Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-03-2010, 14:36   #506
obce
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Wtorek, 16.X.2007, Wydział Filozofii Uniwersytetu Nowojorskiego, gabinet dr Willhelminy Hollward, godz. 14:35

Yue przed wejściem do środka, wzięła głęboki wdech. Uśmiechnęła się nieznacznie. Zapukała. Gabinet pachniał waniliowym tytoniem, kawą, kardamonem i chłodnym powietrzem, ciągnącym od uchylonego okna. Wnętrze było proste i jasne. Dwa regały wypełnione książkami w różnych językach, dwa fotele dla gości, niewielkie biurko, na którym stał brzęczący cicho komputer. Gdy otwarły się drzwi, stojąca przy oknie kobieta, podniosła wzrok znad trzymanych w ręce akt i zgasiła papierosa w popielniczce stojącej na parapecie. Przez chwilę patrzyła młodej detektyw prosto w oczy - moment za długo i zdecydowanie zbyt uważnie. Z lekko przechyloną głową, śladem zdziwienia i zaintrygowania, którego nie chciała, bądź nie potrafiła ukryć. Dopiero później przesunęła wzrok niżej, obejmując spojrzeniem całą jej sylwetkę odzianą w przybrudzone ubranie. Zaniepokojona zmarszczyła brwi, ale gdy się odezwała jej głos był spokojny i uprzejmy.

- Detektyw Shen-Men - bardziej stwierdziła niż spytała. - Proszę usiąść - wskazała na jeden z brązowych foteli. - Napije się pani kawy?

Yue ukłoniła się nieznacznie i podała rękę w geście powitania, na który Angielka odpowiedziała krótkim, zdecydowanym uściskiem.

- Doktor Hollward, miło mi panią poznać - Yue usiadła, dość sztywno, przyglądając się spod przymkniętych powiek drugiej kobiecie. - Może ma pani czarną herbatę? - nie spuszczała z rozmówczyni oka, starając się uchwycić również jej aurę, która okazała się aż za bardzo intensywna, jak dla przeciętnego śmiertelnika. Wnętrze w kolorze ciepłego, przejrzystego bursztynu z małą domieszką innych kolorów - czerwieni, chłodnego granatu, przydymionej szarości, które wiły się i drgały, jakby chciały umknąć patrzącym na nie oczom. Po powierzchni pełzały pasma smolistej czerni. Czyli nie tylko pani doktor filozofii, ale i mag. Yue otarła pot z czoła. Willhelmina zaś uniosła lekko brwi.

- Dobrze się pani czuje? - spytała z cieniem troski w głosie.

Azjatka kiwnęła potwierdzająco głową. Hollward popatrzyła na nią sceptycznie, ale nie powiedziała nic. Nie uwierzyła.

- Niestety detektyw de Luca nie może nam towarzyszyć. Jest niedysponowany.

- Przykro mi to słyszeć - powiedziała, stawiając przed Yue filiżankę z wrzącą wodą, torebkę z herbatą Earl Grey, cukrem i śmietanką, by dziewczyna mogła zaparzyć herbatę według włąsnego uznania. Sobie nalała pachnącej kardamonem kawy. Przez moment miała ochotę dopytać się o to, co się mu przydażyło. Co >im< się przydażyło, poprawiła się. Niedyspozycja de Luki, stan w jakim znajdowało się ubranie młodej detektyw, pot, który moment wcześniej zauważyła na jej czole. To nie była odpowiednia chwila na takie pytania. Szczególnie jeśli dyktował je strach, którego nie chciała nikomu pokazać. - Mam nadzieję, że to nic poważnego. Tym bardziej jednak doceniam, że pojawiła się pani tu dzisiaj. Proszę mi więc powiedzieć czego państwo ode mnie oczekują - wygładziła pedantycznie mankiety koszuli, poprawiła kanty garniturowych spodni i popatrzyła uważnie na Yue

Azjatka przez chwilę bawiła się torebką herbaty, potem utopiła ją we wrzątku.
- Mój partner leży w szpitalu z serią w brzuchu - odrzuciła włosy do tyłu. - Przepraszam za to, jak wyglądam. Braliśmy udział w strzelaninie z trzema arabami, którzy brali najprawdopodobniej udział w kradzieży urny. Odkryłam również, że ta komórka miała w planach napad na budynek CNN-u. Byli już właściwie przygotowani. - Yue upiła łyk, poparzyła sobie język, wyciągnęła torebkę, odłożyła ją na talerzyk. - Chciałabym, żeby mi pani powiedziała, jaką ma moc ifryt i do czego mogą go chcieć wykorzystać. Czy da się jakoś wyśledzić tą urnę?

Hollward kilkakrotnie obróciła w dłoniach filiżankę z kawą. "Z serią w brzuchu", słowa detektyw Shen-Men dzwoniły w jej uszach nieprzyjemnym echem. Palce zacisnęły się mocniej na kruchej porcelanie, żołądek ścisnął się w ciasną kulkę. Zastanawiała się, czy nie powinna powiedzieć, że niestety nie może w żaden sposób pomóc. Ale wtedy straciłaby szansę zobaczenia ifryta, dotknięcia urny, poczucia pod palcami wypukłości pieczęci. Chciała poczuć smak i zapach tej magii, chciała rozpracować to zaklęcie, chciała mieć możliwość rzucenia go, poczucia nici magii – potężnych, jaśniejących – przepływających pomiędzy jej palcami. Chciała tego. Potrzebowała. Nie mogła odmówić.

- Cóż... - powiedziała powoli starannie dobierając słowa. - Nie wdając się w teoretyczne szczegóły, ifryty to jedne z potężniejszych demonów arabskich. Skrzydlate, silne, wielkie, przebiegłe, złośliwe. Do czego mogą chcieć go wykorzystać? - skrzywiła się lekko, pokręciła głową. - Musi pani pamiętać, że nie spotkałam nigdy wcześniej ifryta, moje przewidywania obarczone są więc pewnym marginesem błędu. Sądzę jednak, że w skali od jednego do dziesięciu punktów, ten ifryt miałby siedem, może osiem. Dla maga, któremu udałoby się zapanować nad nim, stanowiłby niezwykle cenne narzędzie i doskonały, niepodważalny argumentem w dyskusjach. Doskonałą broń. Równie prawdopodobne jednak jest i to, że nikt tego ifryta nie zamierza pętać, pani detektyw. A wtedy będzie on po prostu niszczył. Mścił się. Proszę sobie wyobrazić... - uśmiechnęła się lekkim, krzywym uśmiechem, gdy znalazła satysfakcjonujące ją porównanie. - Demoniczną Godzillę, która potrafi przywołać burzę ognia lub piasku obejmującą cały Manhattan. Będzie pani przeszkadzało, jeśli zapalę?

- Proszę się nie krępować. - Yue odstawiła pustą filiżankę.
- Natomiast jeśli chodzi o pani drugie pytanie, odpowiedź brzmi: być może. - Hollward sprawnie skręciła papierosa, zapaliła i zaciągnęła się z wyraźną przyjemnością. W pomieszczeniu ponownie rozszedł się zapach waniliowego tytoniu. - Niestety znalezienie jej przekracza moje umiejętności. Jeśli jednak posiadają państwo jakiś fragment urny, przedmiot, który znajdował się z nią w długotrwałym, fizycznym kontakcie lub możliwie wyraźne zdjęcie można spróbować zwrócić się do kogoś kto posiada wrodzone zdolności lub zna zaklęcia umożliwiające lokalizację przedmiotów. Bez fragmentu urny będzie to bardzo trudne, ale nie niemożliwe - upiła łyk kawy. - Być może istnieje także możliwość wytropienia jej po zapachu, jeśli ocalało cokolwiek, co jej zapach nosi.

Policjantka włożyła ręce w kieszenie i słuchała w milczeniu opowieści o arabskim oni. Robiło się coraz ciekawiej. W końcu uśmiechnęła się jednym kącikiem ust kwaśno.
- Rozumiem, mamy pod żadnym pozorem nie dopuścić do uwolnienia tego demona - spojrzała prosto w oczy pani doktor. Hollward krótko skinęła głową. - Chociaż z przykrością muszę stwierdzić, że z "tropem", zapachem czy miejscem będzie ciężko. Ta komórka ma zwyczaj wysadzać za sobą wszystkie ślady. Zna może pani osobę, która mogłaby pomóc policji?

- Popytam. Do jutra będę wiedziała, czy uda mi się zdobyć dostęp do kogoś o wystarczająco wysokich umiejętnościach. Jeśli chodzi o zapach... - zawahała się lekko, marszcząc brwi i intensywnie o czymś myśląc. Machinalnie wystukiwała palcami cichy, nerwowy rytm o powierzchnię stołu, gdy w myślach określała prawdopodobieństwo odszukania urny przez przywołanego dżinna. - Nawet ja, gdybym miała ślad zapachu być może byłabym w stanie coś zdziałać. Musiałabym obejrzeć miejsce gdzie znajdowała się urna. Czy to możliwe? - popatrzyła pytająco na detektyw.

- Zapytam przełożoną - zmrużyła oczy. - Zapewne nie będzie to problem. Ale uprzedzam, że jedyne co mogę zaproponować to wnętrze zniszczonego vana. Mam nadzieję, że to wystarczy - uśmiechnęła się bardzo delikatnie. - A za rozpytanie będę bardzo wdzięczna.

- Proszę zapytać. Jeśli urna znajdowała się w vanie przez pewien czas, powinien wystarczyć, choć ślady zostawiane przez magię są równie nietrwałe jak ślady fizyczne. Jest jeszcze jedna sprawa, o której powinna pani wiedzieć. Porucznik Logan udostępniła mi akta, więc mogłam przyjrzeć się bliżej pieczęci znajdującej się na urnie. Jest szansa, że uda mi się odtworzyć zaklęcie, które użyte zostało do spętania ifryta w naczyniu i będę w stanie zrobić to ponownie. Wiem, że do archiwów poszczególnych spraw dołączane są często księgi, czy też notatki, które stanowiły dowody rzeczowe. Jeśli prowadzone były wcześniej sprawy dotyczące magii arabskiej, dostęp do nich bardzo by mi pomógł. Tak samo jak ewentualny kontakt do osób, które w swoich zbiorach mogą posiadać takie księgi.

- Skoro to ma ułatwić sprawę, wybiorę się jutro rano do archiwum i zdobędę akta. Niestety w wypadku kontaktu niewiele pani jestem w stanie pomóc. - Policjantka wstała i wyciągnęła rękę, aby się pożegnać. - Pozostańmy w kontakcie telefonicznym, dobrze?

Angielka skinęła głową, uścisnęła podaną dłoń.
- Oczywiście. Jutro po południu zajrzę zresztą na Wydział. Ale w razie potrzeby, proszę dzwonić do mnie bez wahania.

Detektyw Shen-Men kiwnęła głową, że przyjęła informację.
- Do zobaczenia, pani doktor.
- Do zobaczenia, pani detektyw - Hollward uśmiechnęła się lekko do dziewczyny.

* * *

Odchyliła się na krześle i oparła głowę o oparcie. Była zadowolona. Drobna, wysportowana Yue Shen-Men pomimo zabłoconego, opiętego ubrania zrobiła na niej dobre wrażenie. Hollward podobał się jej spokój, rezerwa, oszczędna gestykulacja. Podobało jej się, że nawet pomimo strzelaniny i hospitalizacji partnera pojawiła się na wyznaczonym spotkaniu. Strzepnęła papierosa i patrzyła przez chwilę jak dym łasi się i lgnie do jej palców.

- <Karin> - szepnęła miękko po arabsku.
Zafalowało niespokojnie powietrze, piasek przesypał się jej przez włosy, otarł o szyję, twarz. Potrząsnęła lekko głową, uśmiechnęła krzywo. Zaciągnęła się powoli, patrząc jak tytoń rozjarza się czerwienią, a jej karin, hamzaad, wieczny towarzysz, sięga po nią, wysysa, przemienia w popiół i pył. Demon stróż. Która to była sutra? Czterdziesta szósta. Az-Zahruf. Ozdoby. „...życie ostateczne u twego Pana jest dla bogobojnych. A ktokolwiek uchyla się od wspominania Miłosiernego, to przypiszemy mu szatana jako towarzysza; oni, w istocie, odsuwają ich od drogi, a ci sądzą, że są prowadzeni drogą prostą. A kiedy w końcu człowiek przychodzi do Nas, mówi: „O, gdyby pomiędzy mną i tobą była odległość dwóch wschodów!” Jakże zły ten towarzysz! I nie przyniesie wam żadnej korzyści tego Dnia – skoro czyniliście niesprawiedliwość – to, że będziecie współuczestnikami w karze.”

- <Ty znikniesz, a ja pójdę prosto do piekła> - mruknęła, wypuszczając długą, gniewną smugę dymu. Karin śmiał się bezgłośnie. Wyzywająco.

Kariny, tak jak ifryty, są dżinnami, demonami zrodzonymi z czystego ognia. Związane z duszą człowieka, żyły i umierały wraz z nim. Nie, nie umierały. Odchodziły. Nawet po śmierci człowieka karin mógł zostać przywołany, by przemawiać w imieniu zmarłego. Jeśli był odpowiednio silny, jeśli było w nim wystarczająco wiele ognia. Zanim Willhelmina poznała magię i prawdę, jaka się za nią kryła, lubiła myśleć, że karin, wewnętrzny daimonion starożytnych Greków, anioł stróż to fasetki jednego klejnotu, odpryski jednej idei. Teraz wiedziała już, że anioł, którego mógł przyzwać duchowny i jej karin, to dwie zupełnie różne istoty. Światło i ciemność, która zapachem palonego ciała przeżerała jej aurę.

- <Co powinnam zrobić?>

Według islamu karin to diabeł, shaytaan, który kusi do złego, szepcze złe rady, spycha z drogi, jaką powinien kroczyć wierny. To wróg, który nigdy nie opuszcza człowieka, który ciągle obserwuje, ciągle ocenia. Zgodnie z hadisami, gdy Mahomet powiedział swoim towarzyszom, że każdemu z nich został przypisany towarzysz z rodu Dżinnów, spytali się go: "Nawet ty, Proroku?" A on odpowiedział im: "Tak, ale Allah wspomógł mnie przeciw niemu, fa aslam. I teraz jedynie podpowiada mi jak czynić dobro." Uczeni teoretycy wciąż nie byli zgodni, czy „fa aslam” oznacza, że karin Mahometa nawrócił się na islam, czy że Bóg ochronił go przed wpływem shaytaana. Tylko jego jednego.

Spod przymkniętych powiek obserwowała swój cień, czekając na jego odpowiedź. Kariny znają całą przeszłość swojego człowieka. Nie da się ukryć przed nimi niczego, nie da się uciec przed ich spojrzeniem. Nie da się uciec przed ich słowami.

- <Zdobądź wiedzę. Oszukaj. Zniknij> - zaszemrał cicho.
- <A ifryt?>
- <Nie zbliżaj się. Nie zbliżaj.>

Bał się. Potarła skronie, odgarnęła włosy z czoła.
Ponad tydzień zajęło jej pierwsze pochwycenie swojego karina. Dziewięć nocy wyrywania go z ciemności, wydobywania jego kształtu, poznawania go, splatania ze sobą, by w każdej chwili mogła go wezwać. Bez rytuałów, bez kręgów, skomplikowanych inkantacji. Dziewięć nocy recytowania Koranu, hadisów, szukania odpowiedniego imienia. Dziewięć nocy, gdy leżała nieruchomo na brzuchu, a świeca umieszczona na plecach, rzucała jej migotliwy cień na ścianę. Czwartej nocy cień zaczął się ruszać. Szóstej przesuwać po całym pokoju, choć ona i sama świeca były nieruchome. Gorące, letnie godziny, Toledo, jej krąg, gorący wosk spływający ze świecy, parzący skórę. Stary rytuał silnej woli i cierpliwości. Siódmej nocy cień stanął przed nią. Ósmej zdradził swoje imię. Dziewiątej... Dziewiątej zawołała go, a on przyszedł, jak zwykle otoczony szumem przesypującego piasku, zapachem pustyni, ciepłym powiewem.

- <Przyzwiemy dzisiaj ogień> - powiedziała, patrząc na przesuwające się po niebie szare chmury.

Karin błysnął spomiędzy skrzydeł czerwonymi skrami.

Wtorek, 16.X.2007, Wydział Filozofii Uniwersytetu Nowojorskiego, gabinet dr Willhelminy Hollward, godz. 15:10

Nerwowo stukała nasadką wiecznego pióra o powierzchnię biurka.
- <Źle> - zaszemrał ponad jej ramieniem.
Zirytowana, odruchowo próbowała strącić jego dotyk. Zaśmiał się głośno, szyderczo. Wzmocnił ucisk.
- <Źle> - powtórzył.
- <Wiem> - warknęła przez zaciśnięte zęby. - <Widzę. Wiem. Odejdź.>
- <Nie.>
Mierzyła go przez chwile wzrokiem, zaciskając coraz bardziej usta. Ustąpiła.
- <Zostań więc. Ale milcz, cieniu>

Raz jeszcze poprawiła, przerysowywany z pieczęci, wzór utworzony przez astrologiczne znaki. Karin milczał. W sekretariacie Wydziału skorzystała ze skanera, by przerzucić wzór do wersji elektronicznej. Znalazła w sieci odpowiednie nazwisko, wysłała mailem skan wraz z prośbą o pomoc w wyznaczeniu orientacyjnego czasu kiedy na niebie widoczny był podobny układ gwiazd. Pokrótce wytłumaczyła, że potrzebuje tej informacji do pisanego artykułu, że być może stanie się to jednym z głównych argumentów na potwierdzenie hipotezy, którą w nim wysnuwa, więc zależy jej na czasie. Dołączyła wymagane podziękowania i wyrazy szacunku, a potem wykonała telefon i – nagrywając się na automatyczną sekretarkę – powtórzyła raz jeszcze i prośbę, i wytłumaczenie, i odgórne podziękowania. David Hogg był najlepszym z wymienionych na stronie internetowej Uniwersytetu osób. Skupiający swoje badania na astrofizyce oraz astronomii, członek CCPP – The Center for Cosmology and Particle Physics, według Hollward powinien mieć swobodny dostęp do wszelkich map nieba i związanych z nimi programów.
Zapowiedziała, że skontaktuje się z nim kolejnego dnia.

Wtorek, 16.X.2007, Antykwariat Nicka Balesiego, godz. 17:40



Samochód toczył się powoli przez pustawe ulice. Tu nie było wielkiego ruchu, nieustannych korków, kanonady dźwięku natrętnych klaksonów. Nicka nie było stać na lokal w centrum miasta, w ciągu popularnych, eleganckich sklepów. Kamienica, w której mieszkał i pracował była stara jak na Nowy York. Na tle wysokich wieżowców ze szkła i stali, przypominała starą, znużoną życiem kobietę, z której jak łupież opada tynk. Hollward wystukiwała delikatnie na kierownicy rytm dobiegającej z odtwarzacza piosenki.

And so your life's been a success
And you have pleasure in excess
Don't worry it will all end soon
The crack of doom is coming soon
And so your future's looking bright
And you've reached the giddy heights
Don't worry it will soon end
It is all shallow and pretend


Lubiła falset Martyna Jacquesa, który towarzyszył jej jeszcze od czasów studiów w Oxfordzie. Lubiła ich groteskowy image, oryginalne instrumentarium jak dziecięcy zestaw perkusyjny i teksty. Ifryt, Seth, wilkołaki, terroryści... Czy tak było już wcześniej? Czy dopiero niedawno została zaburzona równowaga, czy dopiero niedawno pojawił się impuls, który pchnął kolejne wydarzenia w szereg dynamicznych zmian. Ku eskalacji. Co zobaczyłaby, gdyby mogła zobaczyć aurę całego miasta? Jego linie magiczne, ich węzły, szlaki, echa dawno rzuconych czarów, przedmiotów mocy. Ile pojawiłoby się na jego mapie gwiazd jaśniejących magią, potęgą? Jak wielu innych magów dostrzegłaby, jak wiele demonów, jak wielu obdarzonych?

- <Wejdź na białą iglicę, która dotyka nieba> - szept karina splótł się z przyśpieszającym rytmem piosenki.

And so your life
Your life has failed
You've made the progress of a snail

Empire State Building. Najwyższy budynek Nowego Jorku.
- <Jutro.>
- <Tak, dzisiaj ogień. Dzisiaj polowanie. Jutro.>

Don't worry you'll get your revenge
For we're all equal in the end
The small and mighty all the same
This life a shallow, facile game
Where ev..
.

Wyłączyła samochód, Martyn Jacques zamilkł w pół słowa. Pchnęła drzwi, jak zawsze trąciła palcem niewielki dzwoneczek. I przymknęła oczy, słysząc dobiegającą z głębi sklepu piosenkę.

And every dream, hope and desire
Is just a flicker in the fire
And that fire it will consume
The crack of doom
Is coming soon
...

Poczuła jak podnoszą się jej delikatne włoski na karku. Jak zawsze, gdy Nick witał ją piosenką, filmem, słowami, które kontynuowały to, co zostawiła za drzwiami do jego antykwariatu. Denerwowało ją to, budziło niepokój, poczucie, jakby jej obecność była tu przesądzona, jakby >musiała< się tu znaleźć. W tym miejscu, w tym czasie, z tą konkretną muzyką brzęczącą w głowie. Jakby to nie była jej decyzja.

- Nick! – krzyknęła. – Mógłbyś to wyłączyć?!

Zbiegł po schodach, gdy zamykała drzwi na klucz. Wyłączył wieżę, ale wciąż jego palce poruszały się w rytm piosenki. Odwróciła tabliczkę z napisem „Zamknięte” ku ulicy.

- Przyszłaś, przyszłaś. Trąciłaś strażnika? Nie jechali za tobą? Powiesz mi w końcu? Czekałem. Obiecałaś. Będziesz czarować? - zakończył ze zdziwieniem, patrząc na czarną torbę, którą miała przewieszoną przez ramię. - Popatrz, co dziś przyszło – sięgnął pod ladę nie dając jej nawet czasu, by mogła mu odpowiedzieć. Wysypał na drewniany blat garść prostych, drewnianych korali. Dwadzieścia, trzydzieści może sztuk. Ciemnych, matowych, lekko nieregularnych.

Wzięła jeden z nich w palce i przyjrzała się mu uważnie.

- Wyglądają na stare. To ze sznura modlitewnego, prawda? - popatrzyła na niego z ciekawością. - Który wiek?
Kiwnął głową, jego palce poruszały się po brzegu blatu jak po klawiaturze fortepianu.
- Dwunasty, trzynasty. Podoba ci się? - szeroki uśmiech zmarszczył sine kliny jego tatuaży.
- Powiedz mi, że to subha**, tasbih i spodoba mi się na tyle, że będziesz miał kupca.
- Nie, nie. To nie to, kupca zresztą już mam.
- Nie to? Więc może mala?
- Nie.
- O-juzu – oparła łokcie o kontuar i odwzajemniła uśmiech.
- Nie.
- Fo zhu?
- Nie.
- Perły życia?
- Nie.
- Chcesz powiedzieć, że to zwykły, prozaiczny różaniec? - skrzywiła się lekko, kpiąco.
- Nie. - Uniosła brwi. - Nie zwykły. Nie prozaiczny. Różaniec świętego Dominika***. Rozumiesz?

Nie rozumiała.
- <To nasiona, z których wyrosną drzewa jego mądrości> - zaszydził karin. Zignorowała jego głos.

- To ten od nawracania katarów? Guzman? Od Zakonu Kaznodziejskiego? Rozumiem, relikwia. Ale nigdy nie ekscytowałeś się zabawkami duchownych – pstryknęła zapalniczką, zaciągnęła głęboko dymem.
- Mam nowego klienta. Duże zamówienie. Duża premia – zamachał podekscytowany rękami. Prawie jak ptak, który zrywa się do lotu. - Poważny klient. Wiesz, koloratka, błyszczące buty, włosy gładko na brylantynę. Tylko włoskiego akcentu brak. Przyszedł kilkanaście dni temu. Zamówił koraliki. Wskazał aukcję. Zamówiłem. Kupił. Kazał szukać więcej. Chce odtworzyć różaniec. Zrobić nową relikwię. Albo starą, zależnie jak pójdzie.
- To on został zniszczony? Różaniec?
Pokiwał głową, zakręcił się w miejscu.
- Tak! Został. Rozumiesz?Pamiętasz jak to szło? Dominik został wysłany, by nawracać heretyków, nie? I robił to długo i bez skutku. Więc poszedł do lasu, skatował się tak, że został z niego nieprzytomny strzęp mięsa. Wtedy ukazała mu się Matka Boska i trzej aniołowie, nie? Kazała mu zasuwać do katedry i odprawić modły. Rozpętała się burza, pioruny uderzały w ziemię, na obrazie Maria ręce trzykrotnie podniosła w górę, kurde, efekty specjalne jak z dobrego filmu. I bojaźń boża zdjęła niewiernych i gdy modlitwy Dominika uciszyły burzę, nawracać się zaczęli, a nowa modlitwa stała się popularna. Wiesz, jak przez Lepanto w 1571. „Non virtus, non arma, non duces, sed Mariae Rosiae victores nos fecit”**** - wyrecytował z koszmarnym akcentem, unosząc palec do góry i marszcząc twarz. - Ponoć te pierwsze różańcowe koraliki naprawdę miały moc.
- Zgapili z arabskiej subha – wymamrotała z papierosem tkwiącym w kąciku ust. Na ramieniu prawie czuła szorstki dotyk gorącego piasku drgający od bezgłośnego śmiechu.
- Przynajmniej ten facet tak wierzy – dokończył Nick z cieniem urazy w głosie, niespokojny, wyczuwający.
- A kiedy został zniszczony?
- W 1209. Przez Béziers i Arnauda Amaury'ego. „Caedite eos! Novit enim Dominus qui sunt eius!”***** - wrzasnął na całe gardło tak, że Willhelmina prawie podskoczyła. - No i zajebali siedem tysięcy.
- Wcale nie – strąciła popiół do popielniczki, oparła brodę na dłoni. - Ponoć to wymysł, który jest o ponad pięćdziesiąt lat młodszy od rzezi. Ponoć także oprócz tych siedmiu tysięcy w kościele Marii Magdaleny, na ulicach zabito kolejne tysiące. Ponoć wreszcie Amaury przyznał się Innocentemu III do dwudziestu trzech tysięcy.
- Ale grunt, że zatłukli, nie? U Marii Magdaleny. Że z szarej posadzka cała czerwona była. Ponoć na wszystkich obrazach rozsypały się różańce krwawymi śladami, na znak, że katarzy mieli być nawracani a nie patroszeni jak świąteczne świniaki. Rozpadł się także ten pierwszy. Koraliki ocalały, ale w cholerę poszedł sznurek i ponoć potem nie można już było ich połączyć. Nici, rzemienie, żyły, nawet druty – zawsze się rozsypywał, a koraliki gubiły się powoli. No i facet chce, żebym je znalazł. Albo podobne. To pewnie mason. Sprawdzisz je?
- Sprawdzę. Zniżka na moje rzeczy?
- Za zeszłą dostawę całość. Krótki jestem z kasą. Oni podkradają mi ciągle, wiesz? - pokiwała głową, nawet nie pytając się o tajemniczych „onych”, którzy ciągle nawiedzali antykwariat Nicka. - Ale kolejna za friko, dobra?
Skinęła głową, położyła banknoty na ladzie, zgasiła papierosa i chwyciła torbę.
- Chodź, poczarujemy chwilę.

* * *

- Bądź człowiekiem, Nick, i nalej mi jeszcze kawy – poprosiła, czując w ustach nieprzyjemny, metaliczny posmak.
Położyła przed nim garść drewnianych koralików.
- Ile z nich?
Szturchnęła palcem w jego stronę jeden niewielki, prawie pęknięty w pół koralik.
- Ten jest najstarszy. Choć wydaje mi się, że późniejszy niż trzynasty wiek. Tylko do tego przylgnęły echa dawnych modlitw. Pachnie kadzidłem i bazylią... - przesunęła językiem po podniebieniu, przytrzymała przez moment w ustach gorący łyk kawy. Skrzywiła się wyraźnie.
- Czym smakuje?
- Tym, czym większość relikwii, Nick. Ludzką krwią.

* * *

- Obiecałaś, że powiesz po co to wszystko. Za część ceny. Pamiętasz? - zatrzymał się na schodach, zastąpił jej drogę. Nachylił twarz do jej twarzy. Dygotał lekko. - Ja przecież czuję. Muszę wiedzieć. Obiecałaś.
Westchnęła, oparła się ramieniem o szarawą ścianę.
- Spotkałam maga. On... – powiedziała, myśląc o Yagamim. - Magia przychodzi mu łatwiej niż mi. Płynniej. Nie kryje się z nią, nie maskuje. Jakby stanowiła... naturalny element jego codziennego życia. Zazdroszczę mu.
Nick zadygotał silniej, jakby jego kościstym ciałem wstrząsały silne dreszcze. Zamachał rękami, oparł o ścianę, uścisnął palcami skronie. Mocno, jakby chciał przebić skórę, przebić kość, dotknąć delikatnej tkanki swego mózgu. I popatrzył na nią. Obco. Uważnie. Kąciki ust drżały mu w nieprzerwanych, nerwowych tikach.
- Tyle? Tylko?
- Nie, nie tylko. Pojawiły się dwie potężne figury.
- Jakie?
- Czarny joker i walet trefl – powiedziała po chwili zastanowienia. Seth i ifryt. - Obu się boję, ale jedną chcę dla siebie. Czujesz je?.
- Nie – opanował ręce, odjął je od skroni.
Delikatnie popchnęła Nicka, zachęcając, by ruszył dalej schodami. Poklepała go lekko po ramieniu.
- Dlaczego trefl- spytał, na wpół odwrócony do niej.
Na lekko uśmiechniętych ustach położyła palec, pokręciła głową.
Trefl oznaczał ogień.

* * *

Ponownie wezwała go, gdy ochronny krąg był już ustawiony, a ona stała w jego środku. Powietrze na poddaszu ponad antykwariatem pachniało wilgocią. Gładka drewniana podłoga, z kiedyś białych ścian odchodziła płatami farba, na której Nick zapisywał strzępy myśli, słów, dziwacznych symboli, których nie potrafiła rozpoznać.

Karin rozłożył skrzydła, poruszając zalegający w kątach kurz, wprawiając w taniec wirujący w powietrzu pył. Owinął się wkoło niej, bezgłośnie wrzasnął piaskiem i gorącem na Balesiego.
Willhelmina uspokajała oddech, patrząc na leżący koło jej stóp pergamin z wykaligrafowaną inskrypcją. Wzorem tatuażu, który miał znaleźć się na jej ciele.

Ogień, siarka, płomień, kontrola... Wiele arabskich słów splecionych w jeden kształt jeden wzór. Pajęczynę płynnych linii.

- <Ogniu pustyni. Ogniu dżinnów. Ogniu wojny. Ogniu przysięgi. Ogniu polowania. Ogniu zdrady i ratunku> – stała wyprostowana, ręce luźno opuszczone wzdłuż ciała. Nieruchoma, wysmuklona przez cienie i pojawiający się powoli, stopniowo, wraz z każdym kolejnym słowem, blask. Kolejne skry pełzały po pergaminie, jak krople spływały na ziemię z opuszków jej palców, drgały na końcówkach płowych włosów, koniuszkach rzęs. Drobne, jasne, gorące. Karin chwytał je i więził w klatce palców jak płochliwy rój świetlików. - <Oddaj się mojej władzy. Oddaj się mojej woli> - zapłonęły linie, zapłonęły wzory, zapłonęły płomienie. Podpełzły do granic ochronnego kręgu, pogłaskały go cienkimi językami. Przywołała je z powrotem, do siebie. Powoli, ostrożnie posłuchały. Reagowały za wolno, jakby niechętnie, jakby z oporem. Zgasiła je i odesłała w ciemność.

- <Czemu?!> - krzyknął karin, gdy jego dłonie stały się puste.
- Czemu? - spytał się Nick ostrożnie, obejmując ramionami, kiwając w przód i tył.
- Wzorzec się nie zgadza – wyjęła tusz i trzcinowe qalam. - <Nie dam ci ognia, który wymyka mi się z rąk>.

Długo przypatrywała się wzorcowi, długo śledziła każdą z linii nim szybkim, zdecydowanych ruchem poprawiła kształt jednej z nich dodając prosty, niewielki znak. Poczekała, aż tusz wyschnie, otrzepała spodnie i zaczęła jeszcze raz. I jeszcze. I jeszcze. Nim na nowej karcie pergaminu nie narysowała udoskonalonego kształtu wzorca i ogień na jej wezwanie przybył chętnie, prawie radośnie. Znów pojawiły się iskry i czuła je, wiedziała, że może kazać rozbłysnąć na kształt płomiennych kwiatów, że może posłać je w powietrze, lekko i łatwo. Że może nakazać im niszczyć, może nakazać im spowić to, co zechce rozjarzoną furią płomieni. Wszystko zależało od jej woli. Od koncentracji. Zdecydowania. Pragnienia.

Roześmiała się głośno, a powietrze stanęło w płomieniach.

Wtorek, 16.X.2007, Mieszkanie Willhelminy Hollward, godz. 20:00


Mieszkanie było ciche i chłodne. To dobrze, że nie było Kennetha, dobrze, że jeszcze nie wrócił z pracy. Dobrze, że nie musiała tłumaczyć mu się z wyrazu twarzy, niecierpliwości widocznej w ruchach, wyczekiwaniu, bijącym z całej sylwetki. Nie musiała się kontrolować, kłamać, zacierać śladów. Ta cisza, ten chłód, poczucie samotności przynosiły ulgę.

Na stole zostawiła mu gwizdek na psy, przewiązany cienką, czerwoną wstążeczką i kartkę.

"Na farbowane bernardyny.
Poszłam spotkać się z Demario. Wrócę później.
Daj znać, jeśli będziesz chciał towarzystwa podczas nocnego spaceru.”

Zgasiła światło i zamknęła za sobą drzwi.


----
* Koran, 46: 35-39.
** Subha, mala, juzu etc, o których wspomina Hollward to sznury modlitewne różnych kultur.
*** Więcej o św. Dominiku i jego różańcu tu: Saint Dominic - Wikipedia, the free encyclopedia
**** "Nie odwaga, nie broń, nie dowódcy, ale Maria różańcowa dała nam zwycięstwo" - napis dziękczynny na jednej z kaplic. Papież Pius V zwycięstwo przypisał wstawiennictwu Najświętszej Panienki i w 1572 ogłosił 7 paźniernika świętem Matki Boskiej Zwycięskiej, zmienionym w 1573 przez jego następcę, papieża Grzegorza XIII, na święto Matki Boskiej Różańcowej.
***** "Zabijcie ich! Bo zna Pan tych, którzy są Jego/Zabijcie wszystkich! Bóg rozpozna swoich" - słowa, które jakoby Anraud zakrzyknął gromkim głosem.


Za gościnny udział wielkie dzięki dla Latile n, za odpowiedzi na tysiące głupich pytań podziękowania dla Abiego
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."

Ostatnio edytowane przez obce : 21-03-2010 o 14:50. Powód: ROZSZERZENIE POSTA
obce jest offline