Sabrie z zimną satysfakcją poczuła, jak jej miecz zagłębia się w ciało maga. Jego wściekły wrzask oznajmił jej, że osiągnęła dodatkowy, niezaplanowany cel: czaromiot stracił swoją różdżkę - a sądząc z rozmiaru jego złości była ona zapewne niezwykle potężna. Jednak radość z ocalenia drużyny i siebie przed mocą magicznego przedmiotu została przyćmiona przez paraliżujące zimno przetaczające się po jej ciele jak zimowa nawałnica - tyle że owa nawałnica utworzona została z mrocznej, spaczonej magii. Wojowniczka zesztywniała, całą siłą woli przeciwstawiając się mocy brata Tarkwinusa. Miała co prawda odpowiednie leki, sęk w tym, że zapewne nie dożyłaby chwili ich podania.
Był jeszcze jeden problem, który odwracał jej uwagę od walki. Od kilkunastu sekund słyszała w głowie... coś: szepty, słowa, emocje... kuszące, zwodnicze, podstępne, podłe... Wszystko to buczało w jej głowie jak stado szerszeni, chcąc zagłuszyć to, co w niej już było: wiarę, pewność siebie, obowiązek... Jak fale przypływu przez umysł Sabrie przetaczały się fragmenty jej życia, te sytuacje w których zawiodła, nie podołała, mogła zrobić więcej, lepiej, inaczej... A na dnie tego wszystkiego leżała złość; złość do samej siebie, że się tak czuje, złość do innych za to, że od niej tyle wymagają, a ona nie może podołać... Wojowniczka poczuła, jak w gardle staje jej kula złożona z żalu i rozczarowania, jak wyciska z oczu łzy - łzy i ochotę, by zniszczyć tych, którzy byli owych łez powodem.
I wtedy usłyszała bolesny okrzyk gnomki. Tej samej gnomki, którą przyrzekała chronić... i którą chciała chronić nie dlatego, że płacono jej za to, czy dlatego że Drucilla stanowiła o przyszłości Marchii. Nie musiała być przyjacielem, towarzyszem, kamratem; podobnie jak i inni. Mogła być obcą osobą tak jak zakrwawione dziecko leżące na ziemi. Po prostu była - i była w niebezpieczeństwie. To wystarczyło. - Rrraz - warknęła Sabrie wyprowadzając cios w stronę maga - Gdy obowiązek wzywa... Dwa! - sapnęła, wymierzając kolejny sztych - bez słowa ruszaj w bój Trrrrzy! - spięła mięśnie, przygotowując się do szarży - W imię Helma, Strażnika; Na straży dzielnie stój! - wybiła się z prawej nogi, z całych sił uderzając maga tarczą, stając się odepchnąć go jak najdalej od dziewczynki, najlepiej w stronę reszty ochroniarzy. Przez zęby w kółko cedziła dziecinną rymowankę - kretyński (z perspektywy czasu) wierszyk, którego uczono młodych wojowników, pacholęta ledwie, które na zakonnym podwórzu wymachiwały drewnianymi mieczami od chwili gdy tylko potrafiły je unieść. Raz - wymach, strofka - krok, dwa - wymach, strofka - krok - wojenny rytm, który od dziecka wbijano jej do głowy pozwalał skupić się na walce i odegnać natrętne podszepty mroku. Sabre wystarczyłoby co prawda przypomnieć sobie wizje wieśniaków i ich samych podczas przemarszu przez miasto, by odeszła jej ochota do poddania się chaosowi - ale na takie rozproszenie uwagi w trakcie ataku dziewczyna nie mogła sobie pozwolić. |