Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 13-03-2010, 09:13   #501
 
Latilen's Avatar
 
Reputacja: 1 Latilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodze
Post pisany wg wskazówek MG i Hawkeye'a ;]

Wt, 16 X 2007, Peryferia NY, 11:40

Yue powoli wycofała się do tyłu, cały czas trzymając broń w pogotowiu. Potem stanęła koło samochodu, pistolet wylądował w kaburze, w ustach listek różowej gumy Orbit.
- Jest van. - rzuciła lakonicznie, nie patrząc na partnera, tylko na dom na przeciwko. - Coś kombinują. Wzywamy posiłki. - znów z jej ust padło pytanie w formie twierdzącej. - Czekamy na nie? - rzuciła i ponownie skierowała się w krzaki. - Rzucę jeszcze okiem na aury.

- Wzywamy, nie czekamy. Nie ma czasu. -
odparł detektyw, który szybko wyjął komórkę i poinformował posterunek o zaistniałej sytuacji. Nie czekając nawet na odpowiedź wyjął swój pistolet.

-Dobra, najwyżej będzie o czym pisać. Obstawiamy drzwi i wchodzimy. -

Yue zakradła się ponownie w okolice "palisady". Wzięła głębszy oddech i spojrzała na otoczenie jeszcze raz. Inaczej. Głębiej. Powiedźmy. Potem kucnęła i położyła się płaskiem z twarzą tuż przy ziemi, żeby widzieć ogródek między sztachetkami. Cały czas wykorzystywała umiejętność ofiarowaną jej przez krew matki. Potem odsunęła się cichaczem i skierowała się w stronę drzwi, przy których już czekał jej partner.

- Nic ciekawego. - rzuciła cicho stają po drugiej stronie drzwi, regulaminowo przygotowując się do robienia za obstawę partnerowi. - Jest ich trzech lub więcej.

Oprócz zmęczenia, z którego musiała się natychmiast otrząsnąć, uzyskała jedynie informację, że jest trzech ludzi o czarnej aurze. Coś zdawało się ich przygniatać, rodzaj czaru czy klątwy może. Sam diabeł pewnie.

Na znak, De Luka wrzasnął.
- Otwierać! Policja! -
Zanim którekolwiek z policjantów zdążyło zareagować, z wewnątrz padły strzały. W międzyczasie jeden z podejrzanych uruchomił vana, przebił się przez ogrodzenie i zaczął uciekać. Zarówno Yue i Chris, choć pod ostrzałem z wewnątrz za wszelką cenę postanowili zatrzymać vana. Oddzieleni od napastników ścianą domu, zaczęli strzelać do odjeżdżającego samochodu. Oboje celowali w opony.
 
__________________
"Women and cats will do as they please, and men and dogs should relax and get used to the idea."
Robert A. Heinlein
Latilen jest offline  
Stary 13-03-2010, 18:52   #502
 
Smoqu's Avatar
 
Reputacja: 1 Smoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodze
pt. 12.X.2007, Gabinet doktora Robertsona, 14:30

Phil nie miał już więcej pytań, a nawet jak miał, to nie był w stanie ich zadać. Ćmienie głowy, które odczuwał od momentu opuszczenia budynku przy Wilis Avenue nagle przerodziło się w rozsadzający czaszkę ból, który pulsował za oczami usiłując wypchnąć je z oczodołów. Przelotny grymas wykrzywił twarz młodego policjanta.

- Nie potrzebuje pan czegoś? Nie wygląda pan najlepiej. Coś się stało? - doktor Robertson zaniepokoił się nagłym zblednięciem rozmówcy.

- Och nie, tylko bardzo rozbolała mnie głowa. Czy nie ma pan jakiegoś środka przeciwbólowego? - Phil zlekceważył sprawę, mając nadzieję, że to nic poważnego, a cała dolegliwość spowodowana jest wrażeniami z pierwszego dnia pracy. Gdyby nie musiał odprowadzić samochodu na parking, zapewne nie zdecydowałby się nawet na proszki, ale był pewien, że z takim bólem nie byłby w stanie bezpiecznie poprowadzić pojazdu. A już na pewno nie w godzinach szczytu.

Lekarz popatrzył powątpiewająco, ale bardziej zależało mu na powrocie do normalnego porządku swoich zajęć.

- Ależ oczywiście. - sięgnął do szafki z lekami i grzebał w niej chwilkę. - O, proszę! To powinno pomóc. - wycisnął na blat dwie tabletki i nalał wody do jednorazowego kubka z dystrybutora stojącego w rogu. - Proszę popić.

Phil grzecznie wziął obie tabletki, przełknął i popił.

- Niech pan chwilę poczeka, za chwilę powinno zadziałać.

- Dziękuję za środek i rozmowę. Właściwie to już działa. - McNamara uśmiechnął się niepewnie, gdyż wcale jeszcze nie czuł poprawy. - Przepraszam, że przeszkadzałem. Do widzenia.

- Do widzenia. - odpowiedź była skierowana do pleców, które właśnie znikały w drzwiach. Robertson wzruszył ramionami i sięgnął po następną kartę pacjenta ...

Phil wyszedł z gabinetu starając się nie krzywić z bólu, który wcale nie był dużo słabszy niż przy pierwszym ataku. Jednak można było już nad nim zapanować. Widocznie środki zaaplikowane podczas wizyty zaczynały działać. Skinął głową obecnym w poczekalni i wyszedł na zewnątrz. Chłodny powiew jesiennego powietrza otrzeźwił go nieco, ale jednocześnie spowodował nieprzyjemny dreszcz.

Niedobrze. W tym stanie nie odwiedzę rodziny tego ... Marconi.

Z pewnym zdziwieniem stwierdził, że pomyślał o tym z ulgą, jakby znalazł świetną wymówkę od niewdzięcznego zadania. Zerknął na telefon, żeby sprawdzić, która godzina. Było już trochę po 15, ale zanim dojedzie do biura powinno już być po 16. W sam raz, żeby zmyć się do domu. Nie czuł się na siłach, aby siedzieć dziś po godzinach. Wsiadł do samochodu i przekręcił kluczyk w stacyjce. Ponowny dreszcz wstrząsnął jego ciałem, choć wcale nie było zimno, jak na październik ...

pt. 12.X.2007, ulice NY, 15:10

... wielki, szary stwór pędził w kierunku sparaliżowanego ze strachu młodzieńca, który nie mógł zrobić nic więcej, jak wpatrywać się w pałające rządzą mordu oko. Po drugim pozostał jedynie zarośnięty oczodół otoczony potwornymi bliznami. A jednak to właśnie tam ofiara dostrzegła najpierw małą iskierkę, która szybko przybrała na intensywności i po chwili czerwone światło przykuło uwagę Phila zamazując sylwetkę atakującego go wilkołaka, którego nagle otoczyła oślepiająco biała poświata ...

Rozdzierający dźwięk klaksonu pozwolił powrócić mu do rzeczywistości. Detektyw w ostatnim momencie wrócił na swój pas ruchu i zahamował z piskiem opon tuż przed pasami dla pieszych. Czerwone światło w oczodole wilkołaka okazało się wisieć nad skrzyżowaniem, zaś biała poświata była wywołana przez światła samochodu skręcającego w uliczkę, z której usiłował wyjechać Phil. Kierowca białego samochodu skręcającego popatrzył z wściekłością na niedoszłego samobójcę i z pewnością nie mówił miłych rzeczy.

Zaczynam majaczyć. Co się ze mną dzieje? ...

pt. 12.X.2007, Wydział XIII, 15:40

Niebieski Chevrolet wyjątkowo powoli i ostrożnie wjechał do wydziałowego garażu. Dotoczył się bardziej niż dojechał do miejsca oznaczonego odpowiednimi numerami i skręcił, aby zaparkować. Zbyt późno ... kierowca musiał wycofać, aby nie uszkodzić innych pojazdów już stojących na swoich miejscach ... Dopiero za trzecim udało się prowadzącemu wykonać poprawnie manewr. Zgasł silnik i światła, ale przez dłuższą chwilę nikt nie wysiadał. W końcu rozległo się kliknięcie zamka i drzwi powoli uchyliły się. Z wnętrza wysiadł młodzieniec, trzasnął drzwiami i udał się do windy. Czekając na przyjazd dźwigu, oparł się o ścianę, a krótki i urywany oddech sprawiał wrażenie jakby mężczyzna był bardzo zmęczony. W końcu drzwi otworzyły się z charakterystycznym dzwonkiem i policjant wtoczył się do środka. Krótki odpoczynek przy windzie i w czasie drogi na górę pozwoliły uspokoić trochę oddech i wziąć się w garść Philowi, który wyglądał prawie normalnie, gdy wychodził na korytarze wydziału. skierował się od razu do swojego stanowiska.

No to tylko wiadomość i zmywam się, bo inaczej zemdleję.

A nie chciałby, aby to się stało już pierwszego dnia pracy. Uruchomił komputer i czekając na jego gotowość oparł głowę o dłonie. W tej pozycji ból nie był tak dokuczliwy i mniej odczuwał zawroty głowy. Zalogował się jak najszybciej do systemu i odnalazłszy odpowiedni moduł przygotował wiadomość, która miała trafić do pani Marconi. Nie była zbyt wymyślna ani delikatna jak na sprawę, której dotyczyła.

"Wezwanie.

Niniejszym wzywam Mrs. Marconi do stawienia się osobiście w dniu 15.X.2007 w siedzibie wydziału XIII NYPD, Briggs Avenue ... w celu identyfikacji ciała, przy którym znaleziono dokumenty na nazwisko Marconi."

Nacisnął klawisz Wyślij. Nie miał inwencji na nic więcej. Czuł się, jakby znajdował się na jakiejś gigantycznej karuzeli i tylko wysiłkiem woli nie pozwolił sobie na okazanie tego na zewnątrz. Spojrzał na zegar - 16:15.

W samą porę ...

Wyłączył komputer i po chwili już go nie było w budynku.

pt. 12.X.2007, dom McNamary, 17:00

Phil jak przez mgłę pamiętał drogę do domu. Ktoś w metrze rzucił na jego temat niezbyt pochlebną uwagę. Coś o narkomanach i braku wstydu. Na szczęście proszki, które dostał u Robertsona miały również działanie dodatkowe, gdyż puścił to mimo uszu, choć właściwiej byłoby powiedzieć, że zupełnie nie zwrócił uwagi. Wychodząc ze stacji dał się ponieść fali ludzkiej, która się wylewała stąd, jak zwykle w godzinach szczytu. Powoli doszedł do domu i wszedł do środka.

- Cześć, kochanie. - usłyszał głos matki z pokoju. - Nie spodziewałam się, że przyjdziesz tak wcześnie?

- Cześć mamo. - starał się, żeby zabrzmiało to normalnie i być może dla kogoś, kto nie znał go tak dobrze nawet by tak zabrzmiało. - Dziś nie musiałem siedzieć po godzinach. Wiesz, pierwszy dzień. - zdjął kurtkę i odwiesił ją do szafy. Spróbował się schylić, żeby zdjąć buty, ale poczuł, że karuzela w jego głowie gwałtownie nabiera rozpędu i musiał się oprzeć o ścianę, żeby nie przewrócić się.

- Coś się stało? - usłyszał, jak podnosi się i po chwili już stała w drzwiach do salonu, przyglądając się mu podejrzliwie. - Nie wyglądasz za dobrze. Jesteś taki blady. - podeszła do niego i położyła rękę na czole. - Masz gorączkę!

- Eeee, pewnie jestem zgrzany po drodze z metra. - starał się uspokoić ją, jak tylko mógł. Takie zainteresowanie mogło się skończyć tylko jednym.

- Jasne. - zmarszczyła się w charakterystyczny dla siebie sposób, który oznaczał, że podjęła decyzję i nic nie jest w stanie jej zmienić. - Marsz do łóżka. Zaraz przyniosę ci termometr.

- Dobrze. - Phil nie miał zamiaru się sprzeczać. Tym bardziej, że nie marzył o niczym innym, jak o położeniu się na chwilę. Poszedł do swojego pokoju i położył się w ubraniu na swoim łóżku.

Co to za proszki?

Ostatnia, świadoma myśl szybko zniknęła. Po chwili osunął się w ciemną otchłań snu.

Niegdyś, niebądź, 12:25

Ciało Phila było mokre od potu, który ściekał kropelkami po jego twarzy pomimo szerokiego ronda kapelusza, mającego chronić przed żarem. Ostre słońce prażyło nad stepem, który wyglądał teraz jak szarobura pustynia, zaś gorące powietrze tworzyło drgającą poduszkę, która zamazywała widok horyzontu i kontury wznoszących się w kierunku nieba skał. Siedział na koźle pędzącego dyliżansu z lejcami w rękach i ostro popędzał cwałujący szaleńczo zaprzęg czterech koni.

Co ja tu robię?

Przemknęło mu przez głowę, ale huk rozlegający się zza niego i bliski świst kuli natychmiast spowodowały odsunięcie tego problemu na dalszy plan. Ktoś ścigał jego i ... kolegę?, który właśnie strzelił do kogoś znajdującego się za nimi. Chłopak zaryzykował się spojrzenie za siebie i widok, który ujrzał, nie spodobał mu się. Byli ścigani przez grupkę 5 ... już 4 bandytów. Wyglądali zupełnie, jak w niskobudżetowych westernach, które z upodobaniem oglądał. Kowbojki, ostrogi, skórzane płaszcze, kowbojskie kapelusze, twarze zasłonięte chustami (choć bliżej im było do szmat), bezwzględne oczy i rewolwery w rękach. To w zupełności wystarczyło, aby przestać się zastanawiać, a skupić się na ucieczce. Tym bardziej, że jedna z gęsto latających kul trafiła sąsiada w ramię, który wrzasnął z bólu i dość widowiskowo spadł w pył drogi. Phil skulił się na koźle, aby mieć lepszą ochronę i ... pogonił jeszcze bardziej konie. Jednak jego wysiłki z góry były skazane na niepowodzenie. W końcu tamci jechali wierzchem.

- Stój! - odruchowo spojrzał w kierunku, skąd usłyszał okrzyk i zobaczył wycelowany w siebie rewolwer. Był to tak stary model, że nie był w stanie go rozpoznać, ale z tej odległości był na pewno wystarczająco skuteczny, żeby pozbawić go życia. Nie zwlekając wyprostował się i zaczął wyhamowywać bieg zaprzęgu. W końcu zatrzymali się. Z drugiej strony podjechał bandyta, którego lewy rękaw płaszcza był ciemniejszy, zaś ręka wyraźnie bezwładna. Chęć zemsty miał wyraźnie widoczną w oczach. - Zapłacisz mi za to. - wycedził przez zęby i podniósł swoją broń. Czarny otwór lufy znalazł się na wprost przerażonych oczu jego ofiary.

Huk strzału ... a zaraz potem trzy następne, oddane tak szybko, ze nad pustkowiem przetoczył się jeden przeciągły grzmot. Phil ze zdumieniem stwierdził, że jeszcze żyje. Szeroko otwarte oczy niedoszłego zabójcy mówiły wszystko. Za nim spadał z konia drugi z bandytów. Rozejrzał się i dopiero teraz dostrzegł wyłaniająca się zza powozu sylwetkę ... dziwnie znajomą sylwetkę. To był ... jego ojciec. Ich oczy spotkały się i nieme zrozumienie rozbłysło w spojrzeniu ... rewolwerowca.

- Co tu robisz, dzieciaku? - głos był niemal taki, jak Phil zapamiętał z dzieciństwa. W międzyczasie otworzył bębenek i wyrzucił na dłoń łuski z wystrzelonych naboi. Odblask słońca w jednej z nich przyciągnął uwagę Phila, który nie był w stanie odpowiedzieć, gdyż wzruszenie ścisnęło mu krtań. Zostało to zauważone przez bystre oczy jego wybawcy. - Łap! - jedna z łusek poleciała w kierunku młodzieńca, który mimo oślepienia jednym z refleksów odbitego słońca, próbował ją złapać. - I pamiętaj: Istnieją jeszcze inne światy!

Phil próbował skupić wzrok, ale olśnienie nie chciało ustąpić ...

nd. 14.X.2007, dom McNamary, 8:00

- Budzi się. Będzie dobrze, pani McNamara. - usłyszał obcy głos, który najwyraźniej uspokajał jego matkę. - Phil, słyszysz mnie.

Skinął tylko głową, gdyż nie mógł jeszcze wydobyć głosu ze ściśniętego gardła. Leżał u siebie w łóżku, a nad nim pochylał się lekarz, świecąc podręczną latarką w oczy.

Cóż za sen. Poczuł w ręku pod kołdrą jakąś metaliczną rzecz. Czy aby na pewno sen?

Dostał zwolnienie na dodatkowe 3 dni i rzeczywiście po weekendzie był tak osłabiony, że po prostu nie był w stanie pójść do pracy. Zadzwonił do dyżurnego z informacją, że nie będzie go do środy z powodu choroby a wszelkie dokumenty przyniesie, jak wyzdrowieje.

śr. 17.X.2007, Wydział XIII, 8:05

W środę Phil zabrał ze sobą swoją broń. Sprawa, którą się zajmował wymagała posiadania broni ... i to możliwie skutecznej. Na wydziale pojawił się punktualnie o 8:05. Nie zwrócił uwagi na dziwne spojrzenie dyspozytora. W końcu każdemu mogła się przytrafić choroba. Jednak wyraz zdziwienia na twarzy Rooka, który przyuważył go gdy zajmował miejsce przy swoim biurku, nie zwiastował nic dobrego.

- McNamara? Co ty tu robisz? A zresztą nieważne. Zgłoś się natychmiast do porucznik Logan. - ton nie zachęcał do zadawania pytań.

- Tak jest, sir. - odparł tylko służbiście, zdjął prochowiec, szelki z rewolwerem, który włożył do szuflady biurka i zamknął na klucz, po czym skierował się do gabinetu przełożonej ...

śr. 17.X.2007, Wydział XIII, 10:25

Wykresy, opis uszkodzeń aury, pieczęć Seta i co to jest ta skala? Phil czytał, ale nie rozumiał co ... Jakieś pomiary aury ... Westchnął cicho, po czym zalogował się do systemu i wyszukał przydzieloną mu sprawę w nadziei znalezienia większej ilości informacji. Niestety, zdołał jedynie ustalić, że istnieją raporty z wizji lokalnej na miejscach znalezienia obu detektywów i ... właściwie nic poza tym. Raportów nie było w teczce, więc chcąc się z nimi zapoznać musiał zejść do królestwa dr Pavlicek, która była szefową działu zajmującego się zabezpieczaniem śladów. Szczęśliwie nie trafił na grację, a na jednego z jej pomocników, na szczęście zorientowanym w sprawie, więc oba protokoły udało się wydobyć bez większych kłopotów. Phil wrócił na miejsce. Przelotnie zwrócił uwagę, że wzorowa funkcjonariuszka, do której dostał przydział, siedzi z mocno znudzoną miną za biurkiem i ... nic nie robi? Widocznie taki miała styl. Pochwały za nic nie robienie się nie dostaje. Ponownie zagłębił się w dokumentację. Brak śladów pobicia, ciągnięcia, nic nie zginęło. Wyglądało, jakby McMurry rzeczywiście nagle usnął w tym zaułku, gdyby nie te uszkodzenia aury. I to dość daleko od domu ... Moliner został znaleziony w mieszkaniu, z którego nic nie zginęło, żadnych śladów włamania, znów nic z normalnych, namacalnych śladów. Czym się zajmowali, że obu dotknęło to samo? Z analizy dr Hollward wynikało, że objawy są bardzo podobne u obu. Znów sięgnął do komputera i sprawdził, co mógł wyciągnąć na temat obu "śpiących". Żadnych ciekawych informacji. Tylko tyle, co na temat zwykłego obywatela.

Czym się zajmowali i kto im partnerował w ich sprawach?

Niestety, nie miał dostępu do tych informacji. A znał tylko jedną osobę, która mogła mu przydzielić taki dostęp. Porucznik Logan. Po chwili już pukał do drzwi jej gabinetu.

- Przepraszam, pani porucznik, czy można. - wszedł, widząc przyzwalające kiwnięcie głową znad dokumentów, które przykrywały całe biurko i zamknął za sobą drzwi - Chciałbym prosić o większe uprawnienia do przejrzenia kartotek McMurrego i Molinera. - od razu przeszedł do rzeczy. - Chciałbym zweryfikować, czy nie mieli znanych wrogów, jakie sprawy ostatnio prowadzili i z kim? Myślę, że śpiączka, która ich obu dotknęła może być powiązana z którąś ze spraw, którymi się zajmowali. To musiało być coś dużego, bo inaczej nikt nie robiłby sobie tyle zachodu.

Zamilkł, czekając na decyzję zastępcy Rooka ...
 

Ostatnio edytowane przez Smoqu : 14-03-2010 o 17:49.
Smoqu jest offline  
Stary 13-03-2010, 21:17   #503
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Wt, 16 X 2007, Peryferia NY, 11:45

Spokojne przedmieście NY w kilka minut zmieniło się w strefę wojny. Dwóch mężczyzn kryjących się w domku ostrzeliwało detektywów. Trzeci starał się odpalić białą furgonetkę.
Przyciśnięci przez ostrzał z dwóch Ak 47 Yue i Chris robili co mogli próbując unieruchomić wóz. Kule świstały im nad głowami, lecz mimo to odpowiadali ze swej broni.
Van ruszył jednak mimo postrzałów i to celnych w opony. Staranował płotek i ruszył wprost na de Lucę. Ten błyskawicznie odtoczył się na bok, unikając rozjechania... Kul jednak uniknąć już nie zdołał. Trafiony serią w brzuch, zdołał jeszcze postrzelić w głowę wychylającego się terrorystę. A potem upadł na ziemię i stracił przytomność.
Rajd na dziurawych oponach zakończył się szybko. Kierowca szybko stracił panowanie nad kierownicą, przekoziołkował parę razy i rozbił się kilkanaście metrów dalej.


Yue pod ostrzałem pozostałego przy życiu terrorysty, zbliżyła się do detektywa de Luci. Chris mocno krwawił i stracił przytomność, ale nadal oddychał.
Na szczęście taka strzelanina musiała zwrócić uwagę ludzi, mających telefony. I wkrótce w pobliże całego wydarzenia zajechały dwa wozy policyjne.


I karetka.
Dwóch policjantów podbiegło do Yue i pomogli wynieść rannego Chrisa z pola walki. Podczas gdy pozostali dwaj oficerowie osłaniali ich ostrzeliwując ostatniego żywego podejrzanego.
Lekarz badający Chrisa w karetce rzekł do jego partnerki.- Stracił wiele krwi, ale jego stan jest stabilny. Miał dużo szczęścia, że kule tylko nieznacznie uszkodziły witalne narządy. Wyjdzie z tego... i to pewnie szybko.
Drzwi się zamknęły i karetka na sygnale pognała do szpitala.


Tymczasem ostrzał ze środka domu całkiem umilkł. Policjanci zaczęli się powoli zbliżać do siedziby terrorystów. Było cicho, podejrzanie cicho... prawdziwa cisza przed burzą. Coś było nie tak...Coś... Yue przypomniała sobie sytuację z portu i krzyknęła.- Do tyłu! Wycofać na bezpieczną odległość!Jej przeczucie suę nie myliło, po chwili dom wyleciał w powietrze w wyniku eksplozji.


Olbrzymi kula ognia rozerwała dom na strzępy...nikt tego nie mógł przeżyć.
Ci terroryści mają dość radykalne podejście do zacierania śladów.
Wkrótce pojawił się i wóz straży pożarnej i kolejne karetki oraz wozy policyjne. Ale było już za późno.

Wtorek, 16.X.2007, Wydział Filozofii Uniwersytetu Nowojorskiego, gabinet dr Willhelminy Hollward, godz. 14:35.


Tylko jedna osoba przybyła na umówione spotkanie. Detektyw Yue Shen-Men. Willhelmina przyjrzała się jej. W sumie niska Chinka mogłaby być jedną z jej studentek.Miała jednak w oczach coś...coś obcego. Jakby drugie spojrzenie. Starcze spojrzenie.
Nieco przybrudzone ubranie świadczyło, że coś musiało się wydarzyć. To, że przybyła tu sama, było wręcz niepokojące...

Śr, 17 X 2007, jeden ze szpitali w NY, 10:10


Chris powoli otworzył oczy i rozejrzał się. Spojrzenie miał nieco zamglone i trudno mu było skupić myśli.


Łóżka...sterylna czystość. Łatwo się było domyślać, że trafił do szpitala. Nic go nie bolało w tej chwili. Ale pewnie to zasługa jakiejś pochodnej morfiny i innych środków przeciwbólowych, którymi go nafaszerowano. Potwierdzał to fakt, lekkiego zamglenia umysłu i problemy z koncentracją. Ostatnie co pamiętał to uskoczenie sprzed kół pędzącej furgonetki, a potem ból w klatce piersiowej. Ale dorwał tego skurczybyka, który go postrzelił. Przynajmniej tak mu się zdawało.
Cóż...rana postrzałowa to dolegliwość która trafia się prawie każdemu policjantowi. Nie można wiecznie szczęścia. De Luca spojrzał na zegar ścienny z datownikiem. Trochę tu więc poleżał będąc nieprzytomnym.

Środa, 17 X 2007, wydział XIII, biurko det. McNamarry 11:40


Teczki dotyczące Molinera i McMurry’ego nie były imponująco grube. Według nich, na XIII-sce McMurry prowadził wraz z detektyw Pihn jedną sprawę. U detektyw Pihn wykryto raka i zrezygnowała ze służby. Kolejnym partnerem do tej sprawy była detektyw Walter właśnie. Sprawa dotyczyła EMOwampirów i została zamknięta przez inną parę detektywów. A Amy oddelegowano do zbadania przyczyny śpiączki partnera. Jeszcze mniej było u Molinera.
Andreas Moliner był przez niecały dzień detektywem pracującym nad sprawą McMurry’ego u boku Amy. I zakończył tą krótką śpiączką. Przedtem McMurry prowadził kilkanaście spraw na poprzednim wydziale w którym pracował. Zaś Moliner nie był policjantem.
W zasadzie obie ofiary miały tylko jeden wspólny mianownik...detektyw Amandę Walter.

Środa, 17 X 2007, wydział XIII, biurko det. Walter 12:00


Przyjemne nic nie robienie, nie trwało długo. Wkrótce na horyzoncie pojawił się Bullit. Mimo, że Amy starała się być możliwie jak najmniejsza, grubas zdołał ją wypatrzeć i ruszył w jej kierunku. Uśmiechnął się i rzekł.- Tu cię mam. Idziesz ze mną panienko. Musisz złożyć obfite zeznania na temat znalezienia zwłok, rozmowy z tamtym trogsem i znalezienia miejsca zbrodni.
Wielka łapa Bullita zacisnęła zadziwająco delikatnie się łapce Amy i wizja słodkiego lenistwa odpłynęła w dal...

Środa, 17 X 2007, wydział XIII, 16:00

Zakończenie pracy przez Phila zbiegło się z zadzwonieniem telefonu.
- Synu? Dobrze się czujesz?- głos w słuchawce mógł należeć tylko do jednej osoby. A siedząca w pobliżu Amanda, mogłaby sobie pomyśleć różne rzeczy gdyby wiedziała, kto dzwoni.
- Dobrze.- odparł więc zdawkowo Phil. A matka kontynuowała.- Umówiłam ci wizytę u lekarki. Ponoć jest dobra. Moje koleżanki się u niej leczą. I ją sobie chwalą.
No tak... ze też nie przewidział takiej reakcji u swej matki. Kolejne pytanie było zaś decydujące.- Pójdziesz do niej? Podyktować ci jej adres?
Jak mógł jej odmówić? Serio. W jaki sposób mógł się wydostać z pułapki tego pytania?

Środa, 17 X 2007, ulice NY 16:17


Amy powoli zmierzała do swego mieszkanka by przygotować się na party z kolegami z E.S.U. Cała bibka miała się odbyć w barze... czy też nocnym klubie o dźwięcznej nazwie "Fat Black Pussycat"


Oznaczało to darmowe drinki, darmowe żarcie, starych dobrym znajomych...kupę zabawy. No i chłopaka... Biedną ofiarę wkręconą na imprezkę przez mroczne intrygi Amy. O ile się zjawi. Ale czy Amy się martwiła...ewentualnym jego brakiem? Waże było to że się zjawią jej kumple, że będzie darmowe żarcie picie i imprezka w stylu E.S.U.

Śr, 17 X 2007, restauracja Sea Cliff 16:35


Richard czekał na nią. Bycie punktualnym można było zaliczyć mu na plus. Bycie szarmanckim też. Wysiadł otworzył przed nią drzwi. I ruszyli... Podczas tej jazdy Richard zabawiał ją anegdotkami z swej pracy i komplementami. Vi znowu miała wrażenie, że traktuje ją jak księżniczkę. A spojrzenie jego oczu przypominało jej, że nie zawsze jest taki grzeczny.

Restauracja do której ją zabrał należała do tych z górnej półki. Była szykowna, ale bez przesady. Nie wymagała wyszukanych strojów. I głównie jej klientela składała się korporacyjnych garniturków, z których wielu Richard znał i przedstawiał im Vi jako swą przyjaciółkę. Witali ją bardzo wylewnie, ale żadnego z Ray’ów, Jay’ów i Jake’ów jakoś nie zdołała zapamiętać.Samo menu składało się głównie z owoców morza i białych raz czerwonych win.


-Taka sobie knajpka...- rzekł Richard uśmiechając się, po czym rzekł.- Ale ostrygi mają świetne.
Po czym dodał z uśmiechem – Naprawdę mi zaimponowałaś podczas przesłuchania. Takiej cię nie znałem. Cóż...- spojrzał Vi prosto w oczy dodając.- ...lecz zamierzam poznać z każdej strony.
Potem rozmowa przeszła na luźne tematy związane z miastem i nieco rozkręciła przy winie.
A podczas tej rozmowy, Richard delikatnie położył swą dłoń na dłoni Vivianne, jakby bał się że zniknie mu przy pierwszej okazji. Było też coś jeszcze. Vi była pewna, że chce o czymś powiedzieć. O czymś krępującym... W końcu się przemógł.- Wiesz... myślałem co, by... To trochę dziecinny pomysł. Ale może być zabawnie. Chodzi o to...- Richardowi jakoś brakowało słów. Ale w końcu wydusił z siebie.- Masz ochotę zabawić się...w...parku rozrywki na Coney Island. Wiem, oboje jesteśmy trochę za duzi na takie rzeczy. No i ty jesteś twardą detektyw, a ja poważnym adwokatem, ale... może być zabawnie. Co prawda planowałem ustrzelić dla ciebie jakiegoś pluszaka, na strzelnicy. Ale chyba raczej byłoby na odwrót.

Czw, 18 X 2007, biuro porucznik Logan 9:00


Daria spojrzała do teczki, którą miał przed oczami. Potem na siedzącą przed nią detektyw Henderson oraz towarzyszącego jej Dawkinsa. Westchnęła i dodała.- Gratuluję zamknięcia pierwszej sprawy na wydziale. Kolejna nie będzie taka...cóż... Wczoraj, w okolicy 18:30 ktoś próbował przeprowadzić jakiś rytuał. Skutki tego są dość... opłakane. Mamy trzy ofiary śmiertelne i potencjalnie dwie osoby żywe. Potencjalnie, gdyż są to wstępne domysły Pavlicek. Pełna analiza z miejsca zbrodni ma być gotowa na 13-stą.
Podała Vi teczkę.- W środku jest adres miejsca zbrodni. Ekipa Pavlicek sprawdziła je...prawie. Laura zostawiła dwóch laborantów do dokładnego przeszukania mieszkania. Jakieś pytania?
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 14-03-2010 o 13:39.
abishai jest offline  
Stary 14-03-2010, 16:27   #504
 
enneid's Avatar
 
Reputacja: 1 enneid jest na bardzo dobrej drodzeenneid jest na bardzo dobrej drodzeenneid jest na bardzo dobrej drodzeenneid jest na bardzo dobrej drodzeenneid jest na bardzo dobrej drodzeenneid jest na bardzo dobrej drodzeenneid jest na bardzo dobrej drodzeenneid jest na bardzo dobrej drodzeenneid jest na bardzo dobrej drodzeenneid jest na bardzo dobrej drodzeenneid jest na bardzo dobrej drodze
Pon, 15 X 2007, Mieszkanie Dawkinsa, 23:00

Litera za literą, słowo po słowie ksiądz wgryzał się treść dziwnego przekazu. W większości w milczeniu, czasem mrucząc pod nosem czytane właśnie zdania, przerywane powtórzeniem na głos wyrwanymi z kontekstu słowami, które zaczął szukać w słowniku. Samotnie, przy świetle jednej lampy stojącej obok, w niemal pustym, świeżo malowanym pokoju. Niemal jak benedyktyn, który dzień w dzień zajmował się przepisywaniem ksiąg gdzieś w średniowiecznym klasztorze. Ale podobnie jak praca przy bazie danych na posterunku, to również stanowiło swego rodzaju odprężenie w cichym pokoju, bez pośpiechu... W zasadzie było to trochę dziwne... Kiedyś nie przepadał za pracą naukową, mozolną nauką kolejnych nurtów filozoficznych, które obowiązywały na egzaminach. Nie to, ze miał kiepskie oceny, ale wszelki kontakt z grubymi tomiskami, czy obowiązującymi dziełami filozoficznymi czy teologicznymi ograniczał tylko do przykrych obowiązków związanych z studiowaniem- zaliczeniem przedmiotów. A teraz to było wspaniała alternatywą w porównaniu do zajmowania się sprawami związanymi z wydziałem.
...Tyle, że trudno było dowiedzieć się się czegoś konkretnego z tych zapisków. Nie była to z pewnością instrukcja obsługi tajemniczej relikwii, a raczej hm... duchowe uniesienie autora, którego opisy, przypominały alegoryczne historie z kart Starego Testamentu. Mało konkretów, za to kwiecisty język, czyniły zapiski jakby czytał jakąś starą legendę. Jak miał coś z tego wyciągnąć? Jedyna rzecz jaka go zaintrugowała był ów zakon Szymonitów, który najwyraźniej wcześniej opiekował się ową relikwią. Kim byli?Skąd oni się tutaj znaleźli? Lecz w tych zapiskach i tak nie znajdzie więcej informacji. Chris westchnął ciężko odkładając notatnik i odchylił do tyłu głowę.
Przez chwilę zastanawiał się co właściwie począć. W końcu wstał i wyciągnął relikwię schowaną w torbie. Rozwinął śliski, czarny aksamit i po chwili zacisnął dłoń na rękojeści.
-Świety Jerzy, patronie rycerzy i prawych serc... -Dawkins przymknął oczy i po cichu wypowiadał swą modlitwę- Ty w obronie wiary, przeciwko złu wcielonemu stanąłeś i pokonałeś smoka, na chwałę Boga Wszechmogącego... Nie wiem jak tą relikwią, która świadectwem jest twego męstwa i wiary, walczyć ze złem, któremu przyjdzie mi stanąć przeciw. Boję się, że gdy przyjdzie godzina próby, że zawiodę... Proszę Cię, wesprzyj mnie swym wstawiennictwem u Boga Wszechmogącego, nie daj mi upaść, pokieruj mnie bymstał się twoim naśladowcą... Jakkolwiek miało by to wyglądać...

Wt, 16 X 2007, „Wacko Carl Cars” salon z używanymi samochodami, 16:10


Odstawiwszy samochód w warsztacie gdzie mieli go znów "wskrzesić", Dawkins podjechał metrem na wskazane miejsce, gdzie miał porozmawiać z Philem. Szybko znalazł ów salon samochodów i przez chwilę przechadzał między "perełkami" amerykańskiej motoryzacji, zerkając na ceny poszczególnych egzemplarzy. Niestety większość pozostawała poza jego oszczędnościami, które przez remont mieszkania mocno się uszczupliły. Szybko jednak się opamiętał i w końcu podszedł do sprzedawcy pasującego do znalezionego zdjęcia.
- Czas to pieniądz, więc nie marnujmy go. O co chodzi? - zaczął bez ogródek Phil
- Witam, jak już mówiłem ma kilka pytań. Postaram się z tym sprężać...- Chris zerknął do notesu- Otrzymał pan trzydniową przepustkę na 30 maraca do 1 kwitnia 2006 roku, ze względu na pogrzeb Pana matki, zgadza się?
- Tak, chyba tak...- potwierdził mężczyzna.
- Gdzie odbywały się uroczystoci? W Nowym Yorku?
- Tak.

- Gdzie pan wtedy nocował?
- W jakimś hotelu...nazwa wyleciała mi z głowy.-
rzekł w odpowiedzi Jackman zastanawiając się wyraźnie.- Chyba gdzieś w centrum.
- Czy kojarzy pan hotel Pensylwania?
- Taaak...to był ten hotel.-
rzekł po chwili zastanowienia mężczyzna. Po czym szybko dodał.- Cokolwiek się tam zdarzyło, ja nie mam nic z tym wspólnego.
- Z tym, że z danych jakie posiadam wynajął pan tam pokój tylko na trzy godziny 31 marca-
Dawkins spojrzał uważnie na twarz rozmówcy.
- Taaa...bo wie pan. Ja mam dar, ja widzę uczucia emocje...to znaczy.- Phil najwyraźniej próbował coś wytłumaczyć.- Wyczuwam emocje,miejsc osób. Atmosfera tego pokoju była nieprzyjemna.
Przepraszam...-
Chris rzekł wolno- Czegoś nie rozumiem, Pan ten pokój wynajął dopiero nastepnego dnia po wyjściu z więzienia
-Musiałem dojechać do NY... a potem wynająłem pierwszy lepszy.-
rzekł w odpowiedzi Phil.
- Tak daleko pan jechał? - upewnił się Chris.
- Wie pan... z więzienia do miasta, jest kawałek.- potwierdził mężczyzna.
Detektyw pokiwał wolno głową próbując pozbierać myśli: Byłbym bardzo wdzieczny gdyby opisał pan wszelkie... nienaturalne szczegóły z tego pokju. co pan dokładnie czuł?
- Wiesz co to jest przerażenie ściskające za gardło, uczucie duszności i paraliżujący strach?- spytał Phil, wzruszył ramionami i dodał.- To właśnie czułem, aż się posikałem ze strachu.
-Nie wyczuł pan nic co by jakoś określało z czym... z kim ten starch był związany?

- Nie... nic.- zdziwił się Phil.- Jestem empatą, nie wróżką.- po czym dodał- Poza tym to ja czułem strach. Atmosfera tego pokoju, była przerażająca.
Ksiądz pokiwał szybko głową. Przypomniały mu się te mglistę wspomnienia z pokoju. ręka odruchowo powędrowała do piersi i iw yżej, na wysokość mostka, gdzie miał pod koszulą krzyż.
- Rozumiem- dodał szybko, i spóścił wzrok biorac głębszy oddech- gdzie pan później nocował?
- W hotelu Lexington Marco tuż przy lotnisku. Akurat były wolne miejsca. Niższy standard, ale...cóż.- rzekł Phil wspominając.- A przynajmniej tak mi się wydaje. Może pomyliłem nazwę, ale reszty jestem pewien.
Przez chwile Dawkins nie odpowiedział, po czym pokiwał głową: Dobrze to chyba wszytko, w razie czego skontakuję się z panem przez tamten numer. Tutaj ma pan również do mnie telefon, gdyby pan o czyms sobie przponiał... - na chwię zawiesił głos, zastanawiając się co jeszce dodać- Dziękuję za poświęcony czas
- Żaden problem, a może interesowałby pana nowy samochód?- spytał biorąc wizytówkę. Uśmiechnął się dodając.- Założę się, że znalazłbym samochód pasujący do pana. I dam nawet 10%-wy upust.
Chris zawachał sie na chwię, przypominając sobie swój stary gruchot w warsztacie. Nie wydawało mu się jednak odpowiednim kupować samochodu, od osoby, którą przed chwilą przesłuchiwał usmiechnął sie nieco zakłopotany.
- Może innym razem...
-Nie ma sprawy.
- rzekł z uśmiechem Phil i dodał.- Proszę o nas pamiętać.

Kiedy szedł z powrotem do stacji metra, Chris wyciągnął komórkę. Jedna rzecz jeszcze nie dawała mu spokoju. Dlaczego tak długo jechał z więzienia? Gdzie się musiało znajdywać, by podróż trwała cały dzień? Postanowił dowiedzieć się tego od kuratora:
- Och... wie pan. To tajne wojskowe więzienie. Tam nie można od tak sobie wejść.- odrzekł zakłopotany Thorn.
-Jeśli ma się przepustkę ile czasu zajmowałoby dotacie do Nowego Yorku... Tak orientacyjnie.
- Dzień drogi...mniej więcej.- odparł kurator.
-Acha... dziękuję

Wt, 16 X 2007, Mieszkanie Dawkinsa, 19:00


Po raz pierwszy od prawie tygodnia Chris miał czas by samemu sobie zrobić obiad. Nie był wprawdzie uzdolniony w tej materii, dlatego posilek sprowadzał się do smażonego kurczaka, ryżu i gotowego sosu slodko-kwaśnego, co w efekcie dawało pseudo- azjatycką potrawę. Oczywiście ryż przypominał nieco kleik, a kurczak był nieco dłużej na ogniu, niż powinien, ale i tak posilek smakował znakomicie, wykonany własnoręcznie.
Potem natomiast przyszedł czas na pisanie raportu w sprawie pokoju hotelowego. Oczywiście była to problematyczna sprawa. Dawkins nigdy nie pisał nic podobnego, A jedyne pojęcie dawały mu ekspertyzy od Pavlicek. Postanowił jednak improwizować i przedstawić wyniki jego "śledctwa"... Czego zresztą nie bylo dużo. Wnioski z raportu wystawionego przez panią patolog- O silnym wpływie czarnego punktu, o pogłoskach wśród służby hotelowej o tym pokoju, o liście zameldowanych i pracowników sprawdzonych pod kontem karalności za przestępstwa paranormalne, w końcu o Philu Jackmanie, który potwierdzilił wpływ tego miejsca, i że zdarzenie z tym związane musialo być przynajmniej sprzed marca 2006 roku. Przy tym załączniki, czyli raporty po zdarzeniach w hotelu i... żadnej poszlaki i czegokolwiek konkretnego.
"...W toku przeprowadzonego śledztwa nie udało się powiązać sprawy pokoju z żadną osobą, ani zdarzeniem, które mogło doprowadzić do powstania miejsca przeklętego (czarnego punktu)."
Postawił ostatnią kropkę, przejrzał jeszce raz dokument (zajmująca niecała stronę A4) i odstawił laptop. Jutro tylko dopisze odpowiednie numery sprawy, a także numery poszczególnych załączników, podpisze i odda na ręce porucznik Logan.

Śr, 17 X 2007, Wydział 13, 8:10

Niewielka karteczka, znajdująca się w świecącej pustakami półeczce była nad wyraz widoczna. Chris rozejrzał się po jeszcze w miarę pustym biurze, jakby szukał tam odpowiedzi po czym wziął wiadomość i ją rozłożył.
Lakoniczna treść, napisana przy tym jakby początkujący detektyw Dawkins jedną wizytą, miał zaważyć nad losami całego świata... a tym konkretnym przypadku losem wydziału... Spotkanie z detektyw Walter. Dawkins obrócił krytycznym wzrokiem wiadomość. Przez chwilę szukał w pamięci kim jest detektyw Walter, w końcu jednak przypomniał sobie tą dziewczynę z gabinetu por. Logan, kiedy poznał Vivianne. I jej słowa o przyciągnięciu faceta z pracy...
I co teraz miał zrobić? Zdawał sobie sprawę jak jest najprawdopodobniej powód tej wiadomości, ale z drugiej strony Jeśli rzeczywiście chodziło o coś ważnego. Wprawdzie ksiądz nie miał zielonego pojęcia o co innego mogło chodzić Walter, ale... Ale właśnie.
Cóż pozostawało mu iść tam z świadomością, że najprawdopodobniej właśnie wpada w pułapkę intryg Amy i mieć nadzieję, że odpowiednio szybko się z tego wykaraska.
Westchnął ciężko i zajął się uzupełnianiem raportu o potrzebne szczegóły. Pewno przed 9 zdoła złożyć raport na biurko porucznik Logan (albo bezpośrednio do inspektora Rooka)

Jego partnerka przyszła jakąś godzinę później. Mieli trzy godziny na przygotowanie się do przesłuchania. Chris który był trochę do tylu w całej sprawie więc to jemu przypadło by zdobyć z nakazem całą dokumentację związana z instalacją. Nie protestował zbytnio w końcu skoro Vi lepiej znała sytuację, to powinna ona przygotować pytania.
W końcu nastał czas przesłuchania. I tutaj to Vivianne kontrolowala sprawę, Chrisowi pozostawało tylko się przysluchiwać, by wrazie czego ją wesprzeć. Nieco zdziwilo go to spotkanie z adwokatem Watsonem, ale przecież jego partnerka mogła go po prostu znać.
No i na koniec zajęcie się formalnościami. Choć teraz mógł pomóc swojej partnerce w pokaźnych biurokratycznych formularzach, jakie trzeba było wypełnić by w pełni zamknąć sprawę... A na popołudnie cóż... przygotowć się na intrygi Amy

Czw, 18 X 2007, biuro porucznik Logan 9:00


Detektyw zaczynał nie lubić czwartków. Tydzień temu walczył z piekielnymi robakami w hotelu po czym trafił do szpitala. A dzisiaj dostaje sprawę niedokończonego rytualu z trzema ofiarami śmiertelnymi i dwoma... hmmm Chris nie do końca zrozumiał w jakim stanie. Nie podzielił się jednak swoimi mało konstruktywnymi przemyśleniami, zamiast tego zajrzał do nowej teczki.
-Są jakieś przypuszczenia co było celem tego rytuału?- Już na wstępnie sprawa wyglądał znacznie bardziej poważnie niż duch u Von Stauff
 
__________________
the answer to life the universe and everything = 42

Chcesz usłyszeć historię przedziwną? Przyjrzyj się dokładnie. Zapraszam do sesji: "Baśń"- Z chęcią przyjmę kolejnych graczy!
enneid jest offline  
Stary 15-03-2010, 17:59   #505
 
Latilen's Avatar
 
Reputacja: 1 Latilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodze
Wt, 16 X 2007, Peryferia NY, 11:45

Grad kul z wnętrza, niepewność sytuacji. Z tyłu ktoś odpala vana. Chaos. Yue pot spływał po czole, plecach, spociły się dłonie, adrenalina dała kopa jej koncentracji, zmęczenie upośledzało celność.
Chciała się wychylić i wyeliminować chociaż jednego napastnika.

<<Na śmierć nigdy nie jest za późno.>>

Wujek jak zawsze musiał dodać swoje trzy grosze. Yue zacisnęła zęby. Van przebił się przez ogrodzenie i ruszył z piskiem opon. „Żyć i umrzeć bez żalu, oto moja jedyna religia.” Wycelowała w opony i wypróżniła cały magazynek. Kątem oka zauważyła, że Chris w zakrwawionej koszuli leży pod resztką płotu, jednocześnie van wylądował po kilku koziołkach w rowie. Kierowca, jeśli żył, to raczej szybko się z resztek samochodu nie wydostanie.

<<Gdybyście przestrzegali procedur, nigdy by do tego nie doszło. Bardzo dobrze się prowadzisz siostrzenico, drugi dzień pracy w policji, a Twój partner już jest niedysponowany. Zawsze uważałem, że przynosisz pecha.>>

Azjatka bardzo się ucieszyła, że posiłki nadjechały. Wylegitymowała się, kiedy wraz z dwoma policjantami przenosili Chrisa do karetki. Odprowadziła ją wzrokiem, kiedy odjeżdżała na sygnale.

A potem znów wszystko zakryły płomienie. Yue włożyła dłonie do kieszeni i oparła się o maskę swojego BMW. Wzięła kolejny pasek gumy do ust. Już ostatni. Ręce jej się trzęsły. Przymknęła na moment powieki. Rozluźniła się na moment. Chwila bezmyślnego zawieszenia. Wystarczy kilka minut i ponownie zajmie się robotą.

Wt, 16 X 2007, Peryferia NY, 12:05

Rozmasowała sobie kark i rozejrzała się po okolicy – najpierw ruszyła do vana. Dopytała o to, czy mężczyzna żyje, zabrała jego komórkę, zajrzała z mundurowymi na tył samochodu. Kiedy już strażacy usunęli wszystkie zarzewia ognia, przeszła się po pogorzelisku. Już czuła na grzbiecie tą ilość papierków, jaką będzie musiała jeszcze dzisiaj wypełnić.

Trzymała w ręku, komórkę, jak już wiedziała, trupa. Wszyscy trzej arabowie nie żyli. Pozostał przy życiu tylko jeden terrorysta... i urna skryta gdzieś w NY. Tykająca magiczna bomba.
W samochodzie były ubrania robocze, jakieś książki, przewodniki po NY...i broń. Kilkanaście rosyjskich kałasznikowów, parę kilo materiałów wybuchowych, granaty. Skąd oni to wzięli?

Najgorsze było to, że na to pytanie było kilka odpowiedzi. W USA łatwo było zdobyć broń, zbyt łatwo. Były też plany. Wymagały one co prawda, dokładniejszego przejrzenia. Ale już widać było, że terroryści planują większą akcję ...kilkunastoosobową akcję na terenie jakiegoś dużego budynku.

Sam telefon zawierał cztery numery i był modelem z górnej półki. Modelem zabezpieczonym przed podsłuchem i wykryciem sygnału.

Ogień (wstępne badania strażaków wykazały, że wybuch był spowodowany wyciekiem gazu z instalacji gazowej. Terrorysta odkręcił zapewne kurek kuchenki i poczekał aż ulatniający się gaz wypełni kuchnię. A potem wystarczyła iskra) niestety strawił doszczętnie cały dom, w tym i ciała dwóch terrorystów. Ciężko będzie ich rozpoznać.

Yue zerknęła na zegarek. Była głodna.

Zabrała ze sobą, po uprzednim podpisaniu pokwitowania u „drużynowego” Pavlicek, książki, przewodniki i komórkę. Przegrzebała się też przez stroje robocze, które należały do pracowników CNN niższego stopnia (sprzątacze, elektrycy, ekipa techniczna). Powoli sytuacja zaczynała się zarysowywać...

Wt, 16 X 2007, Stołówka na Uniwersytecie, 13:00

Yue dojechała bez większych problemów do Uniwersytetu. Z trudem znalazła miejsce na parkingu, wysiadła z samochodu i usiadła na rozgrzanej masce. Ważyła przez moment komórkę w dłoni, a potem wybrała numer do Yoshiego.

- Hej Yue! – radosny, matowy głos odpowiedział jej po drugim sygnale.
- Cześć. – starała się, by jej zmęczenie nie było aż tak słyszalne w jej głosie.
- Jak żyjesz?
- Powoli, ale intensywnie.
– odparła wpatrując się niebo. Tyłek jej się zagrzał. – A co u Ciebie?
Szczerze mówiąc, nie interesowało jej to wcale.

<<Oszukuj się dalej. Niezależnie jak głęboko zakopiesz swoje uczucia, ja i tak je widzę.>>

- Powoli, ale intensywnie.
– zaśmiał się. – Zdobyłem już dla ciebie samochód. To jaki chcesz kolor lakieru?
- Czarny.

Prychnął wesoło.
- Wiedziałem.
- Muszę lecieć. Mam spotkanie.
- Do zobaczenia.


Przez kolejne 10 minut zorientowała się, gdzie znajduje się gabinet dr Holland. Zabrała z samochodu hałdę książek i skierowała się do stołówki. Zajęła sama cały jeden stolik. Kupiła sobie obiad. Jadła powoli, przeglądając każdą książkę strona po stronie. Sprawdzała, czy nie ma jakichś zakładek czy tomy nie otwierają się same. Na mapkach zaznaczona była czerwonym markerem siedziba rozgłosni telewizyjnej CNN w Nowym Yorku. Yue odsunęła od siebie tackę z jedzeniem. Straciła apetyt. Zostawiła wszystko na stoliku i wyszła na patio. Wybrała numer do komisariatu, a potem wewnętrzny do porucznik Logan.
- Dzień dobry pani porucznik. Z tej strony detektyw Shen-Men. Właśnie odkryłam cel, jaki obrali terroryści od tej zagubionej urny z ifrytem. To rozgłośni telewizyjna CNN. Teraz pewnie się to zmieni. Postanowiłam poinformować panią porucznik teraz, zanim złożę popołudniu raport.
- Rozumiem. Dobra robota. Powiadomię Pavlicek, by założyła stały monitoring na ten budynek. Tak dla pewności.-
odparła szybko Daria Logan.
- Dziękuję.

Azjatka wróciła do stołówki, zebrała książki, wrzuciła je do samochodu i ruszyła na spotkanie z dr Holland.
 
__________________
"Women and cats will do as they please, and men and dogs should relax and get used to the idea."
Robert A. Heinlein
Latilen jest offline  
Stary 16-03-2010, 14:36   #506
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Wtorek, 16.X.2007, Wydział Filozofii Uniwersytetu Nowojorskiego, gabinet dr Willhelminy Hollward, godz. 14:35

Yue przed wejściem do środka, wzięła głęboki wdech. Uśmiechnęła się nieznacznie. Zapukała. Gabinet pachniał waniliowym tytoniem, kawą, kardamonem i chłodnym powietrzem, ciągnącym od uchylonego okna. Wnętrze było proste i jasne. Dwa regały wypełnione książkami w różnych językach, dwa fotele dla gości, niewielkie biurko, na którym stał brzęczący cicho komputer. Gdy otwarły się drzwi, stojąca przy oknie kobieta, podniosła wzrok znad trzymanych w ręce akt i zgasiła papierosa w popielniczce stojącej na parapecie. Przez chwilę patrzyła młodej detektyw prosto w oczy - moment za długo i zdecydowanie zbyt uważnie. Z lekko przechyloną głową, śladem zdziwienia i zaintrygowania, którego nie chciała, bądź nie potrafiła ukryć. Dopiero później przesunęła wzrok niżej, obejmując spojrzeniem całą jej sylwetkę odzianą w przybrudzone ubranie. Zaniepokojona zmarszczyła brwi, ale gdy się odezwała jej głos był spokojny i uprzejmy.

- Detektyw Shen-Men - bardziej stwierdziła niż spytała. - Proszę usiąść - wskazała na jeden z brązowych foteli. - Napije się pani kawy?

Yue ukłoniła się nieznacznie i podała rękę w geście powitania, na który Angielka odpowiedziała krótkim, zdecydowanym uściskiem.

- Doktor Hollward, miło mi panią poznać - Yue usiadła, dość sztywno, przyglądając się spod przymkniętych powiek drugiej kobiecie. - Może ma pani czarną herbatę? - nie spuszczała z rozmówczyni oka, starając się uchwycić również jej aurę, która okazała się aż za bardzo intensywna, jak dla przeciętnego śmiertelnika. Wnętrze w kolorze ciepłego, przejrzystego bursztynu z małą domieszką innych kolorów - czerwieni, chłodnego granatu, przydymionej szarości, które wiły się i drgały, jakby chciały umknąć patrzącym na nie oczom. Po powierzchni pełzały pasma smolistej czerni. Czyli nie tylko pani doktor filozofii, ale i mag. Yue otarła pot z czoła. Willhelmina zaś uniosła lekko brwi.

- Dobrze się pani czuje? - spytała z cieniem troski w głosie.

Azjatka kiwnęła potwierdzająco głową. Hollward popatrzyła na nią sceptycznie, ale nie powiedziała nic. Nie uwierzyła.

- Niestety detektyw de Luca nie może nam towarzyszyć. Jest niedysponowany.

- Przykro mi to słyszeć - powiedziała, stawiając przed Yue filiżankę z wrzącą wodą, torebkę z herbatą Earl Grey, cukrem i śmietanką, by dziewczyna mogła zaparzyć herbatę według włąsnego uznania. Sobie nalała pachnącej kardamonem kawy. Przez moment miała ochotę dopytać się o to, co się mu przydażyło. Co >im< się przydażyło, poprawiła się. Niedyspozycja de Luki, stan w jakim znajdowało się ubranie młodej detektyw, pot, który moment wcześniej zauważyła na jej czole. To nie była odpowiednia chwila na takie pytania. Szczególnie jeśli dyktował je strach, którego nie chciała nikomu pokazać. - Mam nadzieję, że to nic poważnego. Tym bardziej jednak doceniam, że pojawiła się pani tu dzisiaj. Proszę mi więc powiedzieć czego państwo ode mnie oczekują - wygładziła pedantycznie mankiety koszuli, poprawiła kanty garniturowych spodni i popatrzyła uważnie na Yue

Azjatka przez chwilę bawiła się torebką herbaty, potem utopiła ją we wrzątku.
- Mój partner leży w szpitalu z serią w brzuchu - odrzuciła włosy do tyłu. - Przepraszam za to, jak wyglądam. Braliśmy udział w strzelaninie z trzema arabami, którzy brali najprawdopodobniej udział w kradzieży urny. Odkryłam również, że ta komórka miała w planach napad na budynek CNN-u. Byli już właściwie przygotowani. - Yue upiła łyk, poparzyła sobie język, wyciągnęła torebkę, odłożyła ją na talerzyk. - Chciałabym, żeby mi pani powiedziała, jaką ma moc ifryt i do czego mogą go chcieć wykorzystać. Czy da się jakoś wyśledzić tą urnę?

Hollward kilkakrotnie obróciła w dłoniach filiżankę z kawą. "Z serią w brzuchu", słowa detektyw Shen-Men dzwoniły w jej uszach nieprzyjemnym echem. Palce zacisnęły się mocniej na kruchej porcelanie, żołądek ścisnął się w ciasną kulkę. Zastanawiała się, czy nie powinna powiedzieć, że niestety nie może w żaden sposób pomóc. Ale wtedy straciłaby szansę zobaczenia ifryta, dotknięcia urny, poczucia pod palcami wypukłości pieczęci. Chciała poczuć smak i zapach tej magii, chciała rozpracować to zaklęcie, chciała mieć możliwość rzucenia go, poczucia nici magii – potężnych, jaśniejących – przepływających pomiędzy jej palcami. Chciała tego. Potrzebowała. Nie mogła odmówić.

- Cóż... - powiedziała powoli starannie dobierając słowa. - Nie wdając się w teoretyczne szczegóły, ifryty to jedne z potężniejszych demonów arabskich. Skrzydlate, silne, wielkie, przebiegłe, złośliwe. Do czego mogą chcieć go wykorzystać? - skrzywiła się lekko, pokręciła głową. - Musi pani pamiętać, że nie spotkałam nigdy wcześniej ifryta, moje przewidywania obarczone są więc pewnym marginesem błędu. Sądzę jednak, że w skali od jednego do dziesięciu punktów, ten ifryt miałby siedem, może osiem. Dla maga, któremu udałoby się zapanować nad nim, stanowiłby niezwykle cenne narzędzie i doskonały, niepodważalny argumentem w dyskusjach. Doskonałą broń. Równie prawdopodobne jednak jest i to, że nikt tego ifryta nie zamierza pętać, pani detektyw. A wtedy będzie on po prostu niszczył. Mścił się. Proszę sobie wyobrazić... - uśmiechnęła się lekkim, krzywym uśmiechem, gdy znalazła satysfakcjonujące ją porównanie. - Demoniczną Godzillę, która potrafi przywołać burzę ognia lub piasku obejmującą cały Manhattan. Będzie pani przeszkadzało, jeśli zapalę?

- Proszę się nie krępować. - Yue odstawiła pustą filiżankę.
- Natomiast jeśli chodzi o pani drugie pytanie, odpowiedź brzmi: być może. - Hollward sprawnie skręciła papierosa, zapaliła i zaciągnęła się z wyraźną przyjemnością. W pomieszczeniu ponownie rozszedł się zapach waniliowego tytoniu. - Niestety znalezienie jej przekracza moje umiejętności. Jeśli jednak posiadają państwo jakiś fragment urny, przedmiot, który znajdował się z nią w długotrwałym, fizycznym kontakcie lub możliwie wyraźne zdjęcie można spróbować zwrócić się do kogoś kto posiada wrodzone zdolności lub zna zaklęcia umożliwiające lokalizację przedmiotów. Bez fragmentu urny będzie to bardzo trudne, ale nie niemożliwe - upiła łyk kawy. - Być może istnieje także możliwość wytropienia jej po zapachu, jeśli ocalało cokolwiek, co jej zapach nosi.

Policjantka włożyła ręce w kieszenie i słuchała w milczeniu opowieści o arabskim oni. Robiło się coraz ciekawiej. W końcu uśmiechnęła się jednym kącikiem ust kwaśno.
- Rozumiem, mamy pod żadnym pozorem nie dopuścić do uwolnienia tego demona - spojrzała prosto w oczy pani doktor. Hollward krótko skinęła głową. - Chociaż z przykrością muszę stwierdzić, że z "tropem", zapachem czy miejscem będzie ciężko. Ta komórka ma zwyczaj wysadzać za sobą wszystkie ślady. Zna może pani osobę, która mogłaby pomóc policji?

- Popytam. Do jutra będę wiedziała, czy uda mi się zdobyć dostęp do kogoś o wystarczająco wysokich umiejętnościach. Jeśli chodzi o zapach... - zawahała się lekko, marszcząc brwi i intensywnie o czymś myśląc. Machinalnie wystukiwała palcami cichy, nerwowy rytm o powierzchnię stołu, gdy w myślach określała prawdopodobieństwo odszukania urny przez przywołanego dżinna. - Nawet ja, gdybym miała ślad zapachu być może byłabym w stanie coś zdziałać. Musiałabym obejrzeć miejsce gdzie znajdowała się urna. Czy to możliwe? - popatrzyła pytająco na detektyw.

- Zapytam przełożoną - zmrużyła oczy. - Zapewne nie będzie to problem. Ale uprzedzam, że jedyne co mogę zaproponować to wnętrze zniszczonego vana. Mam nadzieję, że to wystarczy - uśmiechnęła się bardzo delikatnie. - A za rozpytanie będę bardzo wdzięczna.

- Proszę zapytać. Jeśli urna znajdowała się w vanie przez pewien czas, powinien wystarczyć, choć ślady zostawiane przez magię są równie nietrwałe jak ślady fizyczne. Jest jeszcze jedna sprawa, o której powinna pani wiedzieć. Porucznik Logan udostępniła mi akta, więc mogłam przyjrzeć się bliżej pieczęci znajdującej się na urnie. Jest szansa, że uda mi się odtworzyć zaklęcie, które użyte zostało do spętania ifryta w naczyniu i będę w stanie zrobić to ponownie. Wiem, że do archiwów poszczególnych spraw dołączane są często księgi, czy też notatki, które stanowiły dowody rzeczowe. Jeśli prowadzone były wcześniej sprawy dotyczące magii arabskiej, dostęp do nich bardzo by mi pomógł. Tak samo jak ewentualny kontakt do osób, które w swoich zbiorach mogą posiadać takie księgi.

- Skoro to ma ułatwić sprawę, wybiorę się jutro rano do archiwum i zdobędę akta. Niestety w wypadku kontaktu niewiele pani jestem w stanie pomóc. - Policjantka wstała i wyciągnęła rękę, aby się pożegnać. - Pozostańmy w kontakcie telefonicznym, dobrze?

Angielka skinęła głową, uścisnęła podaną dłoń.
- Oczywiście. Jutro po południu zajrzę zresztą na Wydział. Ale w razie potrzeby, proszę dzwonić do mnie bez wahania.

Detektyw Shen-Men kiwnęła głową, że przyjęła informację.
- Do zobaczenia, pani doktor.
- Do zobaczenia, pani detektyw - Hollward uśmiechnęła się lekko do dziewczyny.

* * *

Odchyliła się na krześle i oparła głowę o oparcie. Była zadowolona. Drobna, wysportowana Yue Shen-Men pomimo zabłoconego, opiętego ubrania zrobiła na niej dobre wrażenie. Hollward podobał się jej spokój, rezerwa, oszczędna gestykulacja. Podobało jej się, że nawet pomimo strzelaniny i hospitalizacji partnera pojawiła się na wyznaczonym spotkaniu. Strzepnęła papierosa i patrzyła przez chwilę jak dym łasi się i lgnie do jej palców.

- <Karin> - szepnęła miękko po arabsku.
Zafalowało niespokojnie powietrze, piasek przesypał się jej przez włosy, otarł o szyję, twarz. Potrząsnęła lekko głową, uśmiechnęła krzywo. Zaciągnęła się powoli, patrząc jak tytoń rozjarza się czerwienią, a jej karin, hamzaad, wieczny towarzysz, sięga po nią, wysysa, przemienia w popiół i pył. Demon stróż. Która to była sutra? Czterdziesta szósta. Az-Zahruf. Ozdoby. „...życie ostateczne u twego Pana jest dla bogobojnych. A ktokolwiek uchyla się od wspominania Miłosiernego, to przypiszemy mu szatana jako towarzysza; oni, w istocie, odsuwają ich od drogi, a ci sądzą, że są prowadzeni drogą prostą. A kiedy w końcu człowiek przychodzi do Nas, mówi: „O, gdyby pomiędzy mną i tobą była odległość dwóch wschodów!” Jakże zły ten towarzysz! I nie przyniesie wam żadnej korzyści tego Dnia – skoro czyniliście niesprawiedliwość – to, że będziecie współuczestnikami w karze.”

- <Ty znikniesz, a ja pójdę prosto do piekła> - mruknęła, wypuszczając długą, gniewną smugę dymu. Karin śmiał się bezgłośnie. Wyzywająco.

Kariny, tak jak ifryty, są dżinnami, demonami zrodzonymi z czystego ognia. Związane z duszą człowieka, żyły i umierały wraz z nim. Nie, nie umierały. Odchodziły. Nawet po śmierci człowieka karin mógł zostać przywołany, by przemawiać w imieniu zmarłego. Jeśli był odpowiednio silny, jeśli było w nim wystarczająco wiele ognia. Zanim Willhelmina poznała magię i prawdę, jaka się za nią kryła, lubiła myśleć, że karin, wewnętrzny daimonion starożytnych Greków, anioł stróż to fasetki jednego klejnotu, odpryski jednej idei. Teraz wiedziała już, że anioł, którego mógł przyzwać duchowny i jej karin, to dwie zupełnie różne istoty. Światło i ciemność, która zapachem palonego ciała przeżerała jej aurę.

- <Co powinnam zrobić?>

Według islamu karin to diabeł, shaytaan, który kusi do złego, szepcze złe rady, spycha z drogi, jaką powinien kroczyć wierny. To wróg, który nigdy nie opuszcza człowieka, który ciągle obserwuje, ciągle ocenia. Zgodnie z hadisami, gdy Mahomet powiedział swoim towarzyszom, że każdemu z nich został przypisany towarzysz z rodu Dżinnów, spytali się go: "Nawet ty, Proroku?" A on odpowiedział im: "Tak, ale Allah wspomógł mnie przeciw niemu, fa aslam. I teraz jedynie podpowiada mi jak czynić dobro." Uczeni teoretycy wciąż nie byli zgodni, czy „fa aslam” oznacza, że karin Mahometa nawrócił się na islam, czy że Bóg ochronił go przed wpływem shaytaana. Tylko jego jednego.

Spod przymkniętych powiek obserwowała swój cień, czekając na jego odpowiedź. Kariny znają całą przeszłość swojego człowieka. Nie da się ukryć przed nimi niczego, nie da się uciec przed ich spojrzeniem. Nie da się uciec przed ich słowami.

- <Zdobądź wiedzę. Oszukaj. Zniknij> - zaszemrał cicho.
- <A ifryt?>
- <Nie zbliżaj się. Nie zbliżaj.>

Bał się. Potarła skronie, odgarnęła włosy z czoła.
Ponad tydzień zajęło jej pierwsze pochwycenie swojego karina. Dziewięć nocy wyrywania go z ciemności, wydobywania jego kształtu, poznawania go, splatania ze sobą, by w każdej chwili mogła go wezwać. Bez rytuałów, bez kręgów, skomplikowanych inkantacji. Dziewięć nocy recytowania Koranu, hadisów, szukania odpowiedniego imienia. Dziewięć nocy, gdy leżała nieruchomo na brzuchu, a świeca umieszczona na plecach, rzucała jej migotliwy cień na ścianę. Czwartej nocy cień zaczął się ruszać. Szóstej przesuwać po całym pokoju, choć ona i sama świeca były nieruchome. Gorące, letnie godziny, Toledo, jej krąg, gorący wosk spływający ze świecy, parzący skórę. Stary rytuał silnej woli i cierpliwości. Siódmej nocy cień stanął przed nią. Ósmej zdradził swoje imię. Dziewiątej... Dziewiątej zawołała go, a on przyszedł, jak zwykle otoczony szumem przesypującego piasku, zapachem pustyni, ciepłym powiewem.

- <Przyzwiemy dzisiaj ogień> - powiedziała, patrząc na przesuwające się po niebie szare chmury.

Karin błysnął spomiędzy skrzydeł czerwonymi skrami.

Wtorek, 16.X.2007, Wydział Filozofii Uniwersytetu Nowojorskiego, gabinet dr Willhelminy Hollward, godz. 15:10

Nerwowo stukała nasadką wiecznego pióra o powierzchnię biurka.
- <Źle> - zaszemrał ponad jej ramieniem.
Zirytowana, odruchowo próbowała strącić jego dotyk. Zaśmiał się głośno, szyderczo. Wzmocnił ucisk.
- <Źle> - powtórzył.
- <Wiem> - warknęła przez zaciśnięte zęby. - <Widzę. Wiem. Odejdź.>
- <Nie.>
Mierzyła go przez chwile wzrokiem, zaciskając coraz bardziej usta. Ustąpiła.
- <Zostań więc. Ale milcz, cieniu>

Raz jeszcze poprawiła, przerysowywany z pieczęci, wzór utworzony przez astrologiczne znaki. Karin milczał. W sekretariacie Wydziału skorzystała ze skanera, by przerzucić wzór do wersji elektronicznej. Znalazła w sieci odpowiednie nazwisko, wysłała mailem skan wraz z prośbą o pomoc w wyznaczeniu orientacyjnego czasu kiedy na niebie widoczny był podobny układ gwiazd. Pokrótce wytłumaczyła, że potrzebuje tej informacji do pisanego artykułu, że być może stanie się to jednym z głównych argumentów na potwierdzenie hipotezy, którą w nim wysnuwa, więc zależy jej na czasie. Dołączyła wymagane podziękowania i wyrazy szacunku, a potem wykonała telefon i – nagrywając się na automatyczną sekretarkę – powtórzyła raz jeszcze i prośbę, i wytłumaczenie, i odgórne podziękowania. David Hogg był najlepszym z wymienionych na stronie internetowej Uniwersytetu osób. Skupiający swoje badania na astrofizyce oraz astronomii, członek CCPP – The Center for Cosmology and Particle Physics, według Hollward powinien mieć swobodny dostęp do wszelkich map nieba i związanych z nimi programów.
Zapowiedziała, że skontaktuje się z nim kolejnego dnia.

Wtorek, 16.X.2007, Antykwariat Nicka Balesiego, godz. 17:40



Samochód toczył się powoli przez pustawe ulice. Tu nie było wielkiego ruchu, nieustannych korków, kanonady dźwięku natrętnych klaksonów. Nicka nie było stać na lokal w centrum miasta, w ciągu popularnych, eleganckich sklepów. Kamienica, w której mieszkał i pracował była stara jak na Nowy York. Na tle wysokich wieżowców ze szkła i stali, przypominała starą, znużoną życiem kobietę, z której jak łupież opada tynk. Hollward wystukiwała delikatnie na kierownicy rytm dobiegającej z odtwarzacza piosenki.

And so your life's been a success
And you have pleasure in excess
Don't worry it will all end soon
The crack of doom is coming soon
And so your future's looking bright
And you've reached the giddy heights
Don't worry it will soon end
It is all shallow and pretend


Lubiła falset Martyna Jacquesa, który towarzyszył jej jeszcze od czasów studiów w Oxfordzie. Lubiła ich groteskowy image, oryginalne instrumentarium jak dziecięcy zestaw perkusyjny i teksty. Ifryt, Seth, wilkołaki, terroryści... Czy tak było już wcześniej? Czy dopiero niedawno została zaburzona równowaga, czy dopiero niedawno pojawił się impuls, który pchnął kolejne wydarzenia w szereg dynamicznych zmian. Ku eskalacji. Co zobaczyłaby, gdyby mogła zobaczyć aurę całego miasta? Jego linie magiczne, ich węzły, szlaki, echa dawno rzuconych czarów, przedmiotów mocy. Ile pojawiłoby się na jego mapie gwiazd jaśniejących magią, potęgą? Jak wielu innych magów dostrzegłaby, jak wiele demonów, jak wielu obdarzonych?

- <Wejdź na białą iglicę, która dotyka nieba> - szept karina splótł się z przyśpieszającym rytmem piosenki.

And so your life
Your life has failed
You've made the progress of a snail

Empire State Building. Najwyższy budynek Nowego Jorku.
- <Jutro.>
- <Tak, dzisiaj ogień. Dzisiaj polowanie. Jutro.>

Don't worry you'll get your revenge
For we're all equal in the end
The small and mighty all the same
This life a shallow, facile game
Where ev..
.

Wyłączyła samochód, Martyn Jacques zamilkł w pół słowa. Pchnęła drzwi, jak zawsze trąciła palcem niewielki dzwoneczek. I przymknęła oczy, słysząc dobiegającą z głębi sklepu piosenkę.

And every dream, hope and desire
Is just a flicker in the fire
And that fire it will consume
The crack of doom
Is coming soon
...

Poczuła jak podnoszą się jej delikatne włoski na karku. Jak zawsze, gdy Nick witał ją piosenką, filmem, słowami, które kontynuowały to, co zostawiła za drzwiami do jego antykwariatu. Denerwowało ją to, budziło niepokój, poczucie, jakby jej obecność była tu przesądzona, jakby >musiała< się tu znaleźć. W tym miejscu, w tym czasie, z tą konkretną muzyką brzęczącą w głowie. Jakby to nie była jej decyzja.

- Nick! – krzyknęła. – Mógłbyś to wyłączyć?!

Zbiegł po schodach, gdy zamykała drzwi na klucz. Wyłączył wieżę, ale wciąż jego palce poruszały się w rytm piosenki. Odwróciła tabliczkę z napisem „Zamknięte” ku ulicy.

- Przyszłaś, przyszłaś. Trąciłaś strażnika? Nie jechali za tobą? Powiesz mi w końcu? Czekałem. Obiecałaś. Będziesz czarować? - zakończył ze zdziwieniem, patrząc na czarną torbę, którą miała przewieszoną przez ramię. - Popatrz, co dziś przyszło – sięgnął pod ladę nie dając jej nawet czasu, by mogła mu odpowiedzieć. Wysypał na drewniany blat garść prostych, drewnianych korali. Dwadzieścia, trzydzieści może sztuk. Ciemnych, matowych, lekko nieregularnych.

Wzięła jeden z nich w palce i przyjrzała się mu uważnie.

- Wyglądają na stare. To ze sznura modlitewnego, prawda? - popatrzyła na niego z ciekawością. - Który wiek?
Kiwnął głową, jego palce poruszały się po brzegu blatu jak po klawiaturze fortepianu.
- Dwunasty, trzynasty. Podoba ci się? - szeroki uśmiech zmarszczył sine kliny jego tatuaży.
- Powiedz mi, że to subha**, tasbih i spodoba mi się na tyle, że będziesz miał kupca.
- Nie, nie. To nie to, kupca zresztą już mam.
- Nie to? Więc może mala?
- Nie.
- O-juzu – oparła łokcie o kontuar i odwzajemniła uśmiech.
- Nie.
- Fo zhu?
- Nie.
- Perły życia?
- Nie.
- Chcesz powiedzieć, że to zwykły, prozaiczny różaniec? - skrzywiła się lekko, kpiąco.
- Nie. - Uniosła brwi. - Nie zwykły. Nie prozaiczny. Różaniec świętego Dominika***. Rozumiesz?

Nie rozumiała.
- <To nasiona, z których wyrosną drzewa jego mądrości> - zaszydził karin. Zignorowała jego głos.

- To ten od nawracania katarów? Guzman? Od Zakonu Kaznodziejskiego? Rozumiem, relikwia. Ale nigdy nie ekscytowałeś się zabawkami duchownych – pstryknęła zapalniczką, zaciągnęła głęboko dymem.
- Mam nowego klienta. Duże zamówienie. Duża premia – zamachał podekscytowany rękami. Prawie jak ptak, który zrywa się do lotu. - Poważny klient. Wiesz, koloratka, błyszczące buty, włosy gładko na brylantynę. Tylko włoskiego akcentu brak. Przyszedł kilkanaście dni temu. Zamówił koraliki. Wskazał aukcję. Zamówiłem. Kupił. Kazał szukać więcej. Chce odtworzyć różaniec. Zrobić nową relikwię. Albo starą, zależnie jak pójdzie.
- To on został zniszczony? Różaniec?
Pokiwał głową, zakręcił się w miejscu.
- Tak! Został. Rozumiesz?Pamiętasz jak to szło? Dominik został wysłany, by nawracać heretyków, nie? I robił to długo i bez skutku. Więc poszedł do lasu, skatował się tak, że został z niego nieprzytomny strzęp mięsa. Wtedy ukazała mu się Matka Boska i trzej aniołowie, nie? Kazała mu zasuwać do katedry i odprawić modły. Rozpętała się burza, pioruny uderzały w ziemię, na obrazie Maria ręce trzykrotnie podniosła w górę, kurde, efekty specjalne jak z dobrego filmu. I bojaźń boża zdjęła niewiernych i gdy modlitwy Dominika uciszyły burzę, nawracać się zaczęli, a nowa modlitwa stała się popularna. Wiesz, jak przez Lepanto w 1571. „Non virtus, non arma, non duces, sed Mariae Rosiae victores nos fecit”**** - wyrecytował z koszmarnym akcentem, unosząc palec do góry i marszcząc twarz. - Ponoć te pierwsze różańcowe koraliki naprawdę miały moc.
- Zgapili z arabskiej subha – wymamrotała z papierosem tkwiącym w kąciku ust. Na ramieniu prawie czuła szorstki dotyk gorącego piasku drgający od bezgłośnego śmiechu.
- Przynajmniej ten facet tak wierzy – dokończył Nick z cieniem urazy w głosie, niespokojny, wyczuwający.
- A kiedy został zniszczony?
- W 1209. Przez Béziers i Arnauda Amaury'ego. „Caedite eos! Novit enim Dominus qui sunt eius!”***** - wrzasnął na całe gardło tak, że Willhelmina prawie podskoczyła. - No i zajebali siedem tysięcy.
- Wcale nie – strąciła popiół do popielniczki, oparła brodę na dłoni. - Ponoć to wymysł, który jest o ponad pięćdziesiąt lat młodszy od rzezi. Ponoć także oprócz tych siedmiu tysięcy w kościele Marii Magdaleny, na ulicach zabito kolejne tysiące. Ponoć wreszcie Amaury przyznał się Innocentemu III do dwudziestu trzech tysięcy.
- Ale grunt, że zatłukli, nie? U Marii Magdaleny. Że z szarej posadzka cała czerwona była. Ponoć na wszystkich obrazach rozsypały się różańce krwawymi śladami, na znak, że katarzy mieli być nawracani a nie patroszeni jak świąteczne świniaki. Rozpadł się także ten pierwszy. Koraliki ocalały, ale w cholerę poszedł sznurek i ponoć potem nie można już było ich połączyć. Nici, rzemienie, żyły, nawet druty – zawsze się rozsypywał, a koraliki gubiły się powoli. No i facet chce, żebym je znalazł. Albo podobne. To pewnie mason. Sprawdzisz je?
- Sprawdzę. Zniżka na moje rzeczy?
- Za zeszłą dostawę całość. Krótki jestem z kasą. Oni podkradają mi ciągle, wiesz? - pokiwała głową, nawet nie pytając się o tajemniczych „onych”, którzy ciągle nawiedzali antykwariat Nicka. - Ale kolejna za friko, dobra?
Skinęła głową, położyła banknoty na ladzie, zgasiła papierosa i chwyciła torbę.
- Chodź, poczarujemy chwilę.

* * *

- Bądź człowiekiem, Nick, i nalej mi jeszcze kawy – poprosiła, czując w ustach nieprzyjemny, metaliczny posmak.
Położyła przed nim garść drewnianych koralików.
- Ile z nich?
Szturchnęła palcem w jego stronę jeden niewielki, prawie pęknięty w pół koralik.
- Ten jest najstarszy. Choć wydaje mi się, że późniejszy niż trzynasty wiek. Tylko do tego przylgnęły echa dawnych modlitw. Pachnie kadzidłem i bazylią... - przesunęła językiem po podniebieniu, przytrzymała przez moment w ustach gorący łyk kawy. Skrzywiła się wyraźnie.
- Czym smakuje?
- Tym, czym większość relikwii, Nick. Ludzką krwią.

* * *

- Obiecałaś, że powiesz po co to wszystko. Za część ceny. Pamiętasz? - zatrzymał się na schodach, zastąpił jej drogę. Nachylił twarz do jej twarzy. Dygotał lekko. - Ja przecież czuję. Muszę wiedzieć. Obiecałaś.
Westchnęła, oparła się ramieniem o szarawą ścianę.
- Spotkałam maga. On... – powiedziała, myśląc o Yagamim. - Magia przychodzi mu łatwiej niż mi. Płynniej. Nie kryje się z nią, nie maskuje. Jakby stanowiła... naturalny element jego codziennego życia. Zazdroszczę mu.
Nick zadygotał silniej, jakby jego kościstym ciałem wstrząsały silne dreszcze. Zamachał rękami, oparł o ścianę, uścisnął palcami skronie. Mocno, jakby chciał przebić skórę, przebić kość, dotknąć delikatnej tkanki swego mózgu. I popatrzył na nią. Obco. Uważnie. Kąciki ust drżały mu w nieprzerwanych, nerwowych tikach.
- Tyle? Tylko?
- Nie, nie tylko. Pojawiły się dwie potężne figury.
- Jakie?
- Czarny joker i walet trefl – powiedziała po chwili zastanowienia. Seth i ifryt. - Obu się boję, ale jedną chcę dla siebie. Czujesz je?.
- Nie – opanował ręce, odjął je od skroni.
Delikatnie popchnęła Nicka, zachęcając, by ruszył dalej schodami. Poklepała go lekko po ramieniu.
- Dlaczego trefl- spytał, na wpół odwrócony do niej.
Na lekko uśmiechniętych ustach położyła palec, pokręciła głową.
Trefl oznaczał ogień.

* * *

Ponownie wezwała go, gdy ochronny krąg był już ustawiony, a ona stała w jego środku. Powietrze na poddaszu ponad antykwariatem pachniało wilgocią. Gładka drewniana podłoga, z kiedyś białych ścian odchodziła płatami farba, na której Nick zapisywał strzępy myśli, słów, dziwacznych symboli, których nie potrafiła rozpoznać.

Karin rozłożył skrzydła, poruszając zalegający w kątach kurz, wprawiając w taniec wirujący w powietrzu pył. Owinął się wkoło niej, bezgłośnie wrzasnął piaskiem i gorącem na Balesiego.
Willhelmina uspokajała oddech, patrząc na leżący koło jej stóp pergamin z wykaligrafowaną inskrypcją. Wzorem tatuażu, który miał znaleźć się na jej ciele.

Ogień, siarka, płomień, kontrola... Wiele arabskich słów splecionych w jeden kształt jeden wzór. Pajęczynę płynnych linii.

- <Ogniu pustyni. Ogniu dżinnów. Ogniu wojny. Ogniu przysięgi. Ogniu polowania. Ogniu zdrady i ratunku> – stała wyprostowana, ręce luźno opuszczone wzdłuż ciała. Nieruchoma, wysmuklona przez cienie i pojawiający się powoli, stopniowo, wraz z każdym kolejnym słowem, blask. Kolejne skry pełzały po pergaminie, jak krople spływały na ziemię z opuszków jej palców, drgały na końcówkach płowych włosów, koniuszkach rzęs. Drobne, jasne, gorące. Karin chwytał je i więził w klatce palców jak płochliwy rój świetlików. - <Oddaj się mojej władzy. Oddaj się mojej woli> - zapłonęły linie, zapłonęły wzory, zapłonęły płomienie. Podpełzły do granic ochronnego kręgu, pogłaskały go cienkimi językami. Przywołała je z powrotem, do siebie. Powoli, ostrożnie posłuchały. Reagowały za wolno, jakby niechętnie, jakby z oporem. Zgasiła je i odesłała w ciemność.

- <Czemu?!> - krzyknął karin, gdy jego dłonie stały się puste.
- Czemu? - spytał się Nick ostrożnie, obejmując ramionami, kiwając w przód i tył.
- Wzorzec się nie zgadza – wyjęła tusz i trzcinowe qalam. - <Nie dam ci ognia, który wymyka mi się z rąk>.

Długo przypatrywała się wzorcowi, długo śledziła każdą z linii nim szybkim, zdecydowanych ruchem poprawiła kształt jednej z nich dodając prosty, niewielki znak. Poczekała, aż tusz wyschnie, otrzepała spodnie i zaczęła jeszcze raz. I jeszcze. I jeszcze. Nim na nowej karcie pergaminu nie narysowała udoskonalonego kształtu wzorca i ogień na jej wezwanie przybył chętnie, prawie radośnie. Znów pojawiły się iskry i czuła je, wiedziała, że może kazać rozbłysnąć na kształt płomiennych kwiatów, że może posłać je w powietrze, lekko i łatwo. Że może nakazać im niszczyć, może nakazać im spowić to, co zechce rozjarzoną furią płomieni. Wszystko zależało od jej woli. Od koncentracji. Zdecydowania. Pragnienia.

Roześmiała się głośno, a powietrze stanęło w płomieniach.

Wtorek, 16.X.2007, Mieszkanie Willhelminy Hollward, godz. 20:00


Mieszkanie było ciche i chłodne. To dobrze, że nie było Kennetha, dobrze, że jeszcze nie wrócił z pracy. Dobrze, że nie musiała tłumaczyć mu się z wyrazu twarzy, niecierpliwości widocznej w ruchach, wyczekiwaniu, bijącym z całej sylwetki. Nie musiała się kontrolować, kłamać, zacierać śladów. Ta cisza, ten chłód, poczucie samotności przynosiły ulgę.

Na stole zostawiła mu gwizdek na psy, przewiązany cienką, czerwoną wstążeczką i kartkę.

"Na farbowane bernardyny.
Poszłam spotkać się z Demario. Wrócę później.
Daj znać, jeśli będziesz chciał towarzystwa podczas nocnego spaceru.”

Zgasiła światło i zamknęła za sobą drzwi.


----
* Koran, 46: 35-39.
** Subha, mala, juzu etc, o których wspomina Hollward to sznury modlitewne różnych kultur.
*** Więcej o św. Dominiku i jego różańcu tu: Saint Dominic - Wikipedia, the free encyclopedia
**** "Nie odwaga, nie broń, nie dowódcy, ale Maria różańcowa dała nam zwycięstwo" - napis dziękczynny na jednej z kaplic. Papież Pius V zwycięstwo przypisał wstawiennictwu Najświętszej Panienki i w 1572 ogłosił 7 paźniernika świętem Matki Boskiej Zwycięskiej, zmienionym w 1573 przez jego następcę, papieża Grzegorza XIII, na święto Matki Boskiej Różańcowej.
***** "Zabijcie ich! Bo zna Pan tych, którzy są Jego/Zabijcie wszystkich! Bóg rozpozna swoich" - słowa, które jakoby Anraud zakrzyknął gromkim głosem.


Za gościnny udział wielkie dzięki dla Latile n, za odpowiedzi na tysiące głupich pytań podziękowania dla Abiego
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."

Ostatnio edytowane przez obce : 21-03-2010 o 14:50. Powód: ROZSZERZENIE POSTA
obce jest offline  
Stary 21-03-2010, 23:00   #507
 
carn's Avatar
 
Reputacja: 1 carn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwu
Środa, 17 X 2007, wydział XIII, 13:00

Cóż miała począć tak bezpardonowo porwana zza biurka na komisariacie i to jeszcze przez funkcjonariusza policji? Znikąd ratunku. Zaciągnięta do pokoju przesłuchań po raz pierwszy od dawna czuła się niejako na miejscu. Choć daleko jej było od ukontentowania swoim położeniem. Chcąc nie chcąc zaczęła pisać relację z akcji.
O tym, jak grupa poszukując śladów zgodnie z strategią detektywa Bullita. Odnalazłszy zwłoki i trogsa imieniem Pete, uzbrojonego, zakwalifikowanego przez detektywa Bullita jako wysoce niebezpiecznego, detektyw Walter czekała na wsparcie. Grupa zgromadziła informacje o prawdopodobnym kulcie satanistycznym operującym w pobliżu tuneli torgsów jednak szczegółowych informacji nie udało się uzyskać gdyż Pete zdążył wyrwać się nim grupa odcięła mu wszystkie drogi ucieczki. Detektyw Bullit zdecydował o niekontynuowaniu pogoni uznając ją za daremną. Zdecydował następnie o wezwaniu reszty grupy zawierającej analityka koronera. Podczas czynności operacyjnych związanych z identyfikacją zwłok przeprowadzono zakrojone na niewielką skalę przeszukanie okolicznych korytarzy których efektem było odnalezienie dowodu rzeczowego wiążącego stację metra z ofiarami i nasuwającą podejrzenie bycia miejscem przestępstwa. Po zabezpieczeniu dowodów, w celu wezwania techników grupa wycofała się w zasięg sieci telefonicznych.

Koniec.

Podpisując się zamaszystym gryzmołem przekazała gotowy raport Bull'owi.

- Trochę króciutki.- zaopiniował Bullit po czym rzekł.- Napisz w nim to co udało ci się wyciągnąć od podejrzanego.
- Co jeszcze mam napisać? - fuknęła niezadowolona - że mówił do siebie w trzeciej osobie i jak mantrę powtarzał, że krew przyciąga zło? -- Oooo to dobre... o tej krwi. Co jeszcze mówił ?- zainteresował się Bull.
- Że nie istniejesz. - wzruszyła ramionami - Opowiadałam mu o tobie, a on nie wierzył. Stad ta paniczna reakcja jak Cię zobaczył. Zburzyłeś jego mały świat rzeczy pewnych. -
-Nie wyglądał na filofago... filozofa znaczy się.- rzekł Bullit drapiąc się za uchem. Następnie spytał.- Zauważyłaś jeszcze coś ciekawego ? Każdy trop jest ważny.- Na stacji czułam się nieswojo? - zamyśliła się by dodać zaraz pospiesznie - Nie to że jakoś normalnie przepadam za metrem ale słysząc o grupie nastu morderców każda samotna eskapada wydaje się niebezpieczna. Albo to ta wszechobecna wilgoć... I to całe "krew przyciąga zło". Wiesz nie jestem dobra z autopsychologii. Ale jak wyślecie tam jakieś freaki bez kagańców na pewno sobie poradzą. -

Poza tym nie zamierzała przejmować się freakami. Zrobiła co mogła by zabezpieczyli zwykłych ludzi. W końcu to nie jej wina, że Rock wysłał tam osoby zupełnie nie przygotowane. I tak wiedzą teraz więcej niż gdyby nie zaciągnęli jej do tego podziemnego świata. Powinno im wystarczyć.


- A co tam bazgrałaś w zeszyciku jak cię spotkałem?-zapytał Bullit. No tak, musiał to zauważyć. Jak na grubego pochłaniacza pączków był bystry.
- Listę sprawunków. - zmyślała - wiesz jak to z nami jest. Potrafimy wpaść na coś w najnieodpowiedniejszych momentach. Mam dzisiaj dość ważne spotkanie, a dowiedziałam się o nim czekając na Twojego partnera... Więc mało czasu na przygotowania. -
Wymamrotała pod nosem.
-Acha...no tak, zakupy dla mężusia i takie tam.- rzekł współczująco Bullit.- Powodzenia.
I klepnął ją swym wielkim łapskiem po plecach.
- Dla potencjalnego towarzysza. - poprawiła go pospiesznie - Nawet nie wiesz jak osobie w moim wieku ciężko znaleźć odpowiedniego towarzysza. -
-Znam dobrego chłopaka.- potarł brodę detektyw.- Mógłby się z tobą umówić, aby uniknąć pięści w ryja.
No tak, tego jeszcze brakowało Amy do szczęścia...grubej, pyskatej i agresywnej swatki płci męskiej.

- Dobra, dobra. Jak się okaże, że trafiłam miejsce kultu to czekam na słodką nagrodę. - pogroziła swemu rozmówcy palcem - Faceta sama znajdę, wiesz źle podpowiesz i potem do końca świata będziesz podpadnięty sromotnie. -
- Ok, ok... a właśnie. Skąd wiesz że to jest miejsce rytuału?-spytał Bullit i Amy mogła tylko kląć swój długi język. Wszak na pozór nic nie świadczyło o przeprowadzanych tam rytualnych mordach.- No potrzeba na to trochę miejsca, prawda? jakieś wyjście na powierzchnię, a każda stacja je ma. ta była blisko tuneli torgsów i do tego znaleźliśmy tam dowód rzeczowy. Więc jest chyba sporo za? - przeprowadziła dedukcję- Czy dowód rzeczowy, to się dopiero okaże. Na razie to trampek badany przez Pavlicek.- odparł Bullit i dodał pocierając kciukiem swój podbródek.- Ale czemu akurat ta opuszczona stacja, a nie inna?
- Ależ lubisz roztrząsać takie oczywiste oczywistości. - pokiwała nieukontentowana głową - Mówiłam ci już ze torgs widywał "spiczaste kaptury", do tego wspominał, ze z swoich tuneli słyszał jak ofiara krzyczy a potem przestaje. No normalnie jak w rytuale. I narzekał, ze robią to za blisko "jego domu". -
Detektyw musi rozpatrywać wszystkie za i przeciw.- rzekł Bullit potakując głową, a Amy miała wrażenie że on to usłyszał w jakimś serialu policyjnym. Po czym dodał.- Ale pogadamy o tym później. Na razie dzięki za pomoc detektyw Walter.
- Tak. Tak. -
Pokiwała smutno głową. Zamiast uniewinnienia i świętego spokoju raptem odroczenie wyroku. Ale dobre i to. Umknęła czym prędzej z sali przesłuchań i z premedytacją poszła zemścić się na zawartości automatu z batonikami.


Środa, 17 X 2007, Bronx, 17:00

Droga myślowa minęła na zajęciach z kombinatorki. Wyobraźnia dokonywała najróżniejszych wariacji, permutacji i inszych takich pod ręką starając się ułożyć odzieżową zawartość pokoiku w kompletną całość nadająca się na wieczorny wypad. Wszystko po to by uniknąć konsternacji gdy otwierając szafę stoi się bezradnie i czeka na oświecenie. Nie. Preselekcja, a potem szybkie manewrowanie zawartościami półek. Bez sentymentów. Sama okazja nie była też niczym nadzwyczajnym. Solone orzeszki i piwo będące główną atrakcją dla większości zebranych. Ot wieczór w barze. Nie było więc też sensu stroić się nadmiernie. Poza tym to i tak by się nie udało. Kolekcja nie zapewniała ani sztuki kreacji balowych, wieczorowych, ani galowych. Mundur kadetki został w akademii zdany po zakończeniu kształcenia. Ten z ESU także musiała oddać, a w 13tce jakoś nie spieszno jej było do kompletowania nowego. Oczywiście, jeśli nie uda jej się uciec w końcu będzie musiała zgłosić się do kwatermistrza w tej przykrej sprawie, ale przecież tydzień, dwa, czy kilkanaście, nie robił większej różnicy.

Dotarłszy do domu nakazując cisze potrzebną do twórczego myślenia zabrała się za przekopywanie pokaźnej skrzynki z "biżuterią". Oczywiście ciężko było by tu znaleźć złoto czy kamienie szlachetne ale tanich wisiorków, rzemyków, mulinowych bransolet i inszych skarbów było w bród, a jak wiadomo źle dobrane dodatki mogły zrujnować kreację...

 
carn jest offline  
Stary 22-03-2010, 21:56   #508
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Wt, 16 X 2007,XIII wydział, biurko det. Shen Men, 15:45


Po powrocie za biurko, uwagę Yue przykuły formalności. Raport...Trzeba było napisać raport ze śledztwa, które przeprowadzał wszak głównie Chris. Cóż... on zajął się przesłuchiwaniami, a robota papierkowa spadła na Yue. Było to niesprawiedliwe stwierdzenie wobec obecnego położenia de Luci. Ale cóż, walcząc z biurokracją dziewczyna nie była w dobrym humorze. Jedno jednak trzeba przyznać pisaniom raportów. Pozwalały uporządkować wiedzę. Yue wiedziała, co mniej więcej planują terroryści, po co im urna i jak zamierzali ją wnieść.
Miała też do załatwienia parę spraw związanych z przełożoną.
Napisawszy raport, zauważyła teczuszkę samotnie leżącą na biurku. Teczuszkę zawierającą raport Pavlicek dotyczący samochodu terrorystów i wozu. Znalezione komplety odcisków palców potwierdziły podejrzenia Yue i de Luci. Należały do trójki zabitych terrorystów i czwartego, którego imię już znali. Rozpracowanie telefonów miało potrwać co prawda. Niemniej Pavlicek ustaliła adres wypożyczalni samochodów skąd pochodził rozbity van. Broń i ładunki wybuchowe znalezione w wozie pochodziły z Iranu.
Teczuszka miała tytuł raport wstępny, więc pewnie jutro Yue dostanie kolejną dawkę rewelacji z miejsca strzelaniny.
Yue więc miała co robić w pracy, a po pracy...miała już swoje plany.

Wt, 16 X 2007, Brooklin Inn, 20:15


Gdy Willhemina zbliżała się do wejścia do pubu dotarły do niej dwa SMSy. Pierwszy pochodził od jej męża.

Kod:
Mam trop. Powiem ci o tym jutro. Dzięki za gwizdek.
Drugi zaś od Demario. Informował, że się nieco spóźni. Obiecał, że po 20:25 będzie.
Więc nie tylko ona się spóźniła.
Póki co doktor Hollward udała się na spotkanie z Jonem. Pub Brooklin Inn ten był ulubionym miejscem całej trójki. Dość cichy, ze stałą klientelą i porządnymi alkoholami. Umiejscowiony blisko miejsca zamieszkania doktor Hollward.


Miał też jeszcze jedną zaletę... stoły bilardowe.


A przy jednym z nich grał właśnie Jon, z mechaniczną niemal precyzją wtrącając kolejne bile do łuz. Spojrzał w kierunku, otwierających się drzwi i machnął dłonią by przyciągnąć jej uwagę.

Śr 17 X 2007, „Fat Black Pussycat”, 17:00


Lokal przy którym przypadkowo stanął Dawkins wyglądał na taki, do którego osoby duchowne nie powinny się zapuszczać.


Zwłaszcza głosił o tym krzykliwy neon oraz, sama nazwa lokalu. Ale teraz było za późno na wycofywanie się. Skoro się powiedziało A, należało rzec B. Pozostało czekać na funkcjonariuszkę Amandę Walter. Na szczęście Chris nie musiał czekać długo. Owa funkcjonariuszka zjawiła się kilka minut później. Co prawda strój panny Walter, wyglądał na codzienny, niemniej spora ilość biżuterii i makijaż (bo to chyba był makijaż).
Amy ucieszyła się, że jego „ofiara” zjawiła się na „miejscu swej kaźni”. Teraz wystarczyło go zaciągnąć do lokalu pod byle pozorem. Co zresztą okazało się łatwe, wystarczyło wymamrotać.- Pogadajmy w lokalu.
I Dawkins dał się posłusznie zaciągnąć do "jaskini lwa". Na szczęście lokal w środku wyglądał nieco lepiej niż na zewnątrz. I nie sprawdziły się obawy Chrisa co do tancerek Go Go wyginających przy rurach w lubieżnych pozach. Nie było ani tancerek, ani rur, na szczęście.


Knajpka była całkiem przyjemna i miała nawet ciekawe menu. Poza tym lokal oferował całkiem spory wybór drinków.
Głównie na bazie martini. Choć i piwo można było kupić.
Niemniej Dawkins zaciągnięty przez Amy wprost w objęcia grupki osób, nie miał czasu tego rozważać. Grupka ta widząc zbliżającą się parkę zaczęła przekrzykiwać się nawzajem wrzeszcząc.- Jest nasza bombowa dziewczyna! Jak leci ?! Gratulacje z powodu nowego roboty i znalezienia sobie bogatego chłopaka!
Chrisa na moment zatkało... czy to właśnie jego mieli na myśli?
Do Dawkinsa podszedł trzydziestoletni blondyn i uścisnąwszy dłoń rzekł z wschodnioeuropejskim akcentem.- Nazywam się Arkadiy Tashman, a ty musisz być Marshall, chłopak Amy?
Taaa...sytuacja, dla Chrisa robiła się nieciekawa, podczas gdy Amy witała się ze swymi kamratami z E.S.U. Z ubraną w niebieską bluzę i jeansy Julie Onfalo o długich ciemnobrązowych włosach spiętych w koński ogon. Z Alejandrem Romero Valezem, metysem ubranym jak tani playboy. Ostatnim z tej grupki był Wilbur L. Chapman, murzyn z niewielkimi tendencjami do tycia widocznymi w jego wyglądzie w postaci.
I ta trójka mężczyzn oraz kobieta zamierzała przy piwku i cebulowych krążkach przepytać dogłębnie chłopaka Amy, by się upewnić że nadaje się dla ich kumpelki. A Amy musiała przypilnować, żeby im się nie wymsknęła jakaś śmieszna historia jej dotycząca, mogąca być podstawą przyszłego małego szantażu.

Czw, 18 X 2007, biuro porucznik Logan 9:00


-Są jakieś przypuszczenia co było celem tego rytuału?- Na te słowa Daria przez chwilę spoglądała na papieru szukając odpowiedniego doboru słów.- Przywołanie demona, trudno powiedzieć czy udane... ale sądząc po denatach...coś przywołali.
Po czym kontynuowała pewniejszym głosem. – Nie wiadomo dokładnie co przywołali. Ale coś musiało tych biedaków rozszarpać. Doktor Pavlicek wstępnie wykluczyła wilkołaka, więc...jedynie demona możemy brać pod uwagę.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 22-03-2010 o 22:02. Powód: poprawki czasowe
abishai jest offline  
Stary 27-03-2010, 02:32   #509
 
Latilen's Avatar
 
Reputacja: 1 Latilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodze
Po rozmowie z dr Holland, azjatka wróciła na posterunek. Zrobiła sobie mocnej herbaty w kubku, który znalazła na środku swojego biurka.


Z karteczką w środku:
Cytat:
"Na szczęście od Twojej Najlepszej Przyjaciółki - Mei PS. Czarne koty wg europejczyków przynoszą pecha, wiesz?"
Poparzyła się herbatą w język. Ze spokojem uporała się z biurokracją, układając wszystkie papiery w porządku, uzupełniając raporty i załączniki. Potem jeszcze w katalogu komputerowym znalazła właścicieli 4 numerów z komórki trupa. Oczywiście wszystkie fałszywe, ale może gdzieś jeszcze wypłynęły.

Minęła 17. Jej służba skończyła się.

Yue wolnym krokiem skierowała się na parking. Czuła się oderwana od rzeczywistości, jakby unosiła się ponad swoim ciałem, którego po dość intensywnej nocy i dniu nie czuła. Amerykanie ten stan określają jako "feeling numb". Wyciągnęła kluczyki, wsiadła za kierownicę, ruszyła z wolna.
Dokoła świat kręcił się sam, ona po prostu w nim tkwiła. Pusty umysł. Myśli odpłynęły.

<<Już jesteś zmęczona? Wstyd mi za ciebie.>>

Szkoda, że wyłącznie JEJ myśli odpłynęły. Stanęła na światłach i zerknęła w bok. Akurat gdzieś w głębi ulicy było widać kawałek gmachu świątyni. Coś się działo przy bramie. Zmrużyła oczy. Czyżby...

Rozległo się trąbienie. Zielone światła pojawiły się chwilę temu, kierowcy za nią zaczęli się już niecierpliwić. Ruszyła o wiele za szybko, złamała kilka przepisów drogowych i już jechała w kierunku świątyni. Gdy była tuż tuż, wlokąc się za tłumem ludzi, pojawił się mnich, który zablokował jej dalszą drogę. Kiedy wystawiła głowę przez okno, rozpoznał ją. Wyraz jego twarzy zmienił się na przyjemniejszy, jakby uległy.
- Panienko Shen-Men, teraz...
- Czy to...
- głos jej na chwilę zamarł w gardle - obchody na cześć Mistrza Chena?
Mnich przytaknął. Kiwnęła głową i powoli, niespiesznie wycofała się. Zaparkowała przecznicę dalej, podeszła do tylnego wejścia świątyni. Wpuszczoną ją i od razu zaprowadzono do łaźni, gdzie przygotowano również odpowiedni strój. Widocznie Mistrz Gue już wiedział, że przybyła.

Oczyściła swoje ciało, przywdziała szatę żałobną i chciała ruszyć w kierunku głównej sali, jednak na jej drodze pojawił się ponownie ten sam mnich.
- Mistrz Gue prosi panienkę.
- Prowadź.

Przeszli przez patio i skierowali się do ogrodu, gdzie Mistrz oddawał się medytacji.


-Usiądź moje dziecko.- spojrzał jej prosto w oczy, a ona miała wrażenie że wyczytał wszystko z jej duszy.
Yue posłusznie spełniła prośbę.

Mistrz Gue spoglądał na dziewczynę długo, po czym jak zwykle zaczął od pytania.
- Czy demony które cię gnębią, nadal są pod twoją kontrolą?
Oczywiście jego pytanie nie dotyczyło istot z Tamtej Strony. Mistrz dobrze wiedział, że" demon" jest jeden, a i demonem nie można go było nazwać.

- Tak mistrzu. - odparła cichym głosem.

- Śmierć mistrza Chena, to wielka strata dla całej naszej społeczności.- rzekł Gue spokojnym głosem.- Nie pozwól jednak by wyprowadziła cię ona z równowagi. Musisz pamiętać o samokontroli.

Yue zamknęła oczy, spuściła głowę. Dopiero teraz zauważyła, że jej pięści zacisnęły się samoistnie. Przez chwilę słuchała strumienia, który szemrał nieopodal. Złapała się na tym, że stara się sprawdzić, czy ktoś ich nie podsłuchuje. Czy nie wyczuwa jeszcze czyjegoś oddechu w pobliżu.
- Wiem mistrzu. Zdaję sobie sprawę, że jeśli pojawi się jeszcze jeden demon w Chinatown, bynajmniej to nie ułatwi sytuacji. - spojrzała mu prosto w oczy. Spokojna, pewna siebie. Zmęczona, przesiąknięta gniewem i wściekłością. Może smutkiem. - Ale Mistrz Chen był dla mnie jak brat i nie wybaczę istocie, która go zabiła. Znajdę ją i spętam. - potrząsnęła lekko głową. - Zrobię to dla wszystkich chińczyków, ale potrzebuję twojej pomocy Mistrzu.

- Obawiam się...-
Gue westchnął cicho. Przez chwilę zamyślił się nad kolejnymi słowami. - Mistrz Chen był naszym najlepszym egzorcystą. Jeśli coś go zabiło... to znaczy, że normalne sposoby tu się nie zdadzą. Pomogę, na ile będę w stanie, ale.... uważaj na siebie Yue. na zagrożenia zarówno z zewnątrz jak i z wewnątrz.
Po czym mówił dalej.- Tłumiony gniew jest jak rzeka zablokowana tamą. Musisz rozładować ten gniew w inny sposób, zanim przeleje się przez tamę.

W oczach dziewczyny pojawił się jakiś cień. Mistrz dostrzegł go wyraźnie. To nie był strach. Jakby ciemność na moment zalała jej myśli, ale szybko się rozwiała. Złożyła delikatny uklon głową.
- Oczywiście Mistrzu. Chociaż obawiam się, że jeśli opuści mnie również złość, nic więcej w mojej duszy nie pozostanie. - Wyprostowała się. - Zdaję sobie sprawę, że ta istota jest potężna. Módlcie się za mnie. Mistrzu czy mógłbyś ofiarować mi jedne z twoich świętych paciorków?

Gue spojrzał na dziewczynę z lekkim uśmiechem na twarzy mówiąc.- Za surowo się oceniasz Yue. Nie pozwól by przeszłość stała się kamieniem u twej szyi.
Sięgnął po modlitewne paciorki leżące obok na ławie mówiąc.- Oczyściliśmy je w dymie z ofiarnych kadzidełek. Jeśli stwór nie jest w równowadze z własny Yin i Yang... powinny na niego podziałać.

Yue kiwnęła głową, że zrozumiała obie wiadomości i że weźmie je pod uwagę.
- Czy mogę uczcić Mistrza Chena przygotowują się w sali z małym ołtarzem? Chcę dziś w nocy wyruszyć na poszukiwania bestii. - wzięła z dłoni mistrza Gue paciorki i założyła sobie na szyję. - Potrzebne mi też informacje o jego śmierci, jak i te, gdzie wyruszył i czego szukał.

- Oczywiście.-
rzekł Gue, potarł podbródek. - Co do informacji, to powinnaś spytać się Mei. Twoi nowi towarzysze, również starają się dopaść potwora. Mistrz Chen nie miał konkretnych planów wyprawy... wiadomo, że bestia nawiedza wschodnią część Chinatown. Więc liczył, że się na niego natknie... i miał rację. Ty też możesz, więc bądź ostrożna.

Dziewczyna ponownie kiwnęła głową.
- Dziękuję mistrzu. Mogę odejść? -
- Tak... i uważaj na siebie.
- rzekł mnich Gue.

Yue skłoniła się nisko, po czym ruszyła w kierunku mniejszej sali z ołtarzem, którą przeznaczono do medytacji dla młodszych mnichów. W międzyczasie wyciągnęła iPhona z kieszeni i wykręciła do swojej przyjaciółki.
- Yue? Gdzie jesteś?- głos Mei był pełen smutku, ale i ciekawości.
- W świątyni. - azjatka oparła się o jedną z kolumn patio. - Idę dziś na łowy i potrzebuję informacji o śmierci Mistrza Chena.
- Yue... zemsta to kiepski motyw na łowy.-
odparła smutno Mei.
Dziewczyna spojrzała w puste niebo. Kilka białych bałwanów chmur.
- Nie wszystko, co robię, robię dla siebie Mei. Ten oni jest niebezpieczny dla wszystkich mieszkańców Chinatown i trzeba z nim zrobić porządek. To, że byłam w jakiś sposób związana z ofiarą daje mi po prostu obraz, jak potężna jest ta istota. Dlatego potrzebuję informacji. - taki potok słów był dla niej niezwykły. - Proszę, tym razem naprawdę potrzebuję Twojej pomocy.
- To nie jest oni... to wilkołak, nieco roślejszy i dzikszy niż zwykłe. Pavlicek określiła go samcem alfa.-
odparła ze zrezygnowaniem w głosie Mei.- Nie zarejestrowany. Prawdopodobnie mieszkaniec slumsów.
- Wszystko, co nie jest ludzkie, jest oni.
- lakonicznie stwierdziła Yue. - Czy jeszcze coś powinnam wiedzieć, czego nie było na porannym spotkaniu?
- Nie... ale uważaj na siebie.-
odparła Mei i spytała.- Czy Jin już wie o twych planach?
Dziewczyna westchnęła.
- Zaraz do niego zadzwonię. Czemu pytasz?
- Może mu się to nie spodobać, że się narażasz bez jego pozwolenia. Ani Tong, ani Triady nie zwróciły się do niego w tej sprawie.-
odparła Mei i dodała.- Wiesz jaki on bywa, gdy czuje się pominięty.
Yue roześmiała się. Groźnie, niepokojąco, nieprzyjemnie. Zaskoczyła Mei. Księżniczce wydawało się, że rozmawia z tą ciemniejszą stroną przyjaciółki, która ma zwyczaj demolować biuro brata, tłuc się w bójkach ulicznych, przebywać w towarzystwie chłopców z gangu, brać udział w nielegalnych wyścigach.
- Zajmę się nim później. - nagle napięcie zupełnie zniknęło. - Nie martw się o mnie Mei, nie dam się zabić.
Głos Księżniczki zabrzmiał nieco radośniej.- Zamierzasz się Jinowi postawić? Praca w wydziale dobrze na ciebie wpływa.
- Do zobaczenia.


Yue wybrała kolejny numer. Tym razem do Tom'a.
- Będę Cię dzisiaj potrzebowała. Ruszamy na łowy na wilkołaka. Załatw strzelbę a od swojego kuzyna weterynarza środki usypiające jak na kilka nosorożców. Przydadzą się też zioła drażniące, które otumaniają zmysły i kilkanaście srebrnych szpikulców do lodu. Twoje BMW stoi przecznicę od świątyni, podjedź nim po mnie jak już wszystko załatwisz.
-Ok. - Tom nie pytał o nic. Jak zwykle wszystko potwierdzał.
- Gdyby Jin coś mówił, powiedz, że nic mu do tego.
Nie usłyszała odpowiedzi... nie oczekiwała jej. Tom tylko westchnął na znak cichego protestu.

Poczekała chwilę, postukała się telefonem w czoło, strzeliła z szyi. Tak, sama sobie nie poradzi. Spojrzała w niebo, po czym znów złapała za komórkę. Tym razem do Dantego.
-Yo... co u ciebie?- jego głos był jak zwykle swobodny i wesoły. Facet nie do zdarcia.
- Idę na łowy. W Chinatown grasuje wilkołak. Chcę go dorwać. Piszesz się? - starała się ując sprawę najkrócej jak umiała.
- W sumie już na niego zacząłem polować.- rzekł mężczyzna.- Niewielka nagroda, ale wilkołaki to rarytas... rzadko są na nich listy gończe.
- Może spółka?
- Jeśli potrzebujesz forsy to mogę odstąpić całość. Nie mam nic przeciwko pilnowaniu twego tyłeczka podczas łowów. Wiesz im trudniejsza akcja, tym większa frajda... zwłaszcza po. Adrenalina i te sprawy, kotku.-
trudno było po nim oczekiwać poważnego podejścia do sprawy. Poniekąd zachowywał się przewidywalnie.
- Nie chcę kasy. To sprawa honoru. Z łap tego potwora zginął mój Mistrz. Około 21 będę przy klubie Kikka, to obrzeża wschodniego Chinatown. Jesteśmy umówieni.
- Ty to lubisz ekstremalne randki kiciu.-
rzekł żartobliwie Dante i dodał.- Spoko, wykryję potworka bez względu jaką postać przybierze i przypilnuję twego tyłeczka. Tylko trzymaj się blisko mnie.
Widać było, że zemsta jest pojęciem mało interesującym Dantego. Może jej nie rozumiał, a może miał wybiórczy sposób słuchania. Słyszał tylko to, co chciał. Co by wcale nie zaskoczyło Yue. Ego Dantego przewyższało nawet jego aurę.
- Do zobaczenia.

Przez kolejne kilka godzin medytowała i modliła się w towarzystwie grupy mnichów. Starała się odzyskać jak najwięcej sił i przygotować się do nocnego polowania. Musiała jakoś odreagować. Miała ochotę komuś dołożyć. Co prawda w starciu z Wilkołakiem nie miała żadnych szans na wygraną (jeśli nawet Mistrz Chen nie dał mu rady), ale przynajmniej adrenalina znów jej podskoczy. Tylko w takich sytuacjach czuła, że naprawdę żyje. Chyba się uzależniła.

Złożyła na ołtarzu ofiarę z kadzidła dla rodziców i dla Mistrza Chena. Pożegnała się z mnichami i Mistrzem Gue, ruszyła na spotkanie z Tomem. Na swojego sekretarza zawsze mogła liczyć - już na nią czekał w samochodzie.
- Masz wszystko? Dzieje się coś w Chinatown?


Wt, 16 X 2007, przed klubem "Kikka", obrzeża wschodniego Chinatown, 21:00


Azjatka sprawnie przebrała się na tylnym siedzeniu. Na ramię zarzuciła pokrowiec ze strzelbą, resztę broni wrzuciła do małej torby na pasie. Pistolet służbowy z "czerwonymi" nabojami przypięła do lewego uda. Tatuaż na przedramieniu obwiązała bandażem. Do ust wrzuciła listek gumy. Była gotowa
- Tom, - poczekała aż na nią spojrzy - masz wolne. Zabaw się. Albo zaszyj się w domu. Ta noc należy tylko do ciebie.
- Jak wrócisz?
- Poradzę sobie.

Trzasnęła drzwiami i odprowadziła wzrokiem odjeżdżające BMW. Teraz pozostało czekać na Dantego.

 
__________________
"Women and cats will do as they please, and men and dogs should relax and get used to the idea."
Robert A. Heinlein

Ostatnio edytowane przez Latilen : 29-03-2010 o 22:45. Powód: naddatki ;]
Latilen jest offline  
Stary 28-03-2010, 03:56   #510
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
Śr, 17 X 2007, restauracja Sea Cliff 16:35

Siedzieli już dłuższy czas w - jak to Richard nazwał –takiej o knajpce. Mężczyzna coś tam opowiadał, ale Vi widziała w jego oczach, że chce powiedzieć o czymś zupełnie innym. Wreszcie się przemógł:

- Masz ochotę zabawić się...w...parku rozrywki na Coney Island. Wiem, oboje jesteśmy trochę za duzi na takie rzeczy. No i ty jesteś twardą detektyw, a ja poważnym adwokatem, ale... może być zabawnie. Co prawda planowałem ustrzelić dla ciebie jakiegoś pluszaka, na strzelnicy. Ale chyba raczej byłoby na odwrót.
- Czemu nie, dawno nie byłam w Lunaparku – odparła Vivianne z uśmiechem. – A szkoda, bo jako mała dziewczynka lubiłam tam chodzić z rodzicami.

- To w takim razie z chęcią cię tam zabiorę. - mężczyzna rozpromienił się. - Ale zastrzegam sobie, że ja pierwszy spróbuję upolować dla ciebie misia na strzelnicy.
- Nie widzę problemu
- To dobrze, tylko... - odparł Richard -...postaraj śmiać się dyskretnie, jak będę strzelał. Uprzedzam, nie jest to moja mocna strona. I zdobycie pluszaka może potrwać.
- Ależ ja się nie będę śmiać – zapewniła kobieta. – Na pewno świetnie ci pójdzie.
- Ja już zjadłem...więc może się już wybierzemy- spytał Richard niespodziewanie.
- Ale, co? Teraz? Do tego Lunaparku? – zdziwiła się Vi. Nie spodziewała się, że mężczyzna chce ją zabrać do wesołego miasteczka właśnie teraz, zaraz.

- Tak...chyba że masz inne plany ten wieczór?Richard spojrzał wprost w oczy Vi wyjaśniając. – Porwałem cię z posterunku, z premedytacją, zamierzając po kolacji zabrać cię w jakieś przyjemne miejsce. - Zaśmiał się dodając. – W sumie to jest wczesna kolacja.
- Nie no, nie mam żadnych konkretnych planów na wieczór, ale nie wiem, czy ty wiesz co robisz, chcąc ze mną spędzić aż tyle czasu - zaśmiała się Vi i dodała – Ja wcale nie jestem taka miła, na jaką wyglądam.
- Wiem- rzekł Richard z uśmiechem. – Znam cię od profesjonalnej strony. I jestem gotów zaryzykować. A co do mojego czasu, to raz go mam więcej, raz mniej. Dlatego wykorzystuję go w pełni. - Oblicze mężczyzny przez moment przypominało twarz chłopczyka proszącego o cukierka, zwłaszcza gdy mówił. – Zgódź się Vi. Będzie fajnie.
- No dobrze, chodźmy- powiedziała łagodnie. – Ale robisz to na własną odpowiedzialność. Żeby potem nie było na mnie - dodała ze źle udawaną powagą.
- I kto tu kogo uprowadził- odparł żartobliwie Richard.

[center] Śr, 17 X 2007, park rozrywki na Coney Island, 20:54


Zabawa w lunaparku była przednia. Mieli już za sobą karuzelę, diabelski młyn i samochodziki. Był gabinet luster , jedzenie lodów i waty na patyku. Odwiedzili budkę ze zdjęciami i tunel zakochanych, w którym Richard, ku lekkiemu rozczarowaniu kobiety, jedynie ją obejmował mówiąc, że kto wie...może któregoś dnia przepłynął ten tunel całując się. Ostatnim punktem wycieczki była strzelnica. Richard dzielnie walczył i wreszcie za siódmym podejściem ustrzelił pluszaka. Vi miała więcej szczęścia, a może była to kwestia wprawy, już za trzecim razem trafiła w dziesiątkę i
też wygrała misia.

Właściwie już skończyli zabawę i kierowali się do samochodu, na parking. Richard pomógł wsiąść kobiecie, potem sam usiadł za kierownicą i patrząc na nią z uśmiechem zapytał:

- To gdzie cię teraz zawieść?

Vivianne już wcześniej zastanawiała się, jak zakończyć ten miły wieczór. Z jednej strony nie chciała jeszcze rozstawać się z mężczyzną, tak dobrze się przy nim czuła, z drugiej było już dość późno, nie chciało jej się już nigdzie chodzić i najchętniej wróciłaby do domu. Decyzję podjęła błyskawicznie, doskonale zdając sobie sprawę, jak to się może skończyć. Miała cichą nadzieję, że jej domysły nie okażą się prawdą.

- Już dość późno - zauważyła Vi uważnie obserwując swego towarzysza – Może pojedziemy do mnie?
- Oczywiście, jak sobie życzysz- odparł mężczyzna, a ona dostrzegła na jego twarzy delikatny, ledwo widoczny uśmieszek satysfakcji.

Przekręcił kluczyk w stacyjce i ruszyli.

Śr, 17 X 2007, mieszkanie Vivianne Henderson, 21:10

Stali już dość długo przed drzwiami jej kamienicy, za chwilę mieli się pożegnać. Vivianne nie wciąż jeszcze nie chciała się z nim rozstać, przecież było tak miło.

- Może wejdziesz? – zaproponowała nieśmiało, gdy trwająca cisza stała się nie do zniesienia. – Napijemy się herbaty – dodała uśmiechając się.
- Chętnie – rzekł w odpowiedzi. Na jego twarzy znów na chwilę zagościł ten mglisty uśmieszek.

***
Gdy weszli do mieszkania, wewnątrz panowała całkowita ciemność. Nawet światła ulicznych latarni nie wlewały się do pomieszczenia przez zasłonięte żaluzje. Vi zapaliła lampę.

Mieszkanie prezentowało się zwyczajnie. Kanapa, dwa fotele i szklany stolik, do tego telewizor, regał z książkami, trochę zdjęć i włochaty dywan. Nic szczególnego. A jednak Richardowi wydał się przytulny, a może po prostu mężczyzna chciał na niej zrobić dobre wrażenie.

- Masz śliczny dom – oświadczył tuż po przekroczeniu progu. – Kobieca dłoń, to jednak kobieca dłoń. Nie widziałaś mojego, więc oszczędziłem ci dekoratorskiego koszmaru.
- Nie przesadzaj. Zwykłe mieszanie. Ale lubię je. Ma w sobie to coś - powiedziała z rozmarzeniem, po czym dodała przytomniej – Rozgość się, a ja zaparzę herbaty.

Weszła do kuchni. Richard wszedł do pokoju gościnnego. Dostrzegłszy wazon z kwiatami i skomentował z uśmiechem:
- Mój bukiet nadal się trzyma. Podobał ci się? Ciężko było znaleźć kwiaciarnię mającą w ofercie słoneczniki. Zwłaszcza wczesnym rankiem... Obudziłem chyba połowę właścicieli kwiaciarni w Nowym Yorku.
- Tak, bardzo ładny. Miło tak z rana znaleźć pod drzwiami taką niespodziankę - krzyknęła z uśmiechem wychylając się na chwilę z maleńskie kuchni
- Pomóc ci może?- spytał głośno Richard.
- Dam sobie radę, jestem dużą dziewczynką. No chyba, że bardzo chcesz.
- Chcę, chcę.- rzucił wstając z kanapy. Po chwili wszedł do kuchni. – To w czym mogę pomóc?
- W szafce, tej na górze. Nie, nie tej. Bardziej po lewej. W puszkach jest herbata. Dla mnie malinowa, a dla siebie wybierz, puszki są podpisane. W szafce obok stoją kubki. – instruowała go po kolei.


- Fajny – zauważył mężczyzna wyjmując z szafki pierwszy kubek.
- Dzięki, to mój ulubiony. Dostałam go od przyjaciółki, jak się wprowadzałam do tego mieszkania.
- Lokalna patriotka z ciebie
- Ano

Richard wyjął drugi kubek, potem herbaty sobie też biorąc malinową.
- Moja babcia sama przygotowała taką herbatę z liści malin. To był dopiero napar. – stwierdził z przekonaniem.

Niebawem czajnik donośnie obwieścił, że woda się już zagrzała. Vi zalała obie herbaty, po czym oboje z Richardem wrócili do salonu i usiedli na kanapie.

- To był naprawdę udany lunch – rzuciła kobieta z uśmiechem – Dobrze sie z tobą bawiłam.
- Ja mogę powiedzieć tak samo- rzekł Richard, ostrożnie obejmując ją ramieniem. Nie odpowiedziała, a jedynie uśmiechnęła się.
- Swoją drogą jestem ciekawa jak się udała randka mojego brata z Emily. Bo wiesz, to moje nagłe zmęczenie , to było takie maleńkie oszustwo w ramach babskiej solidarności - powiedziała Vivianne z szerokim uśmiechem – Emily mnie poprosiła i nie mogłam jej odmówić.

Delikatnie tuląc pannę Henderson Richard rzekł. – Z tego co wiem...Emily była bardzo zadowolona z tej randki. Szczegółów jednak nie znam. Brat nie zadzwonił? - Spojrzał wprost w jej oczy.- I to jest ta strona twej osobowości, przed którą mnie ostrzegałaś?
- To wierzchołek góry lodowej - powiedziała z jeszcze szerszym uśmiechem, po czym upiła łyk herbaty
Richard cmoknął Vi w policzek dodając. – To czemu mnie kusi, by poznać cię całą?
- Mężczyźni uwielbiają zołzy - odparła patrząc mu głęboko w oczy.
- Ja na pewno

Richard pocałował Vivianne w usta...chciał tylko delikatnie cmoknąć, ale pokusa okazała się zbyt wielka. I pocałunek był bardziej namiętny niż delikatny. Oderwawszy usta szepnął żartobliwie. – Twe oczy mnie hipnotyzują...za szybko tracę przy nich głowę.
- Czy ja wiem, czy za szybko - odparła głosem pełnym wątpliwości. – Tracenie głowy jest miłe, zazwyczaj dla obu stron - mrugnęła do niego, po czym odwzajemniła pocałunek.

Richard odstawił kubek i objął Vi, pozwalając by ten pocałunek trwał i trwał... Miłe chwile przerwał jednak dźwięk telefonu. Telefonu panny Hennderson. Vivianne spojrzała na wyświetlacz, by sprawdzić kto dzwoni i przekonać się, że to jej braciszek w końcu przypomniał sobie o siostrze. Typowe dla niego.

- To Erick - powiedziała z żalem. – Muszę odebrać, bo nie da mi spokoju. Ale obiecuję, że szybko go spławię.

Ostatni raz pocałowała Richarda, po czym odebrała:
- Tak, słucham, kochany mój bracie. Co się stało?
- Wiesz, tym razem to jest miłość. – wypalił Erick bez przywitania. Ton głosu miał wyjątkowo rozmarzony, romantyczny, zupełnie do niego nie podobny. – Ona jest aniołem, skromna i uprzejma. A jak potrafi słuchać. Myślę że naprawdę kocham Emily.
- To wspaniale - powiedziała Vi z dobrze udawanym entuzjazmem. – Cieszę się twoim szczęściem.
- A właśnie...zapomniałem cię spytać ostatnio. Wiesz, Emily i ja...- zaczął nieskładnie tłumaczyć, zanim przeszedł do sedna.- Poczułaś się lepiej, po powrocie do domu? Wiesz, po tej randce.
- Tak, wszystko było ze mną w porządku. Miło, że się o mnie martwisz.
- I jak oceniasz tego Richarda?- spytał Erick.
- Skoro zabrałam go na podwójną randkę z tobą, to chyba dobrze, nie sądzisz? Ale może rozwiniemy ten temat kiedy indziej. Miałam dziś męczący dzień w pracy.
- W takim razie już ci nie przeszkadzam. Fajnie że masz z kim wyjść na miasto, ale jakby się narzucał i był nachalny. To brat ci pomoże. Ciao
- Ciao - odparła wyraźnie uradowana i rozłączyła się. – No i załatwione. To na czym skończyliśmy - powiedziała z łobuzerskim uśmiechem, zarzucając mu ramiona na szyję.

Richard objął ją w pasie, a jego dłonie wsunęły się pod jej koszulę. Zaś on sam rzekł – Na tym, że tonę w twoich oczach - i pocałował ją namiętnie. Zdecydowanie się pannie Henderson narzucał, ale to jej jakoś wcale nie przeszkadzało.

I znów jakimś dziwnym trafem znaleźli się w sypialni, by móc zatonąć w swych objęciach. A kiedy już zmęczeni legli obok siebie w satynowej pościeli, Vi wtuliła się w nagi, przyjemnie ciepły tors mężczyzny i zasnęła rozmyślając, jak cudownie jest zasypiać i budzić się w czyichś ramionach.

Czw, 18 X 2007, mieszkanie Vivianne Henderson, 6:40

Vivianne obudziła się. Nie potrzebowała żadnego budzika, jej organizm doskonale wiedział kiedy jest pora pobudki. Musiała być naprawdę niewyspana, by te mechanizm nie zadziałał. Tym razem jednak tak nie było. Minioną noc przespała wyjątkowo spokojnie, miała wspaniałe sny, a po przebudzeniu ujrzała śpiącego obok Richarda i już wiedziała, że zeszły wieczór to nie był sen, a najprawdziwsza prawda.

Chwilę jeszcze leżała w łóżku wtulając się w śpiącego, obserwując jak jego klatka piersiowa unosi się w spokojnym, miarowym oddechu. W jej głowie znów pojawiła się radosna myśl, że budzenie się przy kimś to jest to „co tygryski lubią najbardziej”. Nawet jeśli ten ktoś ma lekko nieświeży oddech, za to świeżutki, jednodniowy zarost, który strasznie drapie.

Czas było wstawać. Ostrożnie wygramoliła się z łóżka uważając, by nie obudzić mężczyzny, zarzuciła na gołe ciało jedwabny szlafroczek, po czym bosymi stopami poczłapała do łazienki. Przyjemny letni prysznic zmył z jej powiek resztki błogiego snu. Po kilku minutach wyszła z kabiny, wytarła się do sucha ręcznikiem i znów zarzuciła na plecy szlafrok. Umyła zęby, przez chwilę przyglądała się w lustrze swojej figurze, wreszcie rozczesała włosy i zaplotła je w warkocz, by tak gotowa wyruszyć do kuchni celem przygotowania śniadania.

Lodówka nie była zupełnie pusta, jak to wrednie miała w zwyczaju, co dawało spore nadzieje, że zjedzą na śniadanie coś dobrego. Kobieta przeciągnęła się ziewając i zabrała się do roboty.

Jakieś dwadzieścia minut później wszystko było gotowe. Na stole stał dzbanek pełen kawy z mlekiem, po dwa kubki, talerze i zestawy sztućców, do tego pokaźny stosik naleśników, słoik powideł śliwkowych usmażonych przez Carmen, twarożek i masło czekoladowe.

Pyszne śniadanko było gotowe i brakowało już tylko kogoś, z kim można by je zjeść. Jednak zanim Vi pofatygowała się do sypialni, by zbudzić swego śpiącego królewicza, ten sam się zjawił, kompletnie ubrany, z czarującym uśmiechem na ustach. Mężczyzna wtulił się w nią delikatnie, pocałował ją, po czym usiedli do stołu.


- Pozwolisz sobie na zrobienie prezentu i porwanie gdzieś wieczorem? -spytał żartobliwie Richard przygotowując sobie kolejnego naleśnika.
- O matko, rozpieszczasz mnie. Aż mi trochę głupio.
- W zasadzie to...jest takie małe przyjęcie. Mam przyjść na nie w towarzystwie, więc... - spojrzał na Vi i dodał szybko – ...chciałem cię zabrać na nie i chciałbym, byś na nim lśniła. Może przed przyjęciem, pojedziemy wybrać jakąś kreację wieczorową?
- Wolałabym nie - odparła z uśmiechem. – Nie zrozum mnie źle. Ja po prostu… nie musisz mnie zasypywać prezentami, bym się dobrze przy tobie czuła. I bez tego jest świetnie.
- [i]Po prostu chcę żebyś lśniła - rzekł Richard, po czym zaśmiał się. – Gadam głupoty, przecież ty lśnisz. - Spojrzał na Vi dodając – W każdym razie, to przyjęcie w strojach wieczorowych, będą tam szychy Nowego Jorku z żonami, każda wystrojona niczym paw. Będą przekąski, muzycy z filharmonii...błagam, pójdź tam ze mną. Bez ciebie się zanudzę.
- No dobrze, skoro tak mnie prosisz, jak mogłabym odmówić?
Richard ucałował delikatnie wargi Vi szepcząc- Dziękuję - Po czym dodał z łobuzerskim uśmiechem – A i jeszcze biorę misia którego ustrzeliłaś, na pamiątkę. Zostawię ci mojego. Pasuje ci taka ugoda?
- Tak, pasuje.

Dalsza część śniadania minęła w spokoju. Uśmiechali się, rozmawiali. Wreszcie Richard wyszedł nie omieszkawszy wcześniej długo i namiętnie ją pocałować. Vivianne przebrała się w codzienne ubranie i dopiwszy kawę ruszyła do pracy.

Czw, 18 X 2007, biuro porucznik Logan 9:00

Zamknęła swoją pierwszą sprawę. Wszystko poszło łatwo miło i przyjemnie, ale Vi była z siebie cała dumna. Tym bardziej, że chociaż sprawę przyznano również Chrisowi, to jednak mężczyzna zasadniczo nie angażował się zbytnio w śledztwo. Oby następnym razem lepiej się spisał.

- Dziękuję – powiedziała Vivianne w odpowiedzi na gratulacje swej przełożonej. Potem wysłuchała uważnie szczegółów kolejnej sprawy i na koniec zapytała – Czy dr. Pawlicek mówiła coś na temat tego jakiego typu był to rytuał? Alchemiczny, okultystyczny, satanistyczny, nie wiem… voodoo?
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.

Ostatnio edytowane przez echidna : 28-03-2010 o 21:56.
echidna jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:18.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172