Wątek: Zakonna Krew
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-03-2010, 18:15   #228
Kirholm
 
Kirholm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kirholm jest jak klejnot wśród skałKirholm jest jak klejnot wśród skałKirholm jest jak klejnot wśród skałKirholm jest jak klejnot wśród skałKirholm jest jak klejnot wśród skałKirholm jest jak klejnot wśród skałKirholm jest jak klejnot wśród skałKirholm jest jak klejnot wśród skałKirholm jest jak klejnot wśród skałKirholm jest jak klejnot wśród skałKirholm jest jak klejnot wśród skał
Niebawem cała drużyna zjawiła się w dolnej izbie. Na blacie stołu leżał zalany w trupa karczmarz, oberżę sprzątała zapewne jego żona. W kącie, we wcale małą kupkę uformowano nieprzytomnych biesiadników, którzy najwyraźniej przecenili swoje możliwości i zbyt wiele gorzałki wypili. Panowała iście grobowa cisza, przerywana jedynie stukotem obcasów bohaterów o drewniane schodki tudzież szelest miotły ocierającej się o podłogę. Kobieta w swej uprzejmości zaopatrzyła drużynę w kilka butelek mocnej gorzały, które w stanie upojenia alkoholowego, oberżysta kapłanowi obiecał.

Gród spowiła gęsta mgła, słońce dopiero co budziło się z nocnego snu. Niestety, kiepska pogoda się zapowiadała. Wyglądało na to, iż ciemne, kłębiaste chmury nie opuszczą dziś ziem położonych nad bystrą Sileą. Ulice grodu, za dnia od pysznych najemników, chłopów i kupców się rojące, teraz świeciły pustkami, a widok ten niemałą mógł napawać grozą. W pewnym momencie zza rogu wyłonił się pędzący na kucu krasnolud Thobius. Zbroję spakowaną miał w tobołki umocowane przy siodle wierzchowca. Rad mknął ku drużynie nie dbając o zachowanie ciszy. Kiedy wreszcie stanął przy zdezorientowanych podróżnikach zeskoczył z siodła i szeroka rozkładając ręce zawołał:

- Witajcie! Nie łatwo jest zarżnąć krasnoluda Thobiusa! Ha! Zaprawdę powiadam Wam, krzepę i cielsko to ja nie byle jakie posiadam, ot co! – Maldred gestem ręki uciszył krasnoluda, jednakże ten nie przestał gawędzić, niemałą sztuką było zawrzeć jego gębę. Ściszył nieco głos i kontynuował – Rad jestem, że zdążyłem. Mam dobre i złe wieści. Dobre są takie, że do was wracam i postanowiłem kontynuować z wami podróż, cni wojownicy! Mało tego, chciałbym wam serdecznie podziękować za uratowanie mnie z łap tych bandziorów. Zlekceważyłem przeciwnika, i zhańbiłem nieco swe imię – przyłożył rękę do serca i spuścił głowę by po chwili wznowić przemowę - Ale cóż, pora na złe wiadomości. Otóż, wasz przyjaciel, który, tfu, nie wypowiem jego imienia, padł w walce przeniósł się dziś w zaświaty. Tak mówił kapłan. Nie patrzcie tak, nie martw się Maldredzie, otóż, nie zszedł on z powodu Twoich niedociągnięć czy braku wiedzy medycznej. Przeciwnie. Uratowałeś go przed wcześniejszym zgonem. He, ale może trza go było zostawić, aby w bitce zmarł. Może to jego los by uratowało przed niechybnymi katuszami w ogniu piekielnym. Nie patrzcie tak, już mówię o co się rozchodzi. Otóż, ten wasz kompan syfa miał jakiego! Kapłan w lazarecie stwierdził że tamten z mężczyznami obcować regularnie musiał, przeto leki nie działały. Gorączki dostał i ku chwale Pana zdechł! Tfu, i to tak z facetami… rzygać się chce, ot co.

Drużyna dotarła do miejskich stajni, gdzie ochoczo obsłużył ich szczerbaty chłopiec bawiący się źdźbłami trawy. Jego opiekun, sędziwy mężczyzna, leniwie siedział na stogu siana wydając młodemu rozkazy. Ten, mleko miał jeszcze pod nosem i radował się mogąc służyć znakomitym gościom uzbrojonym w miecze i łuki, noszący na sobie wspaniałe pancerze. Z przymrużeniem oka patrzył na starego Maldreda, bo nie interesowali go niedołężni mężowie. Marzył o zostaniu wojakiem, nie klechą.

Bohaterowie wyprowadzali wierzchowce z pustego grodu i jak się wydawało, nikt się nie zbudził, a nawet jeśli to nie zamierzał się fatygować aby zerknąć przez okno. Wspaniale widać było jakim Kamienny Gród jest niebezpiecznym miejscem. Przez całą drogę, a przebyli jej sporo, nie spotkali ani jednego patrolującego okolicę strażnika. Zapewne kasztelan w głębokim poważaniu miał bezpieczeństwo zamieszkujących gród obywateli. Między innymi dlatego, ludzka rasa nie potrafiła wojen wygrywać. Prywata. Doglądanie jedynie własnej rzyci.

Kiedy dotarli do bramy, oczywiście była zamknięta. Rozporządzenie króla Imperium sprzed setek lat mówiło, iż bramy winne być otwierane dopiero po wschodzie słońca co wielu kłopotów sprawiało kupcom i podróżnikom. Jednakże, takowy zwyczaj się przyjął i nikt buntować się nie zamierzał. Na murach nie było nikogo, chłodno było, zapewne żołnierze woleli grzać się bądź sączyć alkohol wewnątrz baszt niż marznąć pilnując Grodu. I zapewne kara żadna takowych mężczyzn spotkać nie mogła, gdyż pewnym było, iż głównodowodzący straży chleje co najmniej za dwóch. Takie to przywileje mieli wysocy rangą strażnicy. Więcej razy pociągnąć z butelki mogli. Takie to były czasy.

Z baszty znajdującej się tuż przy bramie dochodziły odgłosy hulanki zapewne mocno nakropionej alkoholem. Najwidoczniej strażnicy urzędujący przy bramie, nie mogli sobie na smaczny sen pozwolić lub po prostu postanowili napoić się przed spoczęciem. Maldred wypowiedział po cichu magiczną inkantację, z okienka baszty w którym paliła się świeczka dobiegł dźwięk przewracających się ciał, powietrze zafalowało, a świeca zgasła. O tak, umysł alkoholem otępiony łatwo było oszukać. Dzięki czarom Hessa udało się natychmiast otworzyć bramę, gdyż nie była chroniona żadnymi przeciwzaklęciami.

Nawet przeraźliwy zgrzyt jaki towarzyszył otwieraniu solidnej bramy nie zbudził uśpionej straży. Możliwe, iż ktoś z obywateli zajmujących chałupy najbliżej położone głównego wejścia do grodu wstał właśnie z łoża, aby sprawdzić co nęka jego sen, atoli członkowie kompanii opuścili już pierścień murów i nie miało to większego znaczenia. Właśnie przestawali podlegać jurysdykcji kasztelana. Kiedy ostatni jeździec opuścił miasto, brama się zamknęła.
Słońce powoli wychylało się zza horyzontu. Droga prowadząca do obozu najemników, Mostu tudzież sławnej w okolicach wioski flisaków była szeroka i kręta. Silea szumiała kojąco, a chłodne powietrze przywracało do życia śpiących kompanów. Konie rżały wesoło, zadowolone z postoju w stajni i solidnego posiłku. Kłusowały więc chyżo, aż jadący przodem Karanic zatrzymał wierzchowca. Stali na rozstaju dróg. Jedna z nich prowadziła ku Mostowi i położonemu nad nim obozowi najemników, druga zaś ku widzianej z daleka, pogrążonej jeszcze we śnie wiosce flisaków. Thobius splunął, złapał cugle do jednej ręki i wytarł nos z cieknących z niego smarków.
- To co, gdzie jedziemy?


 
Kirholm jest offline