i zasalutował. – W czym mogę pomóc?
Co lepsze? Nie wiedzieć ni jak co się dzieje czy zrobić z siebie idiotę przed własnymi podwładnymi? Cóż Helia chyba niewiele jej zachowań mogło jeszcze zaskoczyć.
- Co to znaczy kontra w bok oddziału?
- Uderzenie przeprowadzone ze skrzydła, na atakujące oddziały, sir – Nie wyglądał na załamanego. Cóż, przynajmniej on miał jeszcze jakiś humor.
Milczała przez chwilę usiłując przetrawić słowa klona. Może nie była to prosta definicja ale przynajmniej rozumiała z grubsza o co chodziło. Cisza przedłużała się. W końcu to kapitan ja przerwał.
- Skąd takie pytanie proszę pani?
- Lecę z wami... – Takie to proste. Żeby jeszcze umiała to od tak powiedzieć Tamirowi. – ...i musze sobie załatwić słownik.
Klon skinął głową.
- Czy cos się stało sir?
- Dużo... do zobaczenia za godzinę kapitanie – powiedziała nim odwróciła się i poszukała drogi do szpitala.

***

Stojąc przed kanonierką zastanawiała się czy na pewno zrobiła wszystko co powinna.
Dur i chirurdzy zostali osobiście powiadomieni o sytuacji. Otrzymali wytyczne, wyrazy podziwu za profesjonalizm i jej podziękowania za wspólną pracę. Wbrew temu co mówił Mistrz Torles zamierzała wrócić, nawet jeśli się sprawdzi. Była pewna, że sobie poradzą.
Zapakowała do podręcznej apteczki tyle leków ile zdołała zabrać z magazynu. Starym zboczeniem zawodowym wolała być przygotowana na wszystko.
I tyle spraw zawodowych
Tamir, wszystko wydawało się znacznie prostsze gdy mogła na niego patrzeć. Wraz z przestrzenią nabywała dystansu. Starała się wyciszyć smutek i poczucie winy. Namieszała w życiu Zabraka w najmniej odpowiednim momencie a teraz. Teraz pozostałą tylko wiara. W niego. W siebie. W niego. W to, że wszystko się szybko ułoży.
Mimo wszystko czuła się spokojniejsza. Na tyle by na widok Ducka „Słoneczko” uśmiechnąć się szeroko.
- Chyba pan komandor nie sądził, że sobie od tak ode mnie ucieknie prawda?
- Nie sir. – trudno było ocenić minę klona jednak nie wydawał się być jakoś specjalnie ucieszony.
- No to niech się pan lepiej do mnie na dobre przyzwyczai. Mistrz Torles grozi, ze zostanę na stałe. – Nie przestając się uśmiechać weszła do maszyny.
Im szybciej zacznie się tym szybciej się skończy. A przynajmniej na miejscu będzie miała jakieś konkrety w reku.
 
Lirymoor jest offline