Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-03-2010, 16:51   #24
Sayane
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Ze względu na późną porę z zakupami uporano się szybko. Valstrom gwizdnął z podziwem nad umiejętnościami kupieckimi Alto myśląc, że chciałby mieć takiego zarządcę w swoim warsztacie. Nawet jeśli inni uważali Paperbacka za podejrzaną personę, on nie miał zamiaru wyrabiać sobie negatywnego zdania na początku znajomości. Choć zapewne mieli rację. Za to z pewną ulgą przyjął fakt, że Megara, jako jedyna prócz Alto, nie kłapie dziobem furt i cięgiem. Pozostała trójka nadrabiała ich milczenie z nawiązką. Rozumiał potrzebę ustalenia pewnych spraw, ale jak to powiadają: nieprzyzwyczajonym szkodzi.

Podobnie jak reszta i on przeniósł się wraz ze służbą do "Złotego Bażanta". Pachołkowie byli co najmniej zdumieni nagłą zmianą planów pracodawcy, nie rzekli jednak słowa. Opiekunka zaś miała kwaśną minę - Robert domyślał się jakie plotki rozniesie po mieście. Mało go to jednak obchodziło; trzymał ją bo dobrze opiekowała się Polą - a każda baba plotkuje, więc lepszej i tak by nie znalazł. Zamówił pokoje, jadło dla nich i dla siebie (usadziwszy służbę przy osobnym stole), ciemne piwo i mleko z miodem dla córki, z rozbawieniem obserwując jak Wulf droczy się z Marie. Pola zapomniała już o wydarzeniach w poprzedniej gospodzie, które nadal podnosiły ciśnienie jej ojcu, i z ciekawością przyglądała się nowym znajomym. Po posiłku szybko jednak zasnęła, zmęczona aktywnym dniem i wcześniejszą podróżą. Robert przesadził ją sobie na kolana, przysłuchując się rozmowie.
Dzięki rozgadanej Myszce wszyscy zaczęli się przedstawiać. Wylewna była zwłaszcza Megara, najwyraźniej nie umiejąca jeszcze miarkować procentowych trunków. Robert odezwał się jako ostatni.
- Robert Valstrom, a to moja córka Pola - zawada dla was, a radość i oczko w głowie dla mnie. Nie jestem obieżyświatem jako wy. Mieszkam w oddalonym od Marsember o trzy dni jazdy miasteczku, gdzie mam tartak własny, z dziada pradziada prowadzony, i warsztat ciesielski. A najstarszym jestem z was, bo tej jesieni czterdziesta wiosna mi stuknie.

Przez chwilę zadumał się nad różnorodnością grupy. Miał dziwnie przykre wrażenie, że tamtych łączy ze sobą nawzajem więcej niż z nim. Zwłaszcza wojowników rzecz jasna. Inną myślą było, ze z taką Myszą w drużynie nawet najbardziej ponura podróż może stać się przyjemna i zabawna. Oraz zapewne kłopotliwa, ale to już inna sprawa. Zresztą podejrzewał, że rzucający się w oczy pragmatyzm Wulfa skutecznie wyrówna bezmyślność Marie.
⤘ ⤘ ⤘
Robert mało spał tej nocy. Leżał w ciemnościach wpatrując się w powałę, słuchając spokojnego oddechu leżącej w zagłębieniu jego ramienia Poli i rozmyślał. A w zasadzie nie rozmyślał nawet - fragmenty dzisiejszych rozmów, ostatnich wydarzeń, różnorakie, często sprzeczne ze sobą emocje i wątpliwości przetaczały się przez jego umysł. Nie wiedział, czego chciał. A raczej wiedział, ale nie chciał się sam przed sobą do tego przyznać. Chciał wolności, tego niezwykłego, ulotnego uczucia gdy wszystko można, gdy człowiek sam jest sobie panem i władcą.
- Mój Kruku... - szepnęło czule wspomnienie. Wtedy też się tak czuł. Rozpędził obowiązki, konwenanse, oczekiwania innych na cztery wiatry, z hukiem otworzył drzwi i wpuścił do serca, to, czego pragnął najbardziej w świecie. Ale Anny już nie było, a on obiecał sobie wychowywać Polę tak, by nie wstydziła się własnego ojca. W małym Ronwyn nie było miejsca na inność. Druidom i łowcom kłaniano się nisko, ale na biegającego po lasach Valstroma patrzono z ironicznym pobłażaniem. Pracownicy cenili, że nie unika roboty, lecz pozostali mieszkańcy stukali się w głowę, że brudzi sobie ręce. Że nie wziął sobie trzeciej żony. Że dał Poli kucyka, uczył ją już pierwszych liter i traktował jak księżniczkę, a nie jak dopust boży, przez który trza będzie ziemie podzielić i posag dać. Że nie siedzi na ganku wydając polecenia, tyjąc i nudząc się jak mops. A on budził się rano, jadł, pracował, zasypiał tak samo jak jego ojciec, dziad, ojciec i dziad jego dziada. Przejął rodzinną schedę i od małego uważał, że nie ma wyboru, w czym zresztą utwierdzał go ojciec. Miał wiele i powinien robić, swoje ciesząc się z tego, co ma. I cieszył się, na prawdę. Nawet nie myślał o tym, by robić coś innego.
Tyle że czegoś było mu brak - i nie szło tu o złoto w kiesie. Ogarnął go osobliwy marazm - marazm, który zniknął dwa dekadni temu. Bogini zeszła do niego i otworzyła mu oczy. I tak na prawdę to by mu wystarczyło... Nie potrzebował kupy kamieni na końcu świata. Pola, tak na dobrą sprawę, też nie. Jednak spadek na północy oznaczał, że ma pretekst do wyrwania się z dotychczasowego życia. Nikt nie będzie miał mu za złe, że jedzie za mamoną. A że prawdziwy powód był inny... to już nikogo nie powinno obchodzić.

Robert zamknął oczy, przypominając sobie gęsty las wokół miasteczka. Wyczulone zmysły zamiast smrodu kanałów i odgłosów nocnego życia miasta wchłaniały szum drzew i kwilenie ptaków. Często miał ochotę zagłębić się między drzewami i iść, iść, iść gdzie go oczy poniosą, wabiony spokojnym szelestem liści i traw, szczekaniem lisa, piszczeniem warchlaków, szczebiotem różnorodnego ptactwa. Słyszał o syrenach, które wabiły żeglarzy - tak samo jego wabił las. Ale zawsze wieczorem wracał do domu, a jego kotwica posapywała właśnie cicho przez sen. Nie miał do niej o to żalu - kochał córkę nad życie i nie chciał, by przez jego zachcianki czegoś jej brakowało. Lecz z drugiej strony... on też miał swoje życie, życie które nie dobiegło jeszcze końca; którego coraz bardziej nie chciał zmarnować wegetując w Ronwyn. Dziecko było ważną jego częścią, ale nie wypełniało go całkowicie. Czy postępował egoistycznie, czy też... Bogini dała mu szansę. Jeśli teraz z niej nie skorzysta, to kiedy?

Świtało już gdy mężczyzna wymknął się z łóżka i przy bladym świetle przedświtu począł pisać list do ojca. Nie zamierzał się tłumaczyć - kilka zdań wystarczyło. Spadek wymagał natychmiastowego przejęcia w dalekiej Damarze, toteż jeszcze dziś wyruszał statkiem do Implitur. Jeśli za pół roku i miesiąc nie powróci, cały swój majątek, bez wyjątku, przekazuje Poli, niezależnie od tego czy wyjdzie ona za mąż, czy nie. Zwinął pergamin, zalakował i włożył do tuby, a tubę do dziecięcych bagaży. To powinno było wystarczyć.
⤘ ⤘ ⤘
Rankiem, zanim wszyscy wstali, udał się do banku zrealizować weksle. Dzięki bogom miał w Marsember taką możliwość, inaczej wyruszyłby z tym, co miał na grzbiecie. Potem pchnął pachołka do znajomego handlarza, by tam zakupił broń, narzędzia, żywność i wszystkie potrzebne drobiazgi. Po namyśle w czasie wycieczki na bazar nabył jeszcze lekką tarczę, trochę ziół oraz parę magicznych drobiazgów. Dla zachwyconej akrobatami Poli zaś wybrał kilka sukienek i barwnych zabawek. Wiedział, że przekupywanie dziecka prezentami było podłe - a co gorsza i tak nie zadziała; zakupami jednak chciał choć trochę wynagrodzić jej rozłąkę i osłodzić rozstanie. Oraz uspokoić swoje sumienie.

Zgodnie z przewidywaniami prezenty nic nie dały. Rezolutna pięciolatka w mig zorientowała się, że "długa podróż" to nie kilkudniowe wyjazdy do klientów i rozpłakała się w głos, zawodząc żałośnie i czepiając się jego spodni. Pewnie inny ojciec przełożyłby córkę przez kolano i wyjechał nie przejmując się szlochami potomki, ale on po prostu nie umiał. Plótł więc jakieś farmazony gładząc ją po włosach i zastanawiając się, czy nie popełnił błędu próbując zastąpić dziecku i matkę i ojca. Bachory jego sąsiadów nie lgły do nich tak bardzo. Może rozstanie faktycznie dobrze im zrobi?
Znaczące chrząknięcie Wulfa oznajmiło czas odjazdu. Robert nie miał zamiaru brać Poli na nabrzeże; wcisnął ją w ramiona opiekunki, przykazując parobkom natychmiast pakować bagaże i wracać do domu, uważać na tyły, a Poli pilnować jak oka w głowie - inaczej wyłupie im ich własne. Zdumieni i nieco przestraszeni nietypowym zachowaniem chlebodawcy mężczyźni solennie przyrzekli nie spuszczać małej dziedziczki z oka i natychmiast skoczyli siodłać konie. Niańce Robert dał list do starego Valstroma i, ucałowawszy ostatni raz Polę, ruszył za innymi spadkobiercami do portu.

Nigdy nie płynął statkiem, nawet nie był na żadnym, toteż za żywym zainteresowaniem obejrzał sobie kogę od rufy po dziób, jak to on szczególną uwagę przykładając do gatunku i konserwacji drewna. Ciesielka okrętowa to było na prawdę coś zupełnie innego. Ciekawe, czy gdyby postawił nad wodą warsztat, to oparłby się konkurencji... Rozmyślania przerwał mu kwik koni i huk podków walących o kamienne nabrzeże. Wulf wyraźnie nie radził sobie ze swoim potężnym rumakiem, a i koń Brana łyskał białkami oczu ze strachu. Valstrom szybko zbiegł po trapie chcąc uspokoić wierzchowce, jednak bojowe rumaki nie były tępymi, pociągowymi wałachami i zwykłe sztuczki nie starczyły. Toteż ggy udało mu się nawiązać kontakt wzrokowy ze zwierzęciem oparł czoło na jego pysku i zamknął oczy. W umyśle rumaka huk fal zamienił się w szum wiatru, a kiwający się trap w uginającą się pod kopytami murawę. Słona bryza przekształciła się w lekki deszczyk i koń żwawo podążył w stronę pokładu. Z wierzchowcem Brana poszło znacznie łatwiej.
- Następnym razem po prostu zawiążcie im oczy - poradził wojownikom i ruszył zostawić bagaż i poszukać sobie miejsca do spania. Hamak był kuszący, lecz póki pogoda sprzyjała Robert zdecydował się spać na pokładzie, gdzie zamiast chrapania mężczyzn mógł słuchać szumu fal i wpatrywać się w gwiazdy. W końcu była to jego pierwsza morska wyprawa, a nie po to opuścił dom, by spędzać czas w zamknięciu.
⤘ ⤘ ⤘
Kolejne dni żeglugi Robert spędzał przyglądając się pracy marynarzy, a czasem nawet pomagając co nieco, choć głównie stając się nie plątać pod nogami. Bezczynność ciążyła mu bardzo, podobnie jak ciasny pokład, który zdawał się kurczyć jeszcze z każdym dniem. Dużo czasu spędzał z końmi spadkobierców, szerokim łukiem omijając za to świnię wiedząc, że będzie przeznaczona na gulasz. Mysza! Co za kobieta! Świnię z kwiatkiem i imieniem na pokładzie trzymać. Bawiło go to jeszcze długo po tym, jak kwiatek od Marie zwiądł, a Mariann zniknęła w żołądkach zachwyconej załogi. Poza tym jednak nie miał żadnego zajęcia - chyba że nazwać takowym pilnowanie, by rzygająca Megara nie wypadła za burtę lub nie pobrudziła sobie włosów - toteż chętnie, choć nie bez obaw, przyjął propozycje Brana i Wulfa.

Szczerze powiedziawszy spodziewał się zupełnie czegoś innego. Walczyć buławą uczył się trochę sam, trochę od miejskich strażników i przewodników, nie była to jednak żadna podręcznikowa walka lecz taka, by zabić a nie dać się zabić samemu. Z kolei po rycerzach spodziewał się raczej hm... może nie kurtuazyjnej wymiary ciosów, lecz czegoś zbliżonego do pojedynku. Bran natomiast zaserwował mu walkę rodem z przydrożnej karczmy. I dobrze, że młodzian wiedział co to prawdziwa bitka, jednak Robert nie walczył dla treningu od lat i nie umiał miarkować siły ni ciosów, zwłaszcza takich co wszystkie możliwości wykorzystują. Toteż gdy ujrzał jak rycerz sprawdza ruszający się ząb stwierdził, że musi jeszcze raz przemyśleć cel i formę owych sparringów, inaczej więcej z nich będzie szkody niźli pożytku.

Bran tymczasem poleciał do Wulfa, wskazując na Valstoma i najwyraźniej klarując kapłanowi wnioski z pierwszego starcia. Jak otrok do ojca, uśmiechnął się Robert i zapatrzył w horyzont. Nierównowaga sił nie martwiła go zbytnio; wiedział że nawet przy regularnym treningu jeszcze przez długi czas nie dorówna szkolonym wojownikom - co nie znaczy, że nie zamierzał próbować. Bardziej zastanawiała go jednak osobliwa reakcja kapłana na jego wcześniejsze słowa. Czyżby go czymś obraził? Nieufnością może? Wulf zarzucił mu defetyzm, a przecież Robert zaledwie trzeźwo ocenił całą sytuację. Ciężko było uwierzyć w taką naiwność mężczyzny, ale jeśli kapłan na prawdę ślepo ufał każdym nowopoznanym towarzyszom, to aż dziw że dożył swoich dwudziestu pięciu lat. Towarzyszom broni, kapłanom może owszem. Ale takiej zbieraninie jak ta? Valstrom z niedowierzaniem potrząsnął głową, a potem wzruszył ramionami. Dla niego wystarczającym wyzwaniem była ta niezwykła wyprawa, nie potrzebował więcej. A że kapłan uważał inaczej wydając pochopne sądy? Cóż - Robert nie zbiednieje od tego, a może nawet zyska. Czas pokarze.
⤘ ⤘ ⤘
To było piątego dnia podróży leżał wpatrując się w gwiaździste niebo. Wolał spać na pokładzie niż w dusznym, zatłoczonym pomieszczeniu. Noc była spokojna, ale na wszelki wypadek obwiązał się w pasie liną. Nawet nie pamiętał kiedy zasnął, a może to wcale nie był sen? Statek miał swoją melodię, skrzypienie lin, łopot płótna na wietrze, fale delikatnie omywające burtę, a poza tym niezwykła cisza ciągnąca się po daleki horyzont.
Noce na morzu potrafiły być piękne, zwłaszcza dla ludzi otwartych na ich niezwykły urok. Nic dziwnego, że byli ludzie, którzy tułaczce po morzu oddali swoje serce.
Bardziej poczuł jej obecność niż usłyszał jakiekolwiek kroki. A może była tu cały czas, tylko nie potrafił jej dostrzec? Dziś bardziej przypominała Ann, choć nie była nią do końca. Usiadła na zwoju lin i wtedy dostrzegł jej bose stopy. Może to dlatego krok miała cichy?
- Nie byłam pewna czy zdecydujesz się wyruszyć Robercie. Nie wydajesz się jednak szczęśliwy, a przecież tego zawsze pragnąłeś.
Robert spojrzał na kobietę zamyślonym wzrokiem. Czy i ona uwzięła się dręczyć go, gdy ledwie co podjął najtrudniejszą decyzję w swym życiu?
- Nie będę Ci przeszkadzać w kontemplacji samotności. Nie przyszłam bez powodu. Jutro kapitan będzie chciał zawinąć do brzegu, by uzupełnić zapasy wody. Odwiedź go od tego, a jeśli się nie uda... przekonaj chociaż swoich towarzyszy, by nie schodzili na ląd.
Mężczyzna uśmiechnął się trochę gorzko.
- A niby jak mam to zrobić? Nie znam tutejszych okolic, nie mam więc pretekstu dla kapitana, co do towarzyszy natomiast... Myślisz, że posłuchają?
Kobieta wzruszyła ramionami i popatrzyła na swoje nagie stopy:
- Nie przekonasz się o tym jeśli nie spróbujesz.
- To na pewno -
mruknął. - Dlaczego mi to mówisz? - zapytał po chwili.
Zeskoczyła na ziemię i podeszła do leżącego mężczyzny. Skraj jej szaty lekko musnął jego bok
- Miewam różne kaprysy.
- Kaprysy... -
Anna nie miewała kaprysów. - Słyszałem, ze kobiety często dla kaprysu lubią robić z mężczyzn głupców - uniósł się na łokciu, chcąc lepiej przyjrzeć niewieście.
Odwzajemniła jego spojrzenie. Przez chwile mierzyli się wzrokiem:
- Zawsze możesz zignorować moje słowa - odezwała się pierwsza.
- Nie w tym rzecz - zapatrzył się w gwiazdy.
- Może za wiele myślisz...
- Raczej zbyt mało... - westchnął. - Zdradzisz mi swe imię?
- Mam wiele imion...
- Wybierz więc to ulubione
- śmiech zadudnił w gardle Roberta.
- Jocelyn - odpowiedziała z uśmiechem.
- Jocelyn... ładnie - rzekł, wbijając wzrok w kołyszący się na maszcie czarny kształt. - Jocelyn, czemu ten kruk za mną lata?
- Wymieniłeś z nim cząstkę duszy. To dzięki temu rozumiesz głos natury - kobieta nie wydawała się zaskoczona zmianą tematu
- Więc jeśli coś go zeżre to przestanę? - Robert wystraszył się nie na żarty, ale i mocno rozczarował. Czyli bogini... Jocelyn nie... to nie on był wyjątkowy. Poczuł nieoczekiwaną niechęć do ptaka.
- Nie... to nie tak. jego śmierć nie odbierze Ci mocy. To już się stało. Nic tego nie zmieni, ale masz w nim kogoś bliskiego. Zawsze odpowie na twoje wołanie.
- Aha... - mruknął Robert, nie wydając się przekonanym. Pewien pomysł zaczął jednak kiełkować mu w głowie. - Co się stanie jeśli zejdziemy na brzeg? - wrócił do poprzedniego wątku rozmowy.
Jocelyn usmiechnęła się tajemniczo:
- Nie mogę powiedzieć... i dla mnie nie wszystko jest oczywiste. Jest wiele zmiennych.
- Brzmisz jak jeden z tych filozofów, co siedzą i jeno w liczbach i gwiazdach się babrzą
- mruknął mężczyzna. I tak nie spodziewał się odpowiedzi, a kobieta wyraźnie lubiła zabawy słowami. - Cóż... na zmianach polega życie.
- Lubie Filozofię, choć masz racje czasami za bardzo mędrkuje.
Robert roześmiał się. Sposób, w jaki Jocelyn mówiła o filozofii natrętnie nasuwał mu obraz marudnego, chudego starca z długą brodą.
- Niczym stary druid... - powiedziała kobieta i też zaczęła się śmiać.

Nagle jakiś odgłos na pokładzie przykuł uwagę mężczyzny. Odwrócił wzrok, a gdy popatrzył z powrotem w kierunku Jocelyn już jej nie było... Szarpnięcie za ramię wyrwało go ze snu. Jakiś marynarz potrząsał nim mocno:
- Człowieku, ależ ty masz sen! Już od dłuższego czasu się z tobą szarpię. Przywiązałeś się do kotwicy, a musimy ja wyrzucić zanim zejdziemy na ląd!

Robert zerwał się na równe nogi i skoczył na dziób. Przed nimi majaczyła zielonoszara krzywizna lądu i zatoka, przed którą ostrzegała go Jocelyn. No to zobaczymy jaki z ciebie pożytek duszyczko, mruknął, po czym uniósł głowę i odszukał wzrokiem kruka. Chodź! - pomyślał, wyciągając rękę. Kruk przechylił łepek raz i drugi, po czym rozłożył skrzydła i wylądował mu na przedramieniu. Mężczyzna delikatnie pogładził lśniące ciemnym granatem pióra. Jedno z nich było brązowozłote, jakby kruk zamienił się nim z bażantem. Ptak spojrzał na niego z uwagą. Z czarnego jak smoła spojrzenia nie dało się nic wyczytać. Robert skierował wzrok w stronę zatoki. Leć więc, bądź moimi oczami i uszami, które ostrzegą nas przed niebezpieczeństwem - rzekł do kruka, który posiedział jeszcze kilka sekund, po czym zerwał się do lotu w kierunku kontynentu. Valstromowi trochę ciężko było uwierzyć w efekt takich działań, nie miał jednak nic do stracenia a wiele do zyskania. Teraz została ta trudniejsza część... Ciężkim krokiem ruszył w stronę spadkobierców, który zgromadzili się na pokładzie wypatrując ziemi.

"I co ja im mam do stu diabłów powiedzieć? Że boginka ze snów zabroniła nawet cumować statku w tej zatoce, o lądowaniu nie mówiąc? Wezmą mnie za wariata, który zgłupiał od wpatrywania się w morze." Skąd miał niby wiedzieć, że tajemnicze, pojawiające się znikąd kobiety są dla ich grupy zupełnie normalne? Zaczął więc niezgrabnie:
- Wiecie... sądzę, że nie powinniśmy schodzić na ląd w tym miejscu... Mam złe przeczucia... - ależ zabrzmiało, niech to cholera. Wulf znów mu wytknie pesymizm. Spróbował z innej strony. - Jeśli ktoś podąża naszym śladem będzie mu łatwiej namierzyć nas, jeśli będziemy pojawiać się osobiście w mijanych portach.
Spojrzał nad morze, gdzie w oddali znikała czarna plamka. "Obyś spełnił swe zadanie, mały kruku. Bo jak nie, to dzięki Jocelyn na idiotę wyjdę." Mimo tych wątpliwości miał zamiar pójść jeszcze do kapitana i wypytać coś niecoś o ów port do którego się zbliżali, zanim mężczyzna nie zajmie się przygotowaniami do lądowania
 

Ostatnio edytowane przez Sayane : 16-03-2010 o 21:31.
Sayane jest offline