Pomimo tego, że na sali ludzi było – jak nie przymierzając – na głównej stacji metra w godzinach szczytu; na sali panowała coraz bardziej biesiadna, rodzinna wręcz, atmosfera. Nie tylko dzięki obecności wielu wyspiarzy i litrom rozlanych już i wypitych alkoholi, ale również, a może przede wszystkim dzięki temu, że Bawarczycy również potrafili się świetnie bawić zwłaszcza przy biesiadnych klimatach.
Gdzieś z boku zorganizowano nawet „konkurs tańca” - mieszczący się na parkiecie wygospodarowanym we wnęce i po przesunięciu kolumny głośnikowej co oczywiście wprowadziło lokalnego dźwiękowca w stan średniokontrolowanej furii...
[media]http://www.youtube.com/watch?v=P1VzNgGMX4U[/media]
Kenny w tym czasie – z kolejną Coroną – przypatrywał się ostatnim przygotowaniom poznanej przed kilkoma godzinami artystki. Ta zamachała mu po raz ostatni i w skupieniu czekała na zwolnienie sceny przez poprzedników.
Po występie „Milton's Poem” nadszedł czas na występ Cassandry. Była zadowolona z takiego układu pieśni i wykonawców. Wykonując pierwszy z zaplanowanych utworów poczuła, że jest z powrotem w swoich ukochanych stronach... Przy czwartym utworze, w którym wykonywała partię na flecie poczuła straszny ból głowy... W wyraźnym trudem dokończyła frazę, zapewne wielu usłyszało to zafałszowanie...
- Odpuść. Coś się stało? Cas? - usłyszała z tyłu głos gitarzysty.
- Jakaś migrena – powiedziała z trudem zdawkowo się uśmiechając
– Czy... - Ostatni zagramy instrumentalnie – zdecydował błyskawicznie Mike.
Adler podsunął Ingrid telefon z wyświetloną informacją:
„Mark wylądował na intensywnym w Monachium z ostrą niewydolnością krążeniowo - oddechową. Podejrzewają zatrucie, chemikalia lub metal ciężki... Jakiekolwiek pomysły? Helni”. Jego wzrok mówił:
„Co???” Podobne myśli pojawiły się w głowie lekarki - zatrucie chemikaliami, a tym bardziej metalem ciężkim? We Frasdorfie?? To chyba jak się ktoś farby nawącha...
Kiedy ostatnie takty dobrzmiewały Cassandra wstała z wysokiego krzesełka i ukłoniwszy się zeszła ze sceny, o mało nie przewracając się na schodkach... Świat wirował jej przed oczami w jakimś dzikim tańcu... Usiadła z boku i trochę jej się polepszyło – może tutaj, gdzie nie było świateł sceny i kilkuset watt głośników za plecami... Czuła się słaba, rozbita, nic jej się nie chciało... Nie potrafiła złapać tchu... Zupełnie jakby miała poważną grypę... Przyłożyła rękę do czoła jednak było zimne, a przynajmniej wydawało jej się zimne.
Ewidentny fałsz dotarł do jego uszu. Kevin skrzywił się i spojrzał na scenę... Aura kobiety, z która, jeszcze przed koncertem zamienił kilka zdań zmieniła się znacząco. Teraz nietypowych żółtych plam było znacznie więcej i były znacznie większe niż poprzednio...
Początek „Song for Ireland” w wersji instrumentalnej zabrzmiał dziwnie, ale ponieważ wielu z obecnych znało słowa tej pieśni – szybko zastąpili oni wokalistkę... Lautner zamawiał kolejnego drinka, kiedy wyciągnął z kieszeni telefon i przyłożył do ucha. Wyraźnie było widać, że nawet zatkanie drugiego ucha nie daje wielkiej poprawy; rozejrzał się po pubie i w końcu zaczął przeciskać w kierunku toalety – najbliższego miejsca „ciszy i spokoju”...
Po utworze zapanowała chwila ciszy; wszyscy wznieśli toast i gwar rozmów na chwilę zgasł. W tej ciszy nawet wielu ludzi usłyszało wilcze wycie. Przywykłe do operowania na znacznie szerszym zakresie dźwięków wilcze uszy bez problemów wyłowiły poszczególne zgłoski tego przenikliwego, błagalnego wycia:
- ...rasu no Tora! Proszę pomóż mojemu maleństwu! Ono umiera!!! Gara...
Wycie zginęło w szumie rozmów jaki wybuchnął na nowo w „McGovens”. Każdy z obecnych na sali zdawał sobie sprawę, z faktu, że - pomimo tego, że wezwanie nie było skierowane bezpośrednio do niego ma obowiązek udzielenia pomocy. Kolejny zespół pojawił się na scenie i pierwsze dźwięki „Fireflies” wypełniły wnętrze. Lautner wrócił po swojego drinka do baru i stojąc niedaleko od kontuaru zaczął rozmawiać z jakimś mężczyzną.