Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 14-03-2010, 18:53   #21
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Tego wieczora mogli odpocząć, mając dużo czasu i pewność, że jutro nikt z nich nie spóźni się na pokład "Złotego Sokoła", co było dobre patrząc na nieroztropność Myszy. Towarzystwo było zróżnicowane, ale i tak postawił pierwszą kolejkę, wznosząc kufel.
- Za to, byśmy dotarli na miejsce w komplecie i nie zastali tam tylko gruzów.
Łyknął solidnie, ale tego dnia nie miał zamiaru się upijać. Chciał być trzeźwy i bez kaca nawet, w przypadku Wulfa nie było to co prawda trudne, ale zdarzało się, że następnego dnia cierpiał niedogodności. Dlatego pił tylko piwo, w ilości rozsądnej, która to ilość obie kobiety na pewno zwaliłaby z nóg. On następnego dnia miał jej nie czuć. Odprężył się, chwilowo minęła powaga, z którą obnosił się przez większość dnia. Nawet zamówił mleko dla Myszy, wielce ciekawy jej miny do tej gry. Nie zawiódł się i z trudem powstrzymał się od śmiechu. Przed sobą przyznawał się, że zaczynał ją lubić, ale dla pewności, pozostawiał to wewnątrz siebie. Najpierw chciał jak najwięcej dowiedzieć się o nich wszystkich. Marie zaproponowała wymianę informacji, którą wcześniej poczynił już nieco sam Wulf, ale bez obecności Roberta i grajki. Dlatego teraz się powtórzył, uzupełniając trochę informacje.
-Moje imię pamiętają wszyscy, tak jak ja pamiętam wasze. W tym roku dwadzieścia pięć lat kończyłem. Pochodzę z Cormyru, chociaż moi rodzice przywędrowali tu z dalekiej północy. Dlatego kolor mojej skóry nie pasuje do koloru rodowitych Cormyrczyków. Wychowywałem się najpierw w wiosce na zachodzie, a potem jako nastoletni chłopak trafiłem do szkoły dla wojowników w służbie Tempusa. Tam nauczono mnie tego co umiem. Kilka lat temu zacząłem podróżować, najpierw jako adept, w grupie, teraz również samotnie, jako kapłan-wojownik boga wojny.
Nie mówił więcej, gdyż to już byłoby wgłębianie się w szczegóły, które zawierały w sobie głównie dużą ilość walki. Mógłby zanudzić przynajmniej połowę ze słuchaczy. Takie rozmowy podejrzewał, najłatwiej będą przychodzić z Branem, jedynym porządnym wojownikiem tej grupy.

***

Wulf również udał się na targ, ale nie miał zamiaru kupować nic na handel, nie potrzebował też innych zapasów, wierząc całkowicie w zapewnienia kapitana, że zapewni im jadło i obrok dla jego rumaka - pięknego, olbrzymiego czarnego wierzchowca, specjalnie dostosowanego do przewożenia tak wielkich ludzi jak Tsatzky. Kupił za to coś zupełnie bez sensu dla kupca, u którego zamówienia dokonywał. Trochę różnych długości kawałków drewna, trochę ołowiu, a także kilka kawałków wygarbowanej skóry. Znajdował sobie właśnie zajęcie na długą podróż, z założenia nudną i ograniczoną do bardzo małej chybotliwej przestrzeni. Nie bał się statków, kilka razy już na nich nawet bywał, ale nie przepadał za tym, nie lubił ograniczeń i nudy związanej z wpatrywaniem się w horyzont lub przesiadywaniem pod pokładem, zdecydowanie zbyt niskim i ciasnym jak na jego gabaryty.

Wejście na pokład okazało się lekko problematyczne. Agat nie był przyzwyczajonych do drewnianej, kolebiącej się łajby, ale i tak zadziwił Wulfa. To był szkolony koń, taki, który miał nie bać się takich rzeczy. Nigdy nie można było przewidzieć tego, co się działo. Podziękował więc Robertowi skinieniem głowy, a potem udał się pod pokład, zatroszczyć się o odpowiednie umieszczenie wierzchowca i zapewnienie mu tylu wygód, ile tylko można było w tym nieprzyjaznym wnętrzu. Będzie musiał wyprowadzać go na stały ląd, jeśli będą po drodze zatrzymywać się w jakiś portach na trochę dłużej niż kilka godzin. Potem zaś zrobił oględziny kajuty, którą im przydzielono.
-Są w niej dwa miejsca, akurat dla kobiet. Nie byłoby wskazane, by spały między mężczyznami. Pięć dekadni to dużo czasu, a nie możemy zaufać wygłodniałym marynarzom.
Nie dodał, że prawdopodobnie walory kobiet, albo przynajmniej prowokujące zachowanie Myszy, na pewno przyniosłyby mniejsze lub większe problemy, których można było łatwo uniknąć dzięki tej jednej koi. Dodatkowo wielkie kufry pozwoliły schować tam większość ciężkiego ekwipunku kapłana, który zostawił sobie tylko kolczugę i nadziak, które będą musiały mu wystarczyć w przypadku ataku piratów lub czegoś jeszcze innego. Noszenie ciężkiej zbroi na środku morza nie byłoby rozsądne.

***

Olbrzym odnalazł kapitana zaraz po tym, jak wypłynęli z portu.
-Trójka pasażerów, poza nami? Jako tymczasowy dowódca straży "Złotego Sokoła" chciałbym czegoś się o nich dowiedzieć. To tylko pasażerowie, czy któreś z nich podobnie jak my w walce stawać może?
Kapitan uśmiechnął się słysząc samozwańczy tytuł dowódcy straży w ustach pasażera, ale nie skomentował tego:
-Kobieta i starzec to druidzi. Mężczyzny pod uwagę chyba brać nie warto, bo za tydzień nas opuści.
-Dobrze. Nigdy nie spotkałem druida, ale tutaj lasu nie ma, więc nie będę ich niepokoił rozmową. A twoja załoga kapitanie? Jak sprawna w walce? Jakie macie uzbrojenie?

Teraz już kapitan szczerzył się wyraźnie:
-Widzę panie Wulf, że poważnie przejęliście się swoją rolą - Klepnął kapłana poufale po ramieniu - Wszyscy moi ludzie w razie konieczności staną do walki. Może to nie rycerze, tylko w tym szkoleni, ale każdy z nich ma niewielki udział w zysku z towarów i o stan statków walczyć będzie z całej duszy.
-Zawsze poważnie biorę obowiązki, których się podejmuję. A uzbrojenie? Kordy, krótkie miecze? Jakaś broń zasięgowa?
-Mamy dziesięć kusz i bełty. Każdy marynarz posiada własny kord i sztylet.
-Dziękuję, to wystarczy. Mimo wszystko mam nadzieję, że uda się uniknąć wroga i nasza pomoc nie będzie konieczna.

Skłonił się i skierował pod pokład.

***

Wulf do Roberta podszedł drugiego dnia podróży, gdy byli chwilowo sami na dziobie statku. Przez chwilę tylko stał, wpatrzony w horyzont. Potem się odezwał.
-Odważnyś, tak dziatki i żonę zostawiać w pogoni za czymś, co mrzonką być może.
Robert zmierzył kapłana dość obojętnym wzrokiem.
-Żona moja dawno pod jabłonką śpi, a Pola... - zawahał się, po czym nieznacznie wzruszył ramionami. - Mrzonki czy nie, jak nie teraz to kiedy mi w świat wyruszyć? Młodnieć nie młodnieję, a im człek starszy tym bardziej w swą ziemię wrasta.
Kapłan spojrzał na niego, całkiem zaskoczony. Sądząc po łatwości, z jaką człowiek ten wyruszył w podróż, sądził, że podróżował często.
-Młodzieniaszkiem już nie jesteś. Chcesz małej przyszłość zapewnić, czy wreszcie po prostu wyrwać się z nudnego życia? Bo sądziłem, że przynajmniej do urodzenia małej, to niespokojny duch był z ciebie. Mówisz, że się myliłem, a to ciekawa sprawa.
Robert zawahał się, a potem znów wzruszył ramionami - tym razem do siebie samego. Nawet milczkom przyjemnie czasem do kogo gębę otworzyć, zwłaszcza w trakcie monotonnej podróży; a i tajemnic żadnych nie miał - ot, życie jak życie.
-Gdzie tam niespokojny, całe życie w jednym mieście siedziałem, jeno w interesach wyruszając. Choć może gdzieś w głębi... Ale siła powinności zawsze większa była, niźli moje zachcianki. Poli dobrze będzie się wiodło i bez kawałka zamczyska, lecz teraz przynajmniej wymówkę mam, by z domu ruszyć, choć i tak pewnie okrzykną mnie niespełna rozumu.

-Broń nosisz, ale mówisz, że całe życie w jednym mieście spędziłeś. Umiesz się nią posługiwać? Ćwiczyłeś regularnie?

Przyjrzał się bezceremonialnie jego sylwetce, jakby próbując wyczuć czy mięśnie dawno już nie zwiotczały.
-Chcesz się zmierzyć? - zapytał Robert, po czym roześmiał się, wyraźnie wskazując, że to żart. - Jeśli siekierę uznasz za broń szermierczą, to jestem w niej mistrzem. A poważnie rzecz biorąc - bo domyślam się, że o ocenę sił naszej gromady ci idzie - to lepiej z łukiem sobie radzę i tajniki walki nim nie są mi obce. Z buławą także niezgorzej mi idzie, a o stan moich mięśni bać się nie musisz; nie skapciały mi na starość, nie miały okazji - Robert wspomniał jak bliscy jego narzekali, że wraz z parobkami pniaki nosi, zamiast z batem stać i nieoczekiwanie dla samego siebie bardzo ucieszył się z wyjazdu. - A wam po drodze zamek nasz? Zawsze myślałem, że kapłanów Tempusa jeno obowiązek gna z miejsca na miejsce.
-Tylko młodych i tych, którzy konkretną służbę podjęli. Ja od jakiegoś czasu swojego miejsca szukam, a dotychczas nie znalazłem, nic więc nie stało na przeszkodzie szybkiego mojego podjęcia tej podróży. Słudzy Tempusa sami wybierają swoje cele, muszą być tylko zgodne z wolą naszego pana.

Zamilkł na chwilę, zastanawiając się nad czymś mało konkretnym. Potem podjął.
-Co do mierzenia się, chętnie. - doskonale zrozumiał żart, ale trening był konieczny, mięśnie musiały pracować - Trening się nam przyda, te pięć dekadni to dużo czasu. Nie może pójść na marne, a ja chętnie nauczę się czegoś więcej o mało mi znanych technikach walki.
W końcu wrócił wzrokiem do obserwacji horyzontu.
-Las znasz. A wzrok i słuch masz dobry? Każdej grupie konieczny jest zwiadowca, a na trakcie ktoś taki jak Alto lepszy jest na tylną, nie przednią straż.

-W sumie - czemu nie. Zawsze to i nudę zabije i ciała wzmocni. Obawiam się jednak, że lepiej by ci zrobił trening ze szkolonym szermierzem niż moje niezdarne wymachy. Choć nalegać nie będę - i ja chętnie poznam jak to jest z wytrawnym wojownikiem się mierzyć; zwłaszcza gdy przy tym życia nie stracę jak w prawdziwej walce - skinął głową Robert i również zapatrzył się w horyzont. Morze było piękne, ale po kilku dniach monotonnego krajobrazu tęsknił za zielenią lasu, toteż z ochotą podjął kolejny temat.
-Nie ubliżając zdolnościom naszych towarzyszy sądzę, że do zwiadów najlepiej się nadam, w lesie zwłaszcza. Oczy i uszy niezgorsze mam, a nawet węch niczego sobie - roześmiał się, po czym zapatrzył na siedzącego na maszcie kruka. Uparte ptaszysko przyleciało za nim aż do Miasta Przypraw, a teraz przyczepiło się do statku jak rzep, nie dając się ani przegonić, ani obłaskawić do końca. Stanęło na tym, że musiał go karmić by zwierzak nie padł z głodu - i to potajemnie bojąc się, że marynarze wezmą czarnucha za zły omen.
-Dobrze, przyda się urozmaicenie. A co do szermierzy, treningi zaproponować mam zamiar również Alto i Branowi, szybko poznamy dzięki temu swoje dobre i słabe strony. Jedność przyjdzie z czasem.
Znów zamilkł i przez długą chwilę stali w milczeniu, które nikomu raczej nie przeszkadzało. A potem nagle Wulf zmienił temat.
-A jak to u ciebie z kobietami? Szukasz jakieś na spokojną starość? Mamy trzy całkiem ładne na tej krypie.
Mogłoby się wydawać, że olbrzym mówi to całkowicie poważnie, ale oczy błysnęły mu z pewnym rozbawieniem. Usta nie uśmiechnęły się.

-Jedność... - zadumał się Robert - Na prawdę myślisz, że przyjdzie, kapłanie? Śród obcych ludzi, poróżnionych i płcią, i wiekiem, statusem, a przede wszystkim: pieniędzmi? Nie jest to żadne odkrycie, że mamona zaślepia, bruździ i poróżnia nawet bliskich krewniaków, a co dopiero nieznajomych. Nie mówię tego z groźbą, ale sam doskonale wiesz, że chciwość niejeden sztylet nie tylko w plecy, ale i pierś ludzką wbiła.
-Co do kobiet konkurencji bać się nie musisz
- w przeciwieństwie do Wulfa drwal skrzywił usta w lekkim uśmiechu. - Za babami, po śmierci dwóch żon, ochota oglądać mi się odeszła, zwłaszcza za takimi co same córami mi być by mogły. A i druidki płomienia w mych lędźwiach nie rozpalają - wskazał na obcą kobietę, która przechadzała się po pokładzie.
-Co to za życie, bez kobiet i wyzwań? Chyba nie chciałbym się z tobą zamienić, Robercie. Wydajesz się zniechęcony i znudzony, a nawet podczas tej podróży defetyzm wkrada się w twoje myśli. Tak, wierzę w jedność, jedność grupy i oddziału. W tej wierze mnie wychowano i mnie jej nauczono. Twój kompan plecy ci ochroni, a nie wbije w nie sztylet i takiej pewności ci życzę. Bo bez niej i bez wielu innych, przyjemności z życia się nie doczekasz. Poszukam pozostałych i zaproponuję im trening.
Skłonił lekko głowę, uznając tę rozmowę za zakończoną. Potem odszedł w poszukiwaniu pozostałych męskich spadkobierców.

***

Nie poszedł jednak do nich od razu, najpierw postanawiając przygotować ćwiczebną broń, na którą materiały kupił przed odpłynięciem. Pożyczył młotek i kilka małych gwoździ i z pomocą długiego noża wystrugał kształty mniej więcej przypominające różne rodzaje broni do walki w zwarciu. Drewno było za lekkie, więc do jego środka wkładał ołów, odpowiednio obciążając atrapy. Nie osiągnął ideału, ale było to coś, co treningowo można było uznać, za odpowiedni sprzęt. Kwestia przyzwyczajenia, taka broń i tak się szybko zużywała, chociaż miał materiału na kilka przynajmniej kompletów. Wolał nie próbować walki bronią ostrą, nie znał stylu towarzyszy, a łatwo o nieszczęście. Na koniec owinął "ostrza" skórą, napinając ją mocno i przybijając gwoździkami. Drewniana broń była gotowa, więc obszedł statek i zaproponował codzienne treningi Branowi, Alto i ponawiając zaproszenie dla Roberta.
-Musimy być sprawni każdego dnia, jeśli mamy robić za straż. Dobre zajęcie dla mięśni, rutyny i nudy rejsu, które dodatkowo sprawdzi nasze umiejętności i pozwoli w przyszłości bardziej polegać na grupie. Po niczym tak nie poznasz mężczyzny jak po jego stylu walki.
Szczerzył się i dawał każdemu "patyki" różnej długości i kształtu, by każdy wybrał to, w czym sprawdza się najlepiej. Sam wziął dwa - jeden największy jaki miał, a drugi krótszy, długości nadziaka, ale kształtu miecza. Uznał, że nie ma potrzeby oddawania kształtów broni obuchowych, to i tak miał być tylko delikatny trening. Nie chciał nikogo skrzywdzić.
 
Sekal jest offline  
Stary 15-03-2010, 20:43   #22
 
Lady's Avatar
 
Reputacja: 1 Lady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputację
Zadowolona była z "zapoznawczego wieczorka", jak go ładnie nazywała w swojej główce. Wydarzenia mijającego dnia pędziły z szybkością galopującego rumaka, a sytuacja zmieniała się co chwilę. Najpierw spadek, potem statek, chybocząca się łupinka, mająca spędzić na morzu dużo ponad miesiąc czasu! Przerażało ją to, chyba zbyt często przerażały ją rzeczy nieznane, a ta była z nich najgorsza. Nie będzie mogła prawie korzystać ze swojej mocy, czyli czegoś co znała. Skupiona na tej myśli nie była aktywna przez większość dnia, odzywając się tylko wtedy, gdy ją pytano. Dobrze, że nie była jedyną kobietą, Marie nadrabiała entuzjazmem i skupiała na sobie uwagę wszystkich pozostałych, pozwalając Megarze bardziej przyswoić zmiany. Były zbyt gwałtowne. Stresowały ją i zamykały w sobie. Pozostali spadkobiercy na pewno już ją uważali za mruka. Ale przecież nie musieli się nawzajem kochać, na początku tej wędrówki ku mitycznemu celowi, określonemu kilkoma słowami na pergaminie. Będą jeszcze mieli czas się poznać.

Najwyraźniej większość była innego zdania, rozmawiając dość dużo i zadając pytania. Przecież nie mogła ich ignorować. Zgodziła się oczywiście sprzedać konia, na którym zupełnie jej nie zależało, stara chabeta nie nadawała się prawie do niczego. Ale gdy Alto wręczył jej za niego więcej, niż sama zapłaciła, popatrzyła na niego poważnie. Co on musiał powiedzieć kupcowi! Ona sama przepłaciła, nie znając się na zwierzętach. Oddała mu jedną z monet, wciskając wdłoń ze wzrokiem tak zdecydowanym, że nie mógł nie wziąć, nie narażając się na gniew czarodziejki. Nie była taka jak Marie, nie tryskała humorem. Uśmiechnęła się dopiero wtedy, gdy schował pieniądz.
- Dziękuję, mi by się tego nie udało sprzedać przez cały dekadzień.
Okazywali się dobrze dobraną grupą. Zróżnicowaną. Zdecydowaną, zwłaszcza, gdy patrzyło się na olbrzyma, który wyraźnie przejmował dowodzenie. To dobrze, podobała się jej jego pewność, a w razie niebezpieczeństwa najpewniej docenią ją wszyscy. Inni, może prócz cichego jak ona sama Roberta, również stanowili ciekawą mieszankę, a rycerskość Brana ujmowała za serce. Jeśli była prawdziwa.

No właśnie, a potem był ten wieczorek. Na początku nie była do tego przekonana, tak mniej więcej do połowy pierwszego kielicha z pysznym pitnym miodem. Złoty trunek znikał w ustach Megary, której oczy zaczynały świecić się coraz radośniej, znacznie mniej podejrzliwie zerkając na towarzyszy zasiadających przy tym samym stole. Nagle okazało się, że są całkiem sympatyczni, ładni, mili i chętnie z nimi by się zaprzyjaźniła. Alkohol znosiła raczej słabo, ale miód był taki cudowny! Całe jej ciało zrobiło się cieplejsze, aż poprawiała ubranie, bezwiednie pokazując jeszcze więcej dekoltu. A gdy Marie zaproponowała opowiadanie o sobie, nawet się nie zawahała. Który to był kielich? Trzeci? To chyba będzie jej ulubiony trunek. Jej głos zyskał lekką chrypkę, stając się zmysłowym, gdy mówiła. Cały efekt niweczył troszkę plączący się język.
- Megara Ravenrock. Dziwne nazwisko, z którego dumna nie jestem, nie myślcie sobie! Ale pewien lord i jego zameczek na północnym zachodzie zwykł się tak zwać, a jako, że ten cholernik ojcem mym był, to i mnie zmuszono, bym go używała. Do tak zwanej rodziny nie wracam i zamiaru nie mam!
Była lekko wstawiona, więc poniewczasie zorientowała się, że mówi za głośno. Ściszyła głos.
- Mam dwadzieścia trzy lata i tak, jestem wiedźmą, chociaż wolę określenie: czarodziejka. Takie jak ja bywają wiedźmami, bo tak jest prościej i wyglądem chyba pasuję do tego słowa. Związana jestem z ziemią i skałą, z nich czerpię swoją moc.
Przyjrzała się Myszy, rozważając jej słodkie słowa i piękne wierszyki. To było zaraźliwe, odpowiedzi w podobnym stylu oparła się z trudem.
- Żaba raczej nie, ale jeśli bym nad tobą popracowała, byłaby z ciebie piękna skałka.
Roześmiała się, szczerze. Ale nie ukrywajmy, dzięki wypitemu trunkowi. Bo następnego dnia znów nie była rozmowna. Za to miała kaca. Okropna rzecz.

***

Ubrała się inaczej. Zakupiła ubranie męskie, w tym luźne spodnie i tunikę, które to zasłaniały prawie doskonale jej kobiece walory. Na statku było bardzo wielu obcych mężczyzn, którzy będą na morzu przez wiele czasu, a ona nie chciała im dawać powodów do interesowania się jej osobą. Oczywiście wciąż były to brązowo-czarne kolory, a dodatkowo związała jeszcze włosy w warkocz i zrobiła skrzywioną minę, która to z kolei musiała być prawdziwa. Trochę maskowała jej strach, gdy po bardzo dla niej wąskim trapie wchodziła na pokład.
Z ulgą przyjęła zarzącenie Wulfa i szybko znalazła się w małej koi, ściskając woreczek z brudną ziemią. Czemu tak strasznie kołysało? Przecież nawet nie wypłynęli! Zbladła całkiem i na pokład przez pierwsze dwa dni nie wychodziła, a nawet nie przychodziła, by jeść. Jeśli znalazła się na pokładzie to po to, by wymiotować. Albo próbować to robić, gdy już nie miała czym. Morze było takie okropne! Dopiero po dwóch dobach zaczęło jej to przechodzić, pozostawiając tylko strach. Prawie w ogóle nie czuła swojej mocy!

Tego wieczora, kiedy Marie poprosiła ją o pomoc, było już trochę lepiej. Wciąż blada, ale chociaż nie biegała co chwilę na pokład i nie wychylała się za burtę. Wzięła od bardki oba przedmioty i położyła je delikatnie. Potem wzięła grudkę ziemi i rozgniotła ją palcami, mrucząc słowa zaklęcia. Moc zbierała się powoli, ale do tego co robiła, nie potrzebowała jej wiele, tylko małą odrobinkę, którą mogła spokojnie zaczerpać z woreczka, który wzięła ze sobą z miasta. Moc przyszła chwilę potem, wypełniając małe pomieszczenie i całą Megarę. To było to! Od razu poczuła się lepiej, a żołądek uspokoił się zupełnie. Czemu nie pomyślała o tym wcześniej? Spojrzała na przedmioty. Cytrę od razu zignorowała, ale szal mienił się magiczną mocą. Już chciała przestać się koncentrować, gdy dojrzała coś jeszcze.
- Marie, co masz w kieszeni?
Gdy dziewczyna wyciągnęła chusteczkę, tę samą, którą Bran dał jej jeszcze w przed wyruszeniem, Meg roześmiała się, przerywając tym samym własną koncentrację.
- Szal ma w sobie magię. A także... ta chusteczka. Najwyraźniej jest znacznie więcej warta niż można by przypuszczać. Widziałam takie, wychowując się na zamku. Bran jest rycerzem, więc musiał dostać ją od jakiejś panny, na turnieju, zostając jej wybrankiem. Przynajmniej na czas turnieju. Jeśli mi ją zostawisz, to rano spróbuję się dowiedzieć jakie właściwości mają te przedmioty.

Mysz zostawiła oba kawałki materiału. Identyfikacja była trudniejszym czarem, na dodatek długotrwałym, a z taką niewielką ilością mocy i możliwości, jakimi dysponowała Megara, sam proces trwał od świtu aż do południa, kiedy to wreszcie udało się dowiedzieć wszystkiego, czego mogła. Posypywała szal i chusteczkę drobinkami ziemi, kreśląc przy tym powolne znaki w powietrzu, cały czas czując przepływającą przez nią magię. Nie miała tu innej możliwości, toteż materiał pobrudził się nieco. Magia na pewno nie pozwoli pozostać brudowi na tej tkaninie. Bardka okazała się mieć bardzo ciekawe przedmioty. Poszła, by ją odnaleźć i odciągnąć gdzieś na bok, oddając oba skrawki materiału.
- Szal będzie cię chronić przed zimnem, znacznie zmniejszając jego skutki. Zarówno te magiczne jak i zwyczajne. Będziesz mi go pożyczać w zimie?
Czarodziejka uśmiechnęła się, miała znacznie lepszy humor odkąd przestała dokuczać jej morska choroba.
- Chusteczka zaś wzmacnia... umysł. Łatwiej z nią oprzeć się urokom, nie tylko magicznym, a także czarom. Nie jest to potężny przedmiot, ale na pewno bardzo cenny.
Nie powiedziała Myszy, że warto by było oddać ją Branowi. To już jej wybór i jej moralność. A sama Megara wyszła nawet na pokład, wystawiając bladą twarz na słońce i przyglądając się ćwiczącym mężczyznom.
 
Lady jest offline  
Stary 16-03-2010, 08:47   #23
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Ostatnie chwile w mieście rycerz wraz ze swoim sługą wykorzystali na zakupy. Bran okazyjnie kupił perforowany ochraniacz dla siebie i chłopca. Rzecz która mogła się okazać niezbędna w mało honorowym towarzystwie. Po za tym solidne noże, trochę bielizny i ubrań. Rycerz kupił też kilka jedwabnych i płóciennych chusteczek na wypadek … na wszelki wypadek.
Ostatni większy posiłek na lądzie połączony z konsumpcją trunków spędzili w całkiem sympatycznej gospodzie. Rycerz w miarę możliwości usługiwał obu kobietom nalewając napoje i podając potrawy. Robił to w sposób naturalny i wprawny niczym najlepszy służący.
Tymczasem Tim siedział markotny na końcu stołu sącząc rozcieńczone piwo. Bran dał mu coś w rodzaju wolnego chcąc choć w części zrekompensować chłopakowi stratę wierzchowca, do którego dzieciak się przywiązał.
Propozycję Marie by się lepiej przedstawić przyjął chętnie. Co prawda wstał, ale nie wchodził na stołek.
- Jestem rycerzem z Lon Hern w zachodnim Cormyrze przy granicy z Sembią. Moja rodzina ma tam ziemie, miała zamek, miała bo został podczas ostatniej wojny ze smoczych zniszczony. W jego obronie poległ mój ojciec i brat. Ja dostałem ostrogi od starego króla, ojca obecnie nam panującego. Pasował mnie za bezpieczne przeprowadzenie uchodźców z zamku przez kraj ogarnięty wojną, w tym mojej matki i siostry.
Nie chciał się rozwodzić dłużej nad swą historią. Zwłaszcza że nie była ona przyjemna.


Następnego dnia, gdy Mysz ofiarowała mu kwiat zgodnie ze zwyczajem przykląkł na jedno kolano przed dziewczyną i ucałował jej dłoń mówiąc:
- Ten kwiat będzie mą najcenniejszą ozdobą. Dany z dobroci serca ma dla mnie większą wartość niźli byłby wykonany ze złota i diamentów. Biada temu, kto spróbuje mi go odebrać.
Co prawda wszystkich Mysz obdarowała kwiatami, lecz to nie miało to znaczenia. Liczyło się to co otrzymał osobiście.


Bran był gładkim i dobrze ułożonym młodzieńcem. Przynajmniej starał się. Gdy tylko jako, tako zadomowił się na okręcie nie omieszkał podejść do nieznajomej kobiety i starca, by się przedstawić.
- Szlachetna Pani ... Panie. - skłonił się lekko by okazać szacunek urodzie damy i wiekowi starca.
- Los splótł nasze drogi na jakiś czas. Pozwolicie zatem, że się przedstawię. Jestem Bran z Lon Hern.
Rycerz uczynił pierwszy krok w nawiązaniu znajomości. Wszak damie nie wypadało zagajać rozmowę.
Kobieta skinęła lekko głowa, uśmiechnęła się do rycerza, wskazała na starca i powiedziała:
- To szlachetny Alistral Moren z Szarego Lasu, moje imię Ronwyn up Done.
Starzec potrząsnął siwa brodą i wtrącił gderliwie:
- Wiem że stary się w twoich oczach wydaję Ronwyn, ale przedstawić jeszcze jestem się w stanie.
Ledwo dostrzegalny uśmiech przemknął przez twarz rycerza. Na chwilę oczy jego i Ronwyn spotkały się i Bran w jej wzroku dostrzegł podobną wesołość.
- Chylę zatem czoła przed przedstawicielami szacownego stanu druidów. Raczcie wybaczyć zdrożną ciekawość, lecz cóż skłoniło Państwa do opuszczenia Świętych Gajów ?
- Ciekawość rzeczywiście niestosowna -
Powiedział starzec zanim Ronwyn zdążyła odpowiedzieć - ale cóż... młodość ma swoje przywileje. Ty sobie tu dziewczyno z tym młodziakiem pokonwersuj a ja idę swoje stare kości rozprostować, choć pojęcia nie mam jak w tej trumnie co mi ją do spania przydzielili można odpocząć.
Pomrukując coś jeszcze pod nosem o wkładaniu starców do trumien poczłapał w kierunku kabin wspierając się na solidnym kosturze.
Tak oto starzec wykazał się mądrością godną uznania. Wszak troje to tłok. Bran zamaskował jednak zręcznie swoje zadowolenie słowami :
- Przykro mi, że nieopatrzną mową uraziłem Twego towarzysza Pani, mam nadzieję, że Ty nie żywisz podobnej urazy.
Druidka zaśmiała się wesoło:
- Nie uraziłeś panie. Alistral to człowiek zbyt mądry, by tak łatwo można go urazić słowami. Uważa, że mało mam towarzystwa ludzi w swoim wieku - wyjaśniła, a w jej głosie słychać było czułość i szacunek.
- W swej mądrości miał rację. – przyznał rycerz skwapliwie - Nie wypada pytać o cel podróży nie wyjawiwszy własnego. Co do mnie udaję się wraz z kompanami do Impiltur, by spełnić ostatnią wolę właściciela jednego z tamtejszych zamków. Statkiem zdała nam się droga łatwiejsza. A co do towarzystwa, to będę szczęśliwy mogąc Ci Pani służyć konwersacją. Po za tym moi kompani, to ludzie w większości dość młodzi. Szczycimy się tym, że mamy pośród nas bardkę, która mówi wierszem. - uśmiechnął się na myśl o Myszy.
- Nasz cel to nie tajemnica. Wracamy do domu do Szarego Lasu - popatrzyła na rycerza z ciekawością - Chętnie poznam Twoich przyjaciół Panie.
-Pani. -
rycerz skłonił sie podając ramię i prowadząc dziewczynę w stronę kompanów.
Następnie nastąpiła nieco długa, oficjalna prezentacja.
Gdy już wszyscy się znali przynajmniej z imienia, czy jak w wypadku Marie pseudonimu, Bran odciągnął druidkę na bok pod pozorem prezentacji swego wierzchowca i żartobliwym tonem spytał:
- Czy to prawda że druidzi potrafią przybierać formę zwierząt ? Niech zgadnę. Sądząc po szlachetności twej Pani postawy zamieniasz się zapewne w łabędzicę.
Kobieta pokręciła głową i uśmiechnęła się nieznacznie:
- Prawda, że przybieramy zwierzęcą postać. Natomiast z gatunkiem nie trafiłeś zupełnie.
- W takim razie będzie to ... -
spojrzał na nią spod powiek - wielkooka łania ?
Tym razem zaśmiała się już wesoło:
- Może spróbujesz coś mniej łagodnego?
- Hmm ... Prawdziwe wezwanie. No tak, jakże mogłem tego nie dostrzec wcześniej. Ta gracja, miękkość ruchów. To oczywiste. Pantera.
- Coś bardziej pospolitego...
- Nigdy w to nie uwierzę. Nic w tobie Pani nie jest pospolite. Choćby to miała być wiewiórka, to zapewne najznamienitsza w swoim rodzaju. -
odparł kłaniając się dwornie.
- Czyżbym tym razem trafił ? – spytał z nadzieją w głosie.
- Nie. - pochyliła się w kierunku Briana, zbliżając usta do jego ucha. Poczuł ciepły oddech dziewczyny na swojej skórze:
- Masz jedną jeszcze próbę, jeśli zgadniesz... zastanowię się nad nagrodą...
Lubił działać pod presją zwłaszcza, gdy obiecywano mu coś w zamian.
- Muszę się zastanowić. Masz Pani kasztanowe włosy, zatem istnieje możliwość, że i zwierzę jest podobnego umaszczenia ? - ni to spytał, ni stwierdził wpatrując się w oczy dziewczyny i szukając potwierdzenia w jej wzroku.
- Jesteś piękną kobietą, więc nie będzie to wielka, ciężka bestia, a raczej coś małego i zręcznego. Coś gibkiego ? - znów zastosował ten mały wybieg, by się przekonać, czy podąża właściwym tropem.
W jej oczach dostrzegł rozczarowanie. Odsunęła się nieznacznie.
Mowa jej ciała świadczyła, że trop, którym podążał był fałszywy, tylko który ?
Oczy dziewczyny okazały się być najlepszą wskazówką. Miał ją pod samym nosem, a nie potrafił jej dostrzec. Cóż ... jak mawia przysłowie najciemniej jest pod pochodnia. Była w nich jakaś dzikość i tęsknota.
Raz się żyje. Westchnął ciężko świadom, iż może nigdy nie poznać nagrody jaką chciała go obdarzyć.
- Wilczyca. - stwierdził czekając z niecierpliwością jej odpowiedzi.
Jej twarz rozjaśniła się na te słowa. Przytaknęła i powiedziała:
- Jaką chcesz nagrodę zdecyduj sam. Spełnię jeśli będę w stanie. - Powiedziała patrząc na niego z uwagą. Miał niejasne wrażenie, że to kolejna próba.
Udało się. Przeczucie go nie zawiodło, choć nie zwykł ani się nim kierować, ani na nim polegać.
- Pani. Nagrodą dla mnie będzie, jeśli opowiesz o miejscu, które ukochałaś, które sprawiło, że zechciałaś zostać druidką. - skłonił się lekko - Opowiedz mi o sobie.
- Dobrze - obrzuciła rycerza uważnym spojrzeniem - choć najlepiej zobaczyć mój dom. Żaden opis nie odda jego piękna - Zaczęła opisywać to co musiała cały czas trwać przed jej oczami z wyraźnym uczuciem i tęsknotą.
- Mam nadzieję, że kiedyś pokażesz mi to miejsce. Musi być fascynujące. - stwierdził rycerz patrząc prosto w roziskrzone oczy dziewczyny.


Po miłej rozrywce umysłu, jaką bez wątpienia był flirt z piękną kobietą rycerz postanowił nieco zadbać o swoje ciało. Bycie wojownikiem wymagało ciągłych ćwiczeń, a dokładniej rzecz ujmując bycie „żywym” wojownikiem tego wymagało.
Bran zatem poszedł do Roberta rozdziany do pasa i wysmarowany dla ochrony przed słońcem oliwą. Miał w dłoniach dwa wystrugane przez Wulfa kije długości około łokcia.
- Czy zachcesz Robercie zmierzyć się ze mną ? Odpowiadają te kije wielkością buławie. Zdaje się że posługujesz się tą bronią ?
Robert bez słowa wziął ćwiczebną broń i wywinął nią parę razy na próbę. Ciężar rozkładał się inaczej niźli w buławie, ale różnica nie powinna mieć znaczenia przy zwykłym sparringu.
- Owszem, choć przyznam że i w mieczu bym chętnie się podszkolił. Widzę, że Wulf dba, by nikt z nas z wprawy nie wyszedł - odparł z lekkim uśmiechem, po czym stanął przed Branem na lekko ugiętych nogach. Ćwiczenia nie ćwiczenia, statek kołysał się wciąż tak samo. Choć dodatkowe utrudnienie mogło wyjść im na dobre.
Rycerz zasalutował dziarsko unosząc broń i od razu zaatakował Roberta, lewą ręką w zamachy na jego szyję i gdy ten uniósł broń by sparować prawa pięść Brana wyskoczyła błyskawicznie mierząc w splot słoneczny mężczyzny.
Robert odruchowo uniósł broń chcąc zasłonić się przed ciosem. Atak z lewej ręki zmusił go do nietypowej parady, która nie dość, że niewygodna to jeszcze ograniczała pole widzenia. Z trudem uniknął nadlatującej pięści, w ostatniej chwili wyginając ciało. Załaskotało. Gdyby to była prawdziwa walka, walnąłby teraz przeciwnika buławą na odlew w głowę. Ale nie była - wykonał więc piruet ryzykując odwrócenie się do Brana tyłem, by z półobrotu wyprowadzić płaski cios w bok mężczyzny.
Bran związawszy prowizoryczną broń z kijem Roberta pędzącym w jego bok wolną ręką chwycił ramię przeciwnika i przyciągając go do siebie z góry, wykorzystując swój wzrost zaatakował twarz Roberta czołem. Nie uderzył jednak zatrzymując się o cal. By w następnej chwili puścić Roberta i odskoczyć. Kończąc w ten sposób pierwsze starcie.
- Niezła kombinacja, ale mogłeś mnie trafić na odlew. - uśmiechnął się salutując bronią.
- Ano mogłem, ale jeszcze by ci się jakieś klepki poprzestawiały i byłby problem - Robert zasalutował również.
Następny atak, to była kombinacja trzech ciosów. W splot słoneczny, który wydawał się być ulubionym miejscem ataku rycerza, brodę i bark. Ruchy Brana były szybkie i rycerz nie markował uderzeń. Jeśli Robert by nie sparował zarobiłby bolesnego siniaka.
Tym razem Robert nie miał ochoty, by młody rycerz popisywał się jego kosztem. Łatwo uniknął ciosu w splot słoneczny, a gdy Bran zadał cios w górne partie jego ciała podbił jego broń swoją, a lewą pięścią wyprowadził potężnego haka w brodę przeciwnika - również nie markując ciosu.
- Drugie starcie należy do mnie. Myślę, że jak na pierwszy raz nam starczy - odparł Robert, sięgając po koszulę
Bran potrząsnął głową z lekka oszołomiony sprawdzając językiem ruszający się ząb.
- Przecież dopiero zaczęliśmy.
Stwierdził zdumiony.
Widząc, że Robert nie żartuje spojrzał nieufnie.
- Jak sobie życzysz. Poczekam, aż będziesz w lepszej formie.
Skłonił się lekko.
Rycerz podszedł do stojącego nieopodal i przyglądającego się walce Wulfa. Bran miał dość kwaśną minę.
- Niedobrze. – stwierdził stając przy kapłanie.
- On nie lubi walczyć. Jest pasywny, zachowawczy i schematyczny. W dodatku nie chce się uczyć, albo co gorsza myśli, że wszystko umie. Nie ma w nim agresji. Miał cztery okazje, by mnie trafić, a skorzystał z jednej. Zaraz potem wycofując się w obawie odwetu. Jakby ćwiczenia były po to by pokazać kto jest lepszy. W ogóle go nie interesowało, jak wyszedłem na pozycję ataku z czoła. Nie chciał analizować naszych ruchów. Jest zbyt ufny w swoje umiejętności. Niedobrze. – pokręcił zmartwiony.
- To ojciec rodziny i drwal. Nie zdziwię się, jeśli w życiu jedynie z drzewami się potykał. Pierwsze starcie zweryfikuje, jeśli z łuku szyje lepiej, będzie się starał trzymać poza zasięgiem. Nie zna się na szermierce, a jego pesymistyczne podejście do życia w końcu samo go zabije. - skwitował kapłan.
 

Ostatnio edytowane przez Tom Atos : 16-03-2010 o 08:51. Powód: Odpowiedź Wulfa.
Tom Atos jest offline  
Stary 16-03-2010, 16:51   #24
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Ze względu na późną porę z zakupami uporano się szybko. Valstrom gwizdnął z podziwem nad umiejętnościami kupieckimi Alto myśląc, że chciałby mieć takiego zarządcę w swoim warsztacie. Nawet jeśli inni uważali Paperbacka za podejrzaną personę, on nie miał zamiaru wyrabiać sobie negatywnego zdania na początku znajomości. Choć zapewne mieli rację. Za to z pewną ulgą przyjął fakt, że Megara, jako jedyna prócz Alto, nie kłapie dziobem furt i cięgiem. Pozostała trójka nadrabiała ich milczenie z nawiązką. Rozumiał potrzebę ustalenia pewnych spraw, ale jak to powiadają: nieprzyzwyczajonym szkodzi.

Podobnie jak reszta i on przeniósł się wraz ze służbą do "Złotego Bażanta". Pachołkowie byli co najmniej zdumieni nagłą zmianą planów pracodawcy, nie rzekli jednak słowa. Opiekunka zaś miała kwaśną minę - Robert domyślał się jakie plotki rozniesie po mieście. Mało go to jednak obchodziło; trzymał ją bo dobrze opiekowała się Polą - a każda baba plotkuje, więc lepszej i tak by nie znalazł. Zamówił pokoje, jadło dla nich i dla siebie (usadziwszy służbę przy osobnym stole), ciemne piwo i mleko z miodem dla córki, z rozbawieniem obserwując jak Wulf droczy się z Marie. Pola zapomniała już o wydarzeniach w poprzedniej gospodzie, które nadal podnosiły ciśnienie jej ojcu, i z ciekawością przyglądała się nowym znajomym. Po posiłku szybko jednak zasnęła, zmęczona aktywnym dniem i wcześniejszą podróżą. Robert przesadził ją sobie na kolana, przysłuchując się rozmowie.
Dzięki rozgadanej Myszce wszyscy zaczęli się przedstawiać. Wylewna była zwłaszcza Megara, najwyraźniej nie umiejąca jeszcze miarkować procentowych trunków. Robert odezwał się jako ostatni.
- Robert Valstrom, a to moja córka Pola - zawada dla was, a radość i oczko w głowie dla mnie. Nie jestem obieżyświatem jako wy. Mieszkam w oddalonym od Marsember o trzy dni jazdy miasteczku, gdzie mam tartak własny, z dziada pradziada prowadzony, i warsztat ciesielski. A najstarszym jestem z was, bo tej jesieni czterdziesta wiosna mi stuknie.

Przez chwilę zadumał się nad różnorodnością grupy. Miał dziwnie przykre wrażenie, że tamtych łączy ze sobą nawzajem więcej niż z nim. Zwłaszcza wojowników rzecz jasna. Inną myślą było, ze z taką Myszą w drużynie nawet najbardziej ponura podróż może stać się przyjemna i zabawna. Oraz zapewne kłopotliwa, ale to już inna sprawa. Zresztą podejrzewał, że rzucający się w oczy pragmatyzm Wulfa skutecznie wyrówna bezmyślność Marie.
⤘ ⤘ ⤘
Robert mało spał tej nocy. Leżał w ciemnościach wpatrując się w powałę, słuchając spokojnego oddechu leżącej w zagłębieniu jego ramienia Poli i rozmyślał. A w zasadzie nie rozmyślał nawet - fragmenty dzisiejszych rozmów, ostatnich wydarzeń, różnorakie, często sprzeczne ze sobą emocje i wątpliwości przetaczały się przez jego umysł. Nie wiedział, czego chciał. A raczej wiedział, ale nie chciał się sam przed sobą do tego przyznać. Chciał wolności, tego niezwykłego, ulotnego uczucia gdy wszystko można, gdy człowiek sam jest sobie panem i władcą.
- Mój Kruku... - szepnęło czule wspomnienie. Wtedy też się tak czuł. Rozpędził obowiązki, konwenanse, oczekiwania innych na cztery wiatry, z hukiem otworzył drzwi i wpuścił do serca, to, czego pragnął najbardziej w świecie. Ale Anny już nie było, a on obiecał sobie wychowywać Polę tak, by nie wstydziła się własnego ojca. W małym Ronwyn nie było miejsca na inność. Druidom i łowcom kłaniano się nisko, ale na biegającego po lasach Valstroma patrzono z ironicznym pobłażaniem. Pracownicy cenili, że nie unika roboty, lecz pozostali mieszkańcy stukali się w głowę, że brudzi sobie ręce. Że nie wziął sobie trzeciej żony. Że dał Poli kucyka, uczył ją już pierwszych liter i traktował jak księżniczkę, a nie jak dopust boży, przez który trza będzie ziemie podzielić i posag dać. Że nie siedzi na ganku wydając polecenia, tyjąc i nudząc się jak mops. A on budził się rano, jadł, pracował, zasypiał tak samo jak jego ojciec, dziad, ojciec i dziad jego dziada. Przejął rodzinną schedę i od małego uważał, że nie ma wyboru, w czym zresztą utwierdzał go ojciec. Miał wiele i powinien robić, swoje ciesząc się z tego, co ma. I cieszył się, na prawdę. Nawet nie myślał o tym, by robić coś innego.
Tyle że czegoś było mu brak - i nie szło tu o złoto w kiesie. Ogarnął go osobliwy marazm - marazm, który zniknął dwa dekadni temu. Bogini zeszła do niego i otworzyła mu oczy. I tak na prawdę to by mu wystarczyło... Nie potrzebował kupy kamieni na końcu świata. Pola, tak na dobrą sprawę, też nie. Jednak spadek na północy oznaczał, że ma pretekst do wyrwania się z dotychczasowego życia. Nikt nie będzie miał mu za złe, że jedzie za mamoną. A że prawdziwy powód był inny... to już nikogo nie powinno obchodzić.

Robert zamknął oczy, przypominając sobie gęsty las wokół miasteczka. Wyczulone zmysły zamiast smrodu kanałów i odgłosów nocnego życia miasta wchłaniały szum drzew i kwilenie ptaków. Często miał ochotę zagłębić się między drzewami i iść, iść, iść gdzie go oczy poniosą, wabiony spokojnym szelestem liści i traw, szczekaniem lisa, piszczeniem warchlaków, szczebiotem różnorodnego ptactwa. Słyszał o syrenach, które wabiły żeglarzy - tak samo jego wabił las. Ale zawsze wieczorem wracał do domu, a jego kotwica posapywała właśnie cicho przez sen. Nie miał do niej o to żalu - kochał córkę nad życie i nie chciał, by przez jego zachcianki czegoś jej brakowało. Lecz z drugiej strony... on też miał swoje życie, życie które nie dobiegło jeszcze końca; którego coraz bardziej nie chciał zmarnować wegetując w Ronwyn. Dziecko było ważną jego częścią, ale nie wypełniało go całkowicie. Czy postępował egoistycznie, czy też... Bogini dała mu szansę. Jeśli teraz z niej nie skorzysta, to kiedy?

Świtało już gdy mężczyzna wymknął się z łóżka i przy bladym świetle przedświtu począł pisać list do ojca. Nie zamierzał się tłumaczyć - kilka zdań wystarczyło. Spadek wymagał natychmiastowego przejęcia w dalekiej Damarze, toteż jeszcze dziś wyruszał statkiem do Implitur. Jeśli za pół roku i miesiąc nie powróci, cały swój majątek, bez wyjątku, przekazuje Poli, niezależnie od tego czy wyjdzie ona za mąż, czy nie. Zwinął pergamin, zalakował i włożył do tuby, a tubę do dziecięcych bagaży. To powinno było wystarczyć.
⤘ ⤘ ⤘
Rankiem, zanim wszyscy wstali, udał się do banku zrealizować weksle. Dzięki bogom miał w Marsember taką możliwość, inaczej wyruszyłby z tym, co miał na grzbiecie. Potem pchnął pachołka do znajomego handlarza, by tam zakupił broń, narzędzia, żywność i wszystkie potrzebne drobiazgi. Po namyśle w czasie wycieczki na bazar nabył jeszcze lekką tarczę, trochę ziół oraz parę magicznych drobiazgów. Dla zachwyconej akrobatami Poli zaś wybrał kilka sukienek i barwnych zabawek. Wiedział, że przekupywanie dziecka prezentami było podłe - a co gorsza i tak nie zadziała; zakupami jednak chciał choć trochę wynagrodzić jej rozłąkę i osłodzić rozstanie. Oraz uspokoić swoje sumienie.

Zgodnie z przewidywaniami prezenty nic nie dały. Rezolutna pięciolatka w mig zorientowała się, że "długa podróż" to nie kilkudniowe wyjazdy do klientów i rozpłakała się w głos, zawodząc żałośnie i czepiając się jego spodni. Pewnie inny ojciec przełożyłby córkę przez kolano i wyjechał nie przejmując się szlochami potomki, ale on po prostu nie umiał. Plótł więc jakieś farmazony gładząc ją po włosach i zastanawiając się, czy nie popełnił błędu próbując zastąpić dziecku i matkę i ojca. Bachory jego sąsiadów nie lgły do nich tak bardzo. Może rozstanie faktycznie dobrze im zrobi?
Znaczące chrząknięcie Wulfa oznajmiło czas odjazdu. Robert nie miał zamiaru brać Poli na nabrzeże; wcisnął ją w ramiona opiekunki, przykazując parobkom natychmiast pakować bagaże i wracać do domu, uważać na tyły, a Poli pilnować jak oka w głowie - inaczej wyłupie im ich własne. Zdumieni i nieco przestraszeni nietypowym zachowaniem chlebodawcy mężczyźni solennie przyrzekli nie spuszczać małej dziedziczki z oka i natychmiast skoczyli siodłać konie. Niańce Robert dał list do starego Valstroma i, ucałowawszy ostatni raz Polę, ruszył za innymi spadkobiercami do portu.

Nigdy nie płynął statkiem, nawet nie był na żadnym, toteż za żywym zainteresowaniem obejrzał sobie kogę od rufy po dziób, jak to on szczególną uwagę przykładając do gatunku i konserwacji drewna. Ciesielka okrętowa to było na prawdę coś zupełnie innego. Ciekawe, czy gdyby postawił nad wodą warsztat, to oparłby się konkurencji... Rozmyślania przerwał mu kwik koni i huk podków walących o kamienne nabrzeże. Wulf wyraźnie nie radził sobie ze swoim potężnym rumakiem, a i koń Brana łyskał białkami oczu ze strachu. Valstrom szybko zbiegł po trapie chcąc uspokoić wierzchowce, jednak bojowe rumaki nie były tępymi, pociągowymi wałachami i zwykłe sztuczki nie starczyły. Toteż ggy udało mu się nawiązać kontakt wzrokowy ze zwierzęciem oparł czoło na jego pysku i zamknął oczy. W umyśle rumaka huk fal zamienił się w szum wiatru, a kiwający się trap w uginającą się pod kopytami murawę. Słona bryza przekształciła się w lekki deszczyk i koń żwawo podążył w stronę pokładu. Z wierzchowcem Brana poszło znacznie łatwiej.
- Następnym razem po prostu zawiążcie im oczy - poradził wojownikom i ruszył zostawić bagaż i poszukać sobie miejsca do spania. Hamak był kuszący, lecz póki pogoda sprzyjała Robert zdecydował się spać na pokładzie, gdzie zamiast chrapania mężczyzn mógł słuchać szumu fal i wpatrywać się w gwiazdy. W końcu była to jego pierwsza morska wyprawa, a nie po to opuścił dom, by spędzać czas w zamknięciu.
⤘ ⤘ ⤘
Kolejne dni żeglugi Robert spędzał przyglądając się pracy marynarzy, a czasem nawet pomagając co nieco, choć głównie stając się nie plątać pod nogami. Bezczynność ciążyła mu bardzo, podobnie jak ciasny pokład, który zdawał się kurczyć jeszcze z każdym dniem. Dużo czasu spędzał z końmi spadkobierców, szerokim łukiem omijając za to świnię wiedząc, że będzie przeznaczona na gulasz. Mysza! Co za kobieta! Świnię z kwiatkiem i imieniem na pokładzie trzymać. Bawiło go to jeszcze długo po tym, jak kwiatek od Marie zwiądł, a Mariann zniknęła w żołądkach zachwyconej załogi. Poza tym jednak nie miał żadnego zajęcia - chyba że nazwać takowym pilnowanie, by rzygająca Megara nie wypadła za burtę lub nie pobrudziła sobie włosów - toteż chętnie, choć nie bez obaw, przyjął propozycje Brana i Wulfa.

Szczerze powiedziawszy spodziewał się zupełnie czegoś innego. Walczyć buławą uczył się trochę sam, trochę od miejskich strażników i przewodników, nie była to jednak żadna podręcznikowa walka lecz taka, by zabić a nie dać się zabić samemu. Z kolei po rycerzach spodziewał się raczej hm... może nie kurtuazyjnej wymiary ciosów, lecz czegoś zbliżonego do pojedynku. Bran natomiast zaserwował mu walkę rodem z przydrożnej karczmy. I dobrze, że młodzian wiedział co to prawdziwa bitka, jednak Robert nie walczył dla treningu od lat i nie umiał miarkować siły ni ciosów, zwłaszcza takich co wszystkie możliwości wykorzystują. Toteż gdy ujrzał jak rycerz sprawdza ruszający się ząb stwierdził, że musi jeszcze raz przemyśleć cel i formę owych sparringów, inaczej więcej z nich będzie szkody niźli pożytku.

Bran tymczasem poleciał do Wulfa, wskazując na Valstoma i najwyraźniej klarując kapłanowi wnioski z pierwszego starcia. Jak otrok do ojca, uśmiechnął się Robert i zapatrzył w horyzont. Nierównowaga sił nie martwiła go zbytnio; wiedział że nawet przy regularnym treningu jeszcze przez długi czas nie dorówna szkolonym wojownikom - co nie znaczy, że nie zamierzał próbować. Bardziej zastanawiała go jednak osobliwa reakcja kapłana na jego wcześniejsze słowa. Czyżby go czymś obraził? Nieufnością może? Wulf zarzucił mu defetyzm, a przecież Robert zaledwie trzeźwo ocenił całą sytuację. Ciężko było uwierzyć w taką naiwność mężczyzny, ale jeśli kapłan na prawdę ślepo ufał każdym nowopoznanym towarzyszom, to aż dziw że dożył swoich dwudziestu pięciu lat. Towarzyszom broni, kapłanom może owszem. Ale takiej zbieraninie jak ta? Valstrom z niedowierzaniem potrząsnął głową, a potem wzruszył ramionami. Dla niego wystarczającym wyzwaniem była ta niezwykła wyprawa, nie potrzebował więcej. A że kapłan uważał inaczej wydając pochopne sądy? Cóż - Robert nie zbiednieje od tego, a może nawet zyska. Czas pokarze.
⤘ ⤘ ⤘
To było piątego dnia podróży leżał wpatrując się w gwiaździste niebo. Wolał spać na pokładzie niż w dusznym, zatłoczonym pomieszczeniu. Noc była spokojna, ale na wszelki wypadek obwiązał się w pasie liną. Nawet nie pamiętał kiedy zasnął, a może to wcale nie był sen? Statek miał swoją melodię, skrzypienie lin, łopot płótna na wietrze, fale delikatnie omywające burtę, a poza tym niezwykła cisza ciągnąca się po daleki horyzont.
Noce na morzu potrafiły być piękne, zwłaszcza dla ludzi otwartych na ich niezwykły urok. Nic dziwnego, że byli ludzie, którzy tułaczce po morzu oddali swoje serce.
Bardziej poczuł jej obecność niż usłyszał jakiekolwiek kroki. A może była tu cały czas, tylko nie potrafił jej dostrzec? Dziś bardziej przypominała Ann, choć nie była nią do końca. Usiadła na zwoju lin i wtedy dostrzegł jej bose stopy. Może to dlatego krok miała cichy?
- Nie byłam pewna czy zdecydujesz się wyruszyć Robercie. Nie wydajesz się jednak szczęśliwy, a przecież tego zawsze pragnąłeś.
Robert spojrzał na kobietę zamyślonym wzrokiem. Czy i ona uwzięła się dręczyć go, gdy ledwie co podjął najtrudniejszą decyzję w swym życiu?
- Nie będę Ci przeszkadzać w kontemplacji samotności. Nie przyszłam bez powodu. Jutro kapitan będzie chciał zawinąć do brzegu, by uzupełnić zapasy wody. Odwiedź go od tego, a jeśli się nie uda... przekonaj chociaż swoich towarzyszy, by nie schodzili na ląd.
Mężczyzna uśmiechnął się trochę gorzko.
- A niby jak mam to zrobić? Nie znam tutejszych okolic, nie mam więc pretekstu dla kapitana, co do towarzyszy natomiast... Myślisz, że posłuchają?
Kobieta wzruszyła ramionami i popatrzyła na swoje nagie stopy:
- Nie przekonasz się o tym jeśli nie spróbujesz.
- To na pewno -
mruknął. - Dlaczego mi to mówisz? - zapytał po chwili.
Zeskoczyła na ziemię i podeszła do leżącego mężczyzny. Skraj jej szaty lekko musnął jego bok
- Miewam różne kaprysy.
- Kaprysy... -
Anna nie miewała kaprysów. - Słyszałem, ze kobiety często dla kaprysu lubią robić z mężczyzn głupców - uniósł się na łokciu, chcąc lepiej przyjrzeć niewieście.
Odwzajemniła jego spojrzenie. Przez chwile mierzyli się wzrokiem:
- Zawsze możesz zignorować moje słowa - odezwała się pierwsza.
- Nie w tym rzecz - zapatrzył się w gwiazdy.
- Może za wiele myślisz...
- Raczej zbyt mało... - westchnął. - Zdradzisz mi swe imię?
- Mam wiele imion...
- Wybierz więc to ulubione
- śmiech zadudnił w gardle Roberta.
- Jocelyn - odpowiedziała z uśmiechem.
- Jocelyn... ładnie - rzekł, wbijając wzrok w kołyszący się na maszcie czarny kształt. - Jocelyn, czemu ten kruk za mną lata?
- Wymieniłeś z nim cząstkę duszy. To dzięki temu rozumiesz głos natury - kobieta nie wydawała się zaskoczona zmianą tematu
- Więc jeśli coś go zeżre to przestanę? - Robert wystraszył się nie na żarty, ale i mocno rozczarował. Czyli bogini... Jocelyn nie... to nie on był wyjątkowy. Poczuł nieoczekiwaną niechęć do ptaka.
- Nie... to nie tak. jego śmierć nie odbierze Ci mocy. To już się stało. Nic tego nie zmieni, ale masz w nim kogoś bliskiego. Zawsze odpowie na twoje wołanie.
- Aha... - mruknął Robert, nie wydając się przekonanym. Pewien pomysł zaczął jednak kiełkować mu w głowie. - Co się stanie jeśli zejdziemy na brzeg? - wrócił do poprzedniego wątku rozmowy.
Jocelyn usmiechnęła się tajemniczo:
- Nie mogę powiedzieć... i dla mnie nie wszystko jest oczywiste. Jest wiele zmiennych.
- Brzmisz jak jeden z tych filozofów, co siedzą i jeno w liczbach i gwiazdach się babrzą
- mruknął mężczyzna. I tak nie spodziewał się odpowiedzi, a kobieta wyraźnie lubiła zabawy słowami. - Cóż... na zmianach polega życie.
- Lubie Filozofię, choć masz racje czasami za bardzo mędrkuje.
Robert roześmiał się. Sposób, w jaki Jocelyn mówiła o filozofii natrętnie nasuwał mu obraz marudnego, chudego starca z długą brodą.
- Niczym stary druid... - powiedziała kobieta i też zaczęła się śmiać.

Nagle jakiś odgłos na pokładzie przykuł uwagę mężczyzny. Odwrócił wzrok, a gdy popatrzył z powrotem w kierunku Jocelyn już jej nie było... Szarpnięcie za ramię wyrwało go ze snu. Jakiś marynarz potrząsał nim mocno:
- Człowieku, ależ ty masz sen! Już od dłuższego czasu się z tobą szarpię. Przywiązałeś się do kotwicy, a musimy ja wyrzucić zanim zejdziemy na ląd!

Robert zerwał się na równe nogi i skoczył na dziób. Przed nimi majaczyła zielonoszara krzywizna lądu i zatoka, przed którą ostrzegała go Jocelyn. No to zobaczymy jaki z ciebie pożytek duszyczko, mruknął, po czym uniósł głowę i odszukał wzrokiem kruka. Chodź! - pomyślał, wyciągając rękę. Kruk przechylił łepek raz i drugi, po czym rozłożył skrzydła i wylądował mu na przedramieniu. Mężczyzna delikatnie pogładził lśniące ciemnym granatem pióra. Jedno z nich było brązowozłote, jakby kruk zamienił się nim z bażantem. Ptak spojrzał na niego z uwagą. Z czarnego jak smoła spojrzenia nie dało się nic wyczytać. Robert skierował wzrok w stronę zatoki. Leć więc, bądź moimi oczami i uszami, które ostrzegą nas przed niebezpieczeństwem - rzekł do kruka, który posiedział jeszcze kilka sekund, po czym zerwał się do lotu w kierunku kontynentu. Valstromowi trochę ciężko było uwierzyć w efekt takich działań, nie miał jednak nic do stracenia a wiele do zyskania. Teraz została ta trudniejsza część... Ciężkim krokiem ruszył w stronę spadkobierców, który zgromadzili się na pokładzie wypatrując ziemi.

"I co ja im mam do stu diabłów powiedzieć? Że boginka ze snów zabroniła nawet cumować statku w tej zatoce, o lądowaniu nie mówiąc? Wezmą mnie za wariata, który zgłupiał od wpatrywania się w morze." Skąd miał niby wiedzieć, że tajemnicze, pojawiające się znikąd kobiety są dla ich grupy zupełnie normalne? Zaczął więc niezgrabnie:
- Wiecie... sądzę, że nie powinniśmy schodzić na ląd w tym miejscu... Mam złe przeczucia... - ależ zabrzmiało, niech to cholera. Wulf znów mu wytknie pesymizm. Spróbował z innej strony. - Jeśli ktoś podąża naszym śladem będzie mu łatwiej namierzyć nas, jeśli będziemy pojawiać się osobiście w mijanych portach.
Spojrzał nad morze, gdzie w oddali znikała czarna plamka. "Obyś spełnił swe zadanie, mały kruku. Bo jak nie, to dzięki Jocelyn na idiotę wyjdę." Mimo tych wątpliwości miał zamiar pójść jeszcze do kapitana i wypytać coś niecoś o ów port do którego się zbliżali, zanim mężczyzna nie zajmie się przygotowaniami do lądowania
 

Ostatnio edytowane przez Sayane : 16-03-2010 o 21:31.
Sayane jest offline  
Stary 16-03-2010, 20:43   #25
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Wiedział od początku, że to będzie masakra, spodziewał się tego co się będzie działo, starał się przygotować. Życie jak zwykle go nie zawiodło. Nie minęło pół dzwonu odkąd wyszli w otwarte morze i już wisiał przez burtę. Starał się chować choć trochę, by wstyd był mniejszy, ale pokład ciasny, nie było jak. Każdy mógł podziwiać kilkanaście razy dziennie kuper Alta przewieszony przez drewniany reling lub blanki kaszteli. Pływał kilka razy od Athkatli do Waterdeep i za każdym razem było tak samo. Obojętnie, czy na wielkiej galerze, czy na ścigłych szkunerach, nie było rady. Próbował już wszystkiego. Pościł, napychał się sucharami - wszystko z takim samym skutkiem. Zielony łaził za dnia, starając się jak najwięcej siedzieć pod pokładem. Tam przynajmniej nie było widać kołyszących się fal, pokładu, wszystkiego. W nocy spał urywanym snem, budząc się co chwila od żołądkowych sensacji. Zbolałym wzrokiem popatrywał na Megarę, która również często podziwiała z bliska odkosy odbijające się od burt. Jakiś marynarz poradził mu, że najlepiej właśnie nie pod pokładem siedzieć, ale w horyzont patrzeć bo to jedyny stały punkt. Po dwóch dniach trochę się uspokoiło. Wyglądał tak żałośnie, że nawet Mysz nie miała serca uskuteczniać swoich umówionych wcześniej podchodów. Nie uwierzył jej oczywiście, kiedy trzaskając drzwiami odwróciła się na pięcie i zerwała porozumienie.

W końcu zdecydował się na terapię szokową. Zeżarł dwie porcje Marianne i zapiekanych ziemniaczków. Minął łukiem tylko kapustę z grochem, bo wiedział że zemsta bogów morza inaczej mogłaby być zbyt okrutna. Zanim zzieleniał, zdążył jeszcze szczerze pochwalić zdolności kulinarne bardki i już pędził z kambuzu na dek jakby mu sto demonów pięty przypalało. Co dziwne, bogowie okazali się łaskawi. Od tej pory objawy choroby morskiej zelżały na tyle, że mógł zacząć normalnie myśleć i działać.

Zaglądnął do magini, chcąc jej przekazać sposób na ulgę w podróży, ale okazało się że poradziła sobie bez niego. Magia, przydatna rzecz. Gdy wreszcie doszedł do siebie, zajął się swoimi sprawami. Przejrzał dokładnie zakupione figurki i wisiorki. Podprowadził trochę rzemiennego sznurka, zaplótł go potrójnie i przewlekł przez część wisiorków tak, aby można było je nosić na szyi. Wypytał kapitana, gdzie by można je najlepiej sprzedać. Jako rodzony lyrabarczyk na pewno wszystko wiedział na bieżąco, w końcu to jego fach. Kupiec widząc, że te parę bibelotów i żałosna paczka herbaty to żadna dla niego konkurencja chętnie mu opowiedział to i owo. Skupujących egzotyczne towary w samym Lyrabar było sporo. Kartel jednak trzymali kurwie syny, dołując ceny. Oni jednak woleli większe partie towaru, nie robili w drobnicy. Kapitan radził więc w detalu na targu sprzedać, licząc na to że niczyjej uwagi się nie zwróci. Alto jednak mu klarował, że na to czasu nie ma, bo przecież droga im dalej wypada. Wtedy kapitan podał mu namiar na kuzyna, który może towar od niego cały kupi i uczciwą cenę da. Alto podziękował i odchodząc zastanawiał się czy kapitan rzeczywiście swój chłop, czy w ciula go robi właśnie, tak aby towar sprzedał znajomkowi i on, a nie kto inny na tym zarobił. Obiecał sobie, że jak tylko czasu starczy rozglądnie się i rozpyta się o ceny i tego kupca.

Potem zaczęła się nuda. Sam do Wulfa poszedł aby się trochę rozruszać. Na pierwszą propozycję sparingu odpowiedział w dość grubych słowach, bo skakanie z drewnianą bronią jest ostatnią rzeczą na jaką ma się ochotę, rzygając jak kot co dzwon lub dwa. Teraz jednak trochę wysiłku dobrze mu zrobiło, choć może sparring z dwumetrowym wielkoludem walczącym oburęcznym mieczem nie był idealnym rozwiązaniem. Rozumiał jednak, że kapłan chce zobaczyć na co kogo stać i czego się można się spodziewać później jak im przyjdzie żelazem się na ostro zastawiać. Tylko jak takiemu dryblasowi wytłumaczyć, że on zwykle nie walczy z takimi mięśniakami jak on, tylko ucieka na sam ich widok. No i jak tu rzucać takimi drewnianymi patykami. Nie poszło tak źle, pokazał mu kilka wypraktykowanych sztuczek, poskakał trochę. Wulf nie sprał go zanadto.
Mysz za to usypiała jego czujność, tego był pewien. Nie próbowała niczego. Mimo to spał lekko, w hamaku najbliżej masztu, bo tam podobno kiwało najmniej. Pograli trochę w kościanego pokera, bo w karty był kiepski. Podmianę kostki na tą "szczęśliwą" z ołowianym obciążeniem odkryła bardzo szybko. Alto uśmiechnął się tylko krzywo, gdy zarzucała mu swoim pięknym głosikiem oszustwo tak grubymi nićmi szyte, że aż wstyd.
Skorzystał też z okazji kiedy Megara i Marie wyszły na posiłek ze swej kajuty i zamknąwszy się w środku przeglądnął swój ekwipunek. Przezornie zasłonił też bulaj, nie chciał ułatwiać Myszy roboty. Przeczyścił broń i inne szpeje, sprawdził wszystko dwa razy, wreszcie poukładał w pasach i plecaku.

Trzymał się na uboczu, obserwował, słuchał. Niewiele z kompanami rozmawiał. Kontrolnie popróbował nieco zakupionej świeżej zwidki, ale żołądek od razu zaprotestował. Słowa Roberta rozważył dokładnie. Ruszył zaraz na razwiadkę do kapitana, który akurat schodził z wachty na sterze. Widać nie tylko pakunki sam na statku nosił. Zapytał go o najbliższy przystanek, a mężczyzna popatrzył na niego bystro i powiedział, że nijak mu z takimi pasażerami i ładunkiem do sembijskich portów zawijać. W końcu z Cormyru płyną, a on tłumaczyć się ze swojego ładunku nie potrzebuje nikomu, ani tym bardziej zaporowych cel płacić, czy prawa składu respektować. Dlatego też zna małą zatoczkę na uboczu, gdzie można łatwo wpłynąć. Tam w otoczonym skalistymi klifami zaciszu można będzie zapas wody uzupełnić. Alto pytał dalej, a kapitan mówił, że osady żadnej tam nie ma, tylko ujście rzeczki, która do morza wpływa. Tam zresztą ma wysadzić tropiciela, który razem z nimi w Marsember wszedł na pokład.
Alto podumał chwilkę i zaraz o tym wszystkim co się dowiedział poinformował resztę towarzystwa.
- Jak to zadupie takie jak kapitan twierdzi, to ryzyka wielkiego nie ma, że akurat tam ktoś na nas się zasadzi. Z drugiej strony szyper mówił, że jak może, to zawsze tam się zatrzymuje gdy do Lyrabar pływa. Mnie tam za jedno Robercie, co postanowicie tak będzie. Skoro tam żadnej wioski, ni ludzi w ogóle nie ma, to i tak myślę że nie ma po co abyśmy wszyscy na ląd złazili.
 

Ostatnio edytowane przez Harard : 16-03-2010 o 21:01.
Harard jest offline  
Stary 17-03-2010, 22:47   #26
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Pierwsze dni podróży upłynęły w miarę przyjemnej atmosferze, chociaż po sporych przegranych marynarze najwyraźniej mocno się zdenerwowali. Gdy jednak sprawczyni tych strat oddała wszystkie wygrane pieniądze, a dodatkowo uraczyła ich królewską ucztą, ponownie przychylnym okiem spojrzeli na szaloną wierszokletkę, jak po cichu między sobą nazywali Marie. Wprawdzie noc po grochowo – kapuścianej uczcie była trudna, jednak przyzwyczajeni do ciężkich warunków bytowania ludzie morza, nie przejęli się tym szczególnie.

Większość pasażerów „Złotego Sokoła” chętnie zjawiała się na pokładzie statku, zwłaszcza wieczorami. Marynarze snuli opowieści, nie szczędzili pikantnych uwag i sprośnych dowcipów, a ich wspólne śpiewy potrafiły zarówno urzekać nostalgią jak i rozśmieszać do łez.
Także Megara, gdy jej żołądek dzięki mocy magii w końcu przystosował się do falowania podłogi, opuściła swoją samotnię w kajucie.

Sporo rozrywki dostarczyły wszystkim treningi szermiercze jakie wprowadził Wulf. Początkowo walczyli tylko spadkobiercy, otoczeni sporą widownią głośno komentująca ich poczynania, ale wkrótce i marynarze zaczęli się przyłączać do sparingów. Zdecydowanie nie byli to wyszkoleni wojownicy, część z nich trzymała kije imitujące broń niczym cepy w trakcie młócki, ale z każdym dniem ćwiczeń zdecydowanie poprawiali swoje umiejętności.
Sami spadkobiercy okazali się raczej zróżnicowaną grupą gdy porównywało się ich umiejętności i techniki walki. Jeśli chodziło o ćwiczenia siłowe zdecydowanie przodował Wulf, któremu tylko nieznacznie ustępował Bran. Jednak dzięki większej zwinności młody rycerz bez większego problemu dotrzymywał pola walecznemu kapłanowi Tempusa. Ich starcia były prawdziwym popisem umiejętności i wojennego kunsztu, dlatego „widownia” wyjątkowo chętnie patrzyła na pojedynki obu mężczyzn.
Ani drobny Alto, ani Robert, który wprawdzie wzrostem niewiele ustępował obu wielkoludom, ale z wyszkoleniem w walce było u niego zdecydowanie gorzej, nie byli w stanie sprostać im w walce.
Kapłanowi jednak nie chodziło o to by obić tyłki swoim nowym znajomym, ale raczej wypróbować ich umiejętności. Wiedza na temat tego czego może się spodziewać po nowych sojusznikach była dla jego przywódczego umysłu bardzo istotna.
Od razu było widać, że zwinny łotrzyk bazuje głównie na unikach, zastawach i ruchliwości. Zresztą blokowanie ciosów znacznie silniejszych przeciwników byłoby z góry skazane na porażkę. Jego technika walki polegała na szybkich atakach i odskokach, by maksymalnie zwiększyć dystans. Za wszelką cenę unikać zwarcia. No i zdecydowanie nie przestrzegał rycerskich zasad walki. Zazwyczaj nie miał okazji po prostu trenować. Walczył by przeżyć i wygrać. Gdy jednak zauważył, że kapłan specjalnie wyhamowuje siłę ciosów próbował się dostosować do swego przeciwnika.
Robert nie był tak zręczny jak Alto, siłą zaś ustępował wojownikom. Tropiciel nie miał wielkich złudzeń co do tego, że w prawdziwej walce mogliby z niego kilkoma uderzeniami wycisnąć sporo życia. Ćwiczenia z Wulfem nie przypominały jednak popisów rycerzyka. Kapłan potrafił tak kierować walką, by pojętny współwalczący mógł wynieść z tego szkolenia jak najwięcej korzyści. Najwyraźniej ta umiejętność nie była mu obca. Gdy przekonał się jakie możliwości posiada łowca, skrupulatnie przystąpił do podnoszenia stopnia jego wyszkolenia.

***

Wbrew temu co myślał Robert, a co potwierdziły słowa Alto po rozmowie z kapitanem, nie wpływali do portu. Ziemia sembijska nie była gościnna dla kapitanów handlujących z Cormyrem, nawet jeśli pochodzili oni z innych krajów. Zwłaszcza Marsember było sporą zadrą w oczach władających Sembią kupców. Największym rywalem i wrogiem ich portów.
Ponieważ jednak prawie połowę drogi do Implitur odbywało się wzdłuż jej granic, większość z nich znajdowała dogodne i raczej ustronne miejsca do odnowienia zapasów słodkiej wody. Na szczęście południowe wybrzeże podzielone pomiędzy bogatych obszarników nie było mocno zaludnione. Poza tym liczne rzeczki uchodziły tu do morza tworząc malownicze, ustronne zatoczki często otoczone wysokim klifem, dające doskonałe schronienie. Właśnie do jednego z takich fiordów chciał zawinąć tego dnia kapitan Vermeesz.

***

Czarny ptak rozwinął skrzydła i pofrunął w kierunku lądu. Tropiciel zamknął oczy, a jego umysł stopił się z umysłem zwierzęcia. Po raz pierwszy zrobił to tak świadomie i tak całkowicie. Widok był niesamowity. Nie chodziło tylko o to, że perspektywa lecącego nad ziemią kruka była czymś zupełnie innym niż to co zazwyczaj oglądał stąpający po ziemi człowiek. Świat widziany jego oczami także był inny, kolory, zapachy, odgłosy odbierane w całkowicie odmienny sposób. Po dłuższej chwili Robertowi udało się jednak dostroić do tego widoku. Oddychał głęboko, chłonąc niesamowite doświadczenie.
Zwierzę doleciało do brzegu i kierowane niewypowiedzianym impulsem, skierowało się w kierunku uchodzącej do wód zatoki, niewielkiej rzeczki, otoczonej dość gęstym zagajnikiem. Sfrunął na jedno z drzew. Przez chwilę trwał w bezruchu wsłuchując w cichy szept natury. Szybko jednak jego wyczulony słuch wychwycił odgłosy jej obce. Cichy szept rozmowy. Choć instynkt gnał go do ucieczki, jakiś inny wewnętrzny głos nakazał by zbliżył się do źródła dźwięku. Ostrożnie przefrunął w tamtym kierunku. Zobaczył trzech mężczyzn skrytych wśród nadbrzeżnych traw. Wzbił się w górę i zobaczył kilku następnych. Od strony wody i ujścia byli oni całkowicie niewidoczni...

Robert otworzył oczy. Szybko przekazał swoje informacje kapitanowi, który właśnie kierował kogę w kierunku przejścia między klifami. Zaniepokoiło go to, jeszcze bardziej jednak spłoszył się łowca, ostatni z pasażerów, który dotychczas praktycznie nie wychodził ze swej kajuty, a teraz wyglądał jakby szykował się do zejścia na ląd i to zdecydowanie na stałe. Przez plecy przewieszony miał łuk, kołczan ze strzałami i spory worek podróżny, a przy pasie krótki miecz i sztylet.

W tym momencie czuwający na bocianim gnieździe marynarz wykrzyczał informacje o widocznym na horyzoncie, płynącym od strony Cormyru statku. Dzięki sprytnemu wynalazkowi gnomów nie byli jeszcze widoczni dla nadpływającego okrętu. Zakole zatoki zapewniało ukrycie. Mogło się też jednak okazać niebezpieczną pułapką. Zwłaszcza w obliczu wiedzy, którą zyskali dzięki umiejętnościom tropiciela.
Z drugiej strony następne relacje z kosza na szczycie masztu nie były pomyślne: Nadpływającym statkiem była szybka i zwrotna karawela.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.

Ostatnio edytowane przez Eleanor : 17-03-2010 o 23:03.
Eleanor jest offline  
Stary 18-03-2010, 14:26   #27
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Tak jak się spodziewał, najciekawszą rzeczą, którą można było robić na małym statku, były treningi. Te z marynarzami były wręcz czystą rozrywką, bowiem żaden z nich nie miał tak na prawdę bojowych umiejętności. Również Robert nie prezentował zachwycającej formy i to nad nim należało popracować najdłużej. Z łuku oczywiście wciąż mógł umieć szyć, ale pozostały jego oręż mógł służyć do uchronienia się przed śmiercią, jeśli jego właściciel miałby szczęście. Czterdziestoletni mężczyzna nie mógł jednak na nie zbytnio liczyć, a walka lekką buławą przy jednoczesnym pozbawieniu się jakiejkolwiek solidniejszej osłony, mogła sprawdzić się tylko przy słabym przeciwniku. Jego należało będzie ustawiać z tyłu, może przy kobietach. Alto radził sobie lepiej, walcząc brudno, ale momentami skutecznie. Łatwo można było skojarzyć ten styl z ulicznikami i bandytami, pasował też do wyglądu. Nadawał się do ataków z tyłu, ale Wulf wiedział, że minie wiele czasu, zanim mu zaufa na tyle, by na nim polegać. Za to zupełnie nie zawiodły go zdolności Brana, jedynego, z którym mógł potykać się jak równy z równym. I zwycięzcą takiej walki mógłby być którykolwiek z nich dwóch. Dobrze, solidny towarzysz na pewno będzie cenny. Jednego wieczora podszedł również do Megary, w celu dowiedzenia się o jej umiejętności i ocenić przydatność dla drużyny. Tylko Marie zignorował w tym temacie, zdając sobie sprawę, że dziewczyna będzie prawdopodobnie tylko utrudnieniem i to bardzo mobilnym i wrażliwym na nieprzyjacielskie ciosy. Na szczęście wiedział jak ją chronić, jego Pan dawał mu kilka takich możliwości.
Prócz tego nie działo się nic więcej, aż do czasu decyzji o przybiciu do brzegu i wysadzeniu nieszczęsnego pasażera. A nieszczęścia przecież chodziły parami.

Wulf najpierw zwrócił się do kapitana, wskazując na obcy statek.
- Jak szybko nas dojrzą? I jak bardzo chciałbyś się z nim nie spotkać? Bo rozumiem, że dogonią nas, nawet jak będziemy płynęli z pełną szybkością.
Kapitan zakrzyknął do góry pytając o odległość statku. Odpowiedź podana w dziwnie nazwanych jednostkach nic nie powiedziała nie znającemu się na nawigacji kapłanowi, ale kapitan wyglądał na usatysfakcjonowanego:
- Jeśli się nie ukryjemy, a oni będą płynęli z maksymalna prędkością jaką może rozwinąć taka jednostka zobaczą nas za jakąś godzinę - odpowiedział i dodał:
- Zdecydowanie wolę unikać jakichkolwiek spotkań na morzu.
- Na tyle zdecydowanie, by zaryzykować starcie z tymi na brzegu?

Kapitan uśmiechnął się nieznacznie:
- Z dwojga złego wolę wroga o którym wiem cokolwiek, niż potencjalnego, o którym nie mam pojęcia. Ci na brzegu wyglądają, sądząc po opisie, jakby szykowali zasadzkę, więc jest szansa, że nie wyjdą i nie zaatakują statku, czekając aż to my podejdziemy. Zresztą nie zbliżalibyśmy się zanadto do brzegu. Za klifem miejsce do ukrycia się jest bardzo odpowiednie.
Kapłan skinął głową, zwracając się tym razem do mężczyzny, który wyraźnie szykował się do wysiadania.
- Twoi znajomi?

Mężczyzna wyraźnie zaskoczony niespodziewanym pytaniem kapłana powiedział lekko się zacinając:
- Dlaczego... tak sądzicie?
- To proste. Nikt w takich miejscach nie chowa się w krzakach, nie mając pewności, że pojawi się to, na co czeka. Czy statek jest zbiegiem okoliczności to nie wiem, ale ci, którzy siedzą na brzegu, nie są. Albo czekają na ciebie dlatego, że cię nie lubią... i chyba na tym poprzestańmy. Druga możliwość jest nieprzyjemna.

Dłoń kapłana jakby bezwiednie musnęła trzonek nadziaka. Mężczyzna skinął głową przez jego twarz przemknął wyraz ulgi, ale kapitan popatrzył na niego podejrzliwie.
- Ja nie zaryzykuję drugiej możliwości. Na wszelki wypadek najbliższe godziny spędzisz pan pod pokładem.
Skinął na swoich ludzi z których dwóch natychmiast podeszło do łowcy i wykręciło mu ręce do tyłu. Przez chwilę mężczyzna wyglądał jakby miał zamiar się opierać. To jednak minęło szybko i posłusznie ruszył ze swoja "eskortą"
- Zabierzcie mu broń i bagaż - Powiedział jeszcze kapitan.
- Czekajcie chwilę. Kaptanie, wybacz, ale on może mieć dla nas istotne informacje. Czy wiesz, kim mogą być ci ludzie?
Podszedł blisko mężczyzny i spojrzał mu z góry głęboko w oczy. Niewielu umiało kłamać, gdy stalowe spojrzenie olbrzyma lustrowało ich z tak małej odległości.
- Nie mam pojęcia - odpowiedział pospiesznie próbując uciec wzrokiem - Nic nie wiem!
Wulf po prostu chwycił go jedną dłonią i bez większego wysiłku uniósł w górę.
- No to zacznij od początku. Nie wydawałeś się ciekawym rozmówcą, ale teraz się to zmieni.
Odwrócił sie do kapitana.
- Lepiej skierujmy się do tej zatoczki i spróbujmy ukryć przed statkiem. Ci ludzie w lesie i tak nas nie zaabordażują.

Kapitan skinął głową i zaczął wydawać stosowne rozkazy. Tymczasem więzień kapłana próbował się wyrwać z jego solidnego uścisku, szarpiąc za trzymającą go dłoń.
- Skąd mam wiedzieć co to za ludzie? - dyszał.
- Kazałem ci zacząć od początku. Nie drażnij mnie. Kim jesteś i dlaczego chciałeś wysiąść na odludziu? Zawsze mogę cię po prostu im podarować.
- Mam sprawę do załatwienia
- charczał w żelaznym uścisku - Nie chciałem się natknąć na Sembijskie patrole. Tą drogą było najprościej.
- Jaką sprawę? I nie odpowiedziałeś na pierwsze moje pytanie. Pytam po raz ostatni, potem przestaniesz być przydatny.
- Pierre Moreau. Miałem zdobyć pewne informacje...
- Szpieg. Słaby, bo go odkryli. Zabierzcie go.

Postawił człowieka na pokładzie, tracąc nim zainteresowanie. Wrócił do kapitana.
- Możemy po prostu przeczekać, aż tamten przepłynie. Tych w lesie wykurzyć, zabić lub w ogóle nie schodzić na ląd. To już twoja decyzja, ale jeśli zejdziemy, nie gwarantuję bezpieczeństwa twoich ludzi.
Potem wzrok skierował również na resztę spadkobierców.
- To nie nasza sprawa, ale wysadzenie tego tutaj na ląd to jak zabicie go. Pomysły? Potrzebna nam tylko słodka woda. Kapitanie, rozumiem, że to nie jedyne miejsce, w którym możemy ją zdobyć?
- Nie
- kapitan pokręcił głową - dwa dni drogi stąd jest kolejne, ale wolę to, bo nie leży blisko wioski. Wody mamy jednak wystarczająco by tam płynąć.
- Dobrze, chętnie zobaczę na własne oczy jak wygląda ten teren. Potem zadecydujemy. Alto, mógłbyś przeszukać naszego współpasażera? No i jego dobytek oczywiście. Może to coś wyjaśni.

Nie lubił takich rozwiązań, ale były zazwyczaj dość skuteczne. Zwłaszcza jeśli mężczyzna faktycznie szpiegiem był słabym, to Alto należał do takich, którzy potrafili znaleźć to co chciano przed nimi ukryć. A przynajmniej kapłan miał taką nadzieję. Olbrzym przyglądał się zatoczce uważnie.

Wysokie ściany klifu otaczały sporą zatokę, doskonale ukrywając ją od strony morza. Wejście nie było szerokie, ale bez problemu mogły się w nim wyminąć dwa statki. Woda wewnątrz była spokojna i wystarczająco głęboka, by statek, nawet tak mocno zanurzony jak impliturska koga, nie musiał się obawiać, że osiądzie na mieliźnie. Skały wchodziły w ląd i przecinała je tylko płynąca rzeka. Dalej ciągnęły się wzdłuż jej brzegów jako wąwóz, zaś jego dno było mocno zadrzewione. Słodka woda niestety nie była łatwo dostępna bez narażenia się na atak czających się w zaroślach mężczyzn.
- W tym przypadku najpewniej bezpieczniejsze będzie pozyskanie słodkiej wody z pobliża Sembijskiej wioski, w której wątpliwe, że będą przebywali żołnierze, niż stąd. Meg, potrafisz nam zapewnić jakąś ochronę? Moje możliwości są ograniczone, ale również mogą się przydać. Zanim podejmiemy decyzję chciałbym poczekać na przepłynięcie dwumasztowca. I wysłuchać waszych rad.
Oczywiście już się rządził, ale nikt go oficjalnie nie zaakceptował jako dowódcy, stąd też musiał umożliwić wypowiedzenie się wszystkim zainteresowanym. Tak czy inaczej mogło chodzić nawet o ich życie.
 

Ostatnio edytowane przez Sekal : 18-03-2010 o 15:16.
Sekal jest offline  
Stary 19-03-2010, 21:12   #28
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
No i nuda szybko się skończyła. Najpierw Robert poinformował o komitecie powitalnym, potem jeszcze ścigająca ich karawela. Alto krzyknął od razu do majtka siedzącego na maszcie aby opisał statek, ale ten był jeszcze za daleko, ledwie żagle było widać i zarysy. Wiadomo było tylko że ostro idzie. Strach znów powrócił, czy to ten sam okręt na który wlazł Czarny Kaptur? Alto kręcił się nerwowo, w końcu sam wlazł na masz wspinając się po linach i zerknął w morze za pomocą tego gnomiego ustrojstwa. Kapitan widać po minie nie był szczęśliwy, że dotyka jego cennej zabawki, ale Alto uważał żeby niczego nie zepsuć. Tyle tylko, że cała wspinaczka na nic się przydała. Nie był w stanie poznać statku z Marsember, za daleko było na razie, a tego że podpłyną bliżej nie opłacało się ryzykować.
Gdy zwinnie zeskoczył na dek Wulf gawędził z tropicielem trzymając go ręką za gardło. Alto przysłuchiwał się rozmowie, po czym skinął głową i zabrał się do przeszukiwania trzymanego przez marynarzy człowieka. Przeczesał dokładnie mu kieszenie, nie zwracając uwagi na jego protesty i oburzenie. Sumiennie przetrzepał całe ubranie, sprawdzając szwy, sprzączki, cholewy butów. W końcu natrafił na coś ciekawego, gdy zdarł z mężczyzny ćwiekowaną zbroję. W zaszytej od wewnątrz skórzni małej kieszonce znalazł srebrny medalion, płaski otoczony wypukłym wzorem. Alto kucając nisko obrócił znalezisko w dłoni, przyglądając mu się dokładnie, ale nie rozpoznał do czego mógłby on służyć. Włożył zaraz do kieszeni, zasłaniając się ciałem, tak aby nikt nie zauważył. Stare nawyki. W plecaku nie było wiele ciekawych rzeczy. Jakieś mikstury w pięciu fiolkach, ułożone w niewielkim kuferku, lina jedwabna z hakiem, jakieś zioła, szarpie, bielizna, koszula. W sakiewce też niewiele, raptem kilkanaście złotych i srebrnych monet. Alto zastanowił się trochę i podszedł do Meg, stając tyłem do mężczyzny i mówiąc szeptem tak aby ich nie słyszał:
- Rzuć okiem na ten medalion, miał go tamten typek przy sobie. Nie mogę rozpoznać wzoru ani symboli, a schowany był tak jak coś dla niego najcenniejszego.
Czarodziejka przyjrzała się srebrnemu bibelotowi i powiedział od razu:
- To magiczny medalion. Ma coś wspólnego z przekazywaniem informacji, występuje podwójnie. Musiałabym zidentyfikować, by poznać jak działa.
- Możesz go zdezaktywować? - zapytał zaraz Alto - albo stwierdzić choć czy jest nastawiony teraz na wysyłanie?
- Potrzebuję przynajmniej godziny czasu, bez wiedzy jak działa nie mogę nic z nim zrobić.
Niezbyt wiele wiedział o takich urządzeniach, ale gdyby się okazało że ktoś ich właśnie słucha, nie byłoby ciekawie. Zostawił medalion czarodziejce i podszedł znów do tropiciela.
- Kapłan ci wyłożył chyba dość jasno twoje położenie, chłopie. Ja tam wolę zakładać najgorsze i tak sobie myślę że żaden z ciebie szpieg, tylko zwąchałeś się bydlaku z piratami i rozbój nam tu szykujecie. A w takim razie, pomyśl dobrze nad następnymi słowami. Zważ czy warto ci kłamać albo niewiedzą się zasłaniać. Kto ma drugi medalion?
- Nie wiem o czym mówisz - odparł mężczyzna - Jaki drugi? Kupiłem go na targu przed wypłynięciem. Był tylko jeden.
Alto popatrzył po nowych kompanach, miał wielką ochotę pogadać z tym typkiem po swojemu. Westchnął tylko i powiedział:
- Więc tłumaczę jak dziecku, bo może nie wiesz cóżeś na tym targu kupił. To jeden z pary medalionów służących do komunikacji. Grzecznie pytałem z kim się przez niego kontaktujesz, ale wolisz grać durnia. Tak więc myślę, że wezmę coś cieżkiego i rozwalę medalion w drebiezgi, a potem bratku skoroś nic więcej nie wart i nic nie wiesz ,to skarmię cię rybkom w zatoce, po kawałku. – Alto obserwował uważnie łowcę, patrząc mu w oczy i nie spuszczając wzroku. Starał się dostrzec targające nim emocje. Jednego tylko na razie był pewien. Bał się wyraźnie i chyba kłamał. Tak mu instynkt podpowiadał.
- Zabijesz niewinnego człowieka tylko za to, że dokonał niewłaściwego zakupu? - Łowca, a może szpieg uniósł głowę i popatrzył na niego - To sam musisz w takim razie być niezłym oprychem...
- Nikt nie twierdzi że jest inaczej – uśmiechnął się krzywo Alto - A tyś taki niewinny, jak pudrowany prawnik albo poborca. Ja nie mam czasu na dysputy z tobą o moralności. Masz dwa wyjścia, gadasz albo rybki.
Przez chwilę mężczyzna wyglądał jakby chciał coś powiedzieć, ale potem zacisnął zęby i odwrócił wzrok.
Dał znak marynarzom aby odprowadzili tropiciela zgodnie z wolą kapitana. Dostrzegł na jego twarzy wyraźny grymas ulgi. Kiedy mężczyzna znikał pod pokładem, Alto podszedł do reszty hanzy i opowiedział dokładnie czego się z Megarą dowiedzieli.
- Akcentu obcego nijak nie można u niego rozpoznać, czysty chondathski. Medalion, linka z hakiem, może rzeczywiście szpieg. Stawiam jednak diamenty przeciw orzechom, że coś gnój ukrywa. Może zanim Meg odprawi gusła nad medalionem, wartało by z nim dokładniej, już pod pokładem pogadać? Co? Jeśli rzeczywiście nie zna tamtych, to i tak będzie miał chłop szczęście, parę sińców na gębie, ewentualnie połamany paluszek i konfiskata dobytku – ostatnie podkreślił dobitnie - to myślę niezła cena za uratowanie dupska przed kontrwywiadem. A jak to pirat to i tak mu się należy by na rei zawisnąć.
Zastanowił się jeszcze chwilkę, popatrzył na kosz na maszcie i na okolicę. Rzucił jeszcze okiem na starca i wyraźnie zaniepokojoną całą sytuacją kobietę, w po czym w końcu powiedział do kompanów:
- Widzicie tamte skałki? - wskazał ręką w stronę klifu zasłaniającego zatokę od strony morza - Z tej strony podejście proste, nawet bez lin dałoby radę, można by łodzią podpłynąć i zwiad zrobić, co z tą karawelą co w ślad za nami płynie. Ci z krzaków nie zobaczą, bo jakby się od strony statku zastawić, to kadłub w sam raz zasłoni.
- Kapitanie, co o tym myślicie? Pożyczyłbym tą waszą zabawkę, dalibyście łódź i kilku ludzi do machania pagajami i sprawdzilibyśmy co z tym naszym ogonem.
Vermeesh popatrzył na skałki i na miejsce gdzie kruk wskazał zaczajonych ludzi i powiedział:
- Da się zrobić, nie powinni zauważyć. Lunetę dam, tylko uważaj bo lepiej ci bez niej nie wracać. - spojrzał groźnie.
- To jak Mysz, powspinamy się trochę? A może ktoś jeszcze ma ochotę rozprostować kości? - Alto już zbierał się do drogi.
 
Harard jest offline  
Stary 19-03-2010, 23:41   #29
 
Lady's Avatar
 
Reputacja: 1 Lady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://ludo.wrzuta.pl/sr/f/8S5STJXL7nm/ciagnij_go_joe.mp3[/MEDIA]

Marynarska pieśń wybrzmiewała za jej plecami, gdy stała oparta o reling, wpatrując się w nieruchomy horyzont. Podobno to pomagało na chorobę morską, której objawy w większości zniknęły, zastąpione teraz sporym zmęczeniem, skutkiem używania czarów z dala od źródeł, z dala od swojego żywiołu. Długie kasztanowe włosy powiewały na wietrze, podobnie jak spódnica, która przylepiała się do jej nogi, oblepiając ją wraz z kropelkami wody. Po tych kilku dniach zdecydowała się wrócić do stroju, który bardziej jej odpowiadał, wciąż tylko nie pokazywała dekoltu, unikając w ten sposób nadmiernego zainteresowania marynarzy. I tak mogli podejrzewać czym się para, a lepiej by jednocześnie nie uważali jej za przyczynę i zwiastun nieszczęść oraz obiekt pożądania. Im dłużej na morzu, tym takie rzeczy bardziej prawdopodobne się wydawały. Uśmiechnęła się do siebie, poruszając opuszkiem palca po amulecie, tak bardzo przepełnionym magią, żywiołem, którego kochała. Wulf zaskoczył ją, gdy stała tak, pogrążona w myślach. Stanął obok, ale patrzył na Megarę, nie horyzont. Jak zwykle nie owijał w bawełnę, zaczynając od tego, co interesowało go w tej chwili najbardziej.

- Mówiłaś, że jesteś czarodziejką, a twoim żywiołem jest ziemia. Potrafisz wojownikowi sprecyzować dokładniej jaką mocą możesz nas wspomagać?
Meg westchnęła i nawet nie spojrzała na wojownika. Zdawał się być irytująco bezpośredni, ale za to najwyraźniej wystarczyło mu wszystko powiedzieć tylko raz. Potem albo się odczepi, albo zacznie rozmawiać, zamiast przesłuchiwać.
- Na wodzie, z dala od lądu, prawie żadną. Zaklęcia są słabe i muszę je splatać dłużej. Najskuteczniejsza będę pod ziemią, albo w zamku jeśli został wybudowany z naturalnego kamienia. A co do moich zaklęć... jak mam to wytłumaczyć kapłanowi? Jest ich dużo.
- Wystarczy, że przedstawisz to ogólnie. Co jesteś w stanie zrobić, czego nie.

Czarodziejka zastanawiała się przez chwilę nad odpowiedzią. Jeśli faktycznie uczono go taktyki, lepiej było mówić prawdę tak, by zdołał ją pojąć. Nie żeby go uważała za głupka, raczej za niezaznajomionego z mocą.
- Przede wszystkim potrafię wpływać na ziemię i naturalną skałę, w tym zarówno zwykły kamień jak i rudy różnych minerałów. Na różne sposoby, ale bardziej na dość niewielkim obszarze, moja moc jest dość ograniczona. Nie jestem też potężną maginią, raczej wspomogę i utudnię wrogowi życie, niż go pokonam. Mogę go spowolnić, oślepić, wystraszyć, nawet unieruchomić. Powołać do życia kamienno-ziemne istoty, które pomogą w walce, czy stworzyć magiczną chatę. Nie umiem wpływać na drewno, czy bezpośrednio na żywe istoty, tylko ziemia i kamień. I kwas.
Dodała na koniec po krótkim milczeniu. A na twarzy wykwitł jej kwaśny uśmiech. Wulf skinął jej głową, dopiero teraz zwracając się ku horyzontowi.
- Dziękuję za te informacje. Rozumiem, że z pomocą kamienia możesz też nas ochraniać?
- Tak, zarówno pośrednio, skalną lub ziemną ścianą, jak i bezpośrednio, chroniąc przed konkretną energią.
- W takim razie cieszę się, że będziemy współpracować. I zniknie formalizm, gdy poznamy się bliżej.

Skłonił się i odszedł, zanim sama zdążyłaby zadać mu jakieś pytanie. Dostrzegła tylko cień uśmiechu na jego twarzy. Może jednak nie był aż taki prosty? Patrzyła przez chwilę jak odchodzi, a potem wróciła wzrokiem do horyzontu.

***

Krukiem Roberta zainteresowała się dopiero wtedy, gdy tamten wysłał go na swoisty zwiad. To było ciekawe, zupełnie jak jej chowaniec, ale jednocześnie zupełnie inny. Prawdziwy, nie stworzony. Nie rozmawiała wcześniej z tym starszym mężczyzną, jedynie obserwowała jego wspólne treningi z pozostałymi, ale ten kruk... Słyszała już o druidach i łowcach, którzy potrafili związać się z każdym prawie zwierzęciem. Ona swojego chowańca wybrała ze względu na nazwisko, ciekawiło ją jednak, czemu Robert również zdecydował się na padlinożercę. A może u nich działa to inaczej? Postanowiła, że zapyta, w swoim czasie. Teraz mieli problemy, zupełnie niespodziewane!

Zatoczka, domniemany szpieg, kryjący się po krzakach ludzie... i nadpływający z tyłu statek. Pięknie, po prostu pięknie. Brakowało tylko sztormu, który rzuciłby ich na skały. Z drugiej strony musiała odnotować zalety, gdy siły wracały a bliskość klifów oferowała Megarze słodkie wybawienie od rozłąki ze swoją miłością. Zaczerpnęła głęboko powietrza i mocy, czerpiąc moc bezpośrednio ze skały. Większość była zajęta przepytywaniem jednego z pasażerów, więc chyba nie widzieli nic podejrzanego. Tylko mogli usłyszeć, suchy trzask malutkiego portalu, z którego wyłonił się czarny jak sadza ptak. Poznała jego uczucia natychmiast. Złość, frustracja niemożnością kontaktu ze swoją panią i jednocześnie ulga i szczęście, gdy znów ją ujrzał. Pogłaskała go po dziobie, podając mu kawałek mięsa. Wędzonego, na które się skrzywił, ale i zaraz połknął. Wskazała mu obcy statek.
- Leć tam, mój mały Dragomirze. A potem wróć i opowiedz co zobaczyłeś. Tylko nie zbliżaj się zanadto.

Ptak zakrakał i z trzepotem skrzydeł wzniósł się w powietrze. Jej towarzysze właśnie planowali, a Alto pokazał jej jakiś medalion. Gdy już wyjaśniła czym jest ten przedmiot, włączyła się do rozmowy.
- Mój chowaniec może przynieść nam podstawowe informacje. Bez wdrapywania się na ten klif.
Wruszyła ramionami nie kontynuując tego tematu. Jeśli chcieli rozprostować kości? Ona też chętnie zeszłaby na brzeg. Dlatego miała kilka pomysłów.
- Mogę przywołać chmurę pyły i piasku, prosto w miejsce, w którym się ukrywają. Będą musieli uciekać, w jedną lub drugą stronę. Mogę też spróbować ich po prostu wystraszyć lub sprowadzić stwora, który ich wypędzi. Jeśli uciekną, to tylko zaczerpniemy wody, a jeśli wpadną na nas... to będę liczyła na naszych dużych panów.
Uśmiechnęła się do Wulfa i Brana, bliżej przyglądając się medalionowi.
- Zajmę się najpierw tym.

W końcu, po dłuższym męczeniu się z tym, zrozumiała skomplikowany wzór magiczny jaki kierował urządzeniem. Dostroiła się do niego i przez chwilę z medalionu emanowało dziwne pole wywołujące delikatne drżenie, a potem rozległy sie słowa:
- Hag co do diabła się dzieje, że jeszcze nie płyniecie? Ile mamy siedzieć w tych krzakach?
Czarodziejka była tak zaskoczona, że przez chwilę siedziała w bezruchu wpatrując się w magiczny komunikator. Tymczasem rozmówca po drugiej stronie chyba zrozumiał, że coś jest nie tak, zaklął siarczyście i urządzenie przestało ponownie działać. Nie pozostawało nic innego, jak tylko wrócić do pozostałych spadkobierców i powiedzieć im na czym stoją.
- Oni się znają, czyli albo mieli mu pomóc w Sembii, albo mieli mu pomóc zaabordażować ten statek. Wydaje się to mało prawdopodobne, chociaż z tej odległości nie jestem w stanie wyczuć, czy mają ze sobą czarodzieja. Mogę urządzenie uruchomić, ale raczej nie odpowiedzą, skoro zorientowali się, że coś jest nie tak.
Oddała medalion Alto, nie chciała go mieć, a tamci nie mogli teraz podsłuchiwać. Pozostawiła decyzję innym.
 
Lady jest offline  
Stary 20-03-2010, 22:21   #30
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Mysz była straszliwie zajęta. Leżała ułożona wygodnie na stercie lin i sączyła kubek cieniutkiego grogu, który już zdążył zdrowo uderzyć jej do głowy.
W zasadzie to Mysz lubiła się lenić. Mogłaby nawet dłużej niż te pięć dekadni spędzić na tej łajbie. Cud, miód i malina. Tak jak teraz.
Przeciągnęła się jak kotka ulokowana na zapiecku i łapała dalej ciepłe promienie letniego słońca. Kaptura co prawda z głowy nie zrzuciła, ale wystawiła ku niebu twarz i ręce. Zdjęła również buty i zakasała nogawki spodni aż do połowy ud.
Jej skóra przyjemnie się rozgrzała i dziewczyna czuła zalewającą ją falę gorąca. Chociaż może to nie przez słońce. Może to grog zawinił, w końcu zawsze miała słabiutką głowę do trunków.

Z głębokiej zadumy wyrwał ją znajomy baryton.
- Dzieci nie powinny pić alkoholu.
Kapłan wyglądał na rozbawionego kiedy tak łypał na nią z wysokości.
Mysz obdarzyła towarzysza zalotnym uśmiechem i upiła kolejny łyk trunku.
- Jeśli widzisz dziecko, cierpisz na ślepoty
choć ja myślę raczej, że to są zaloty
chociaż nieudolne... Chłopiec znów się droczy
zamiast rzec zwyczajnie, że mu wpadłam w oczy.

Wulf wzruszył ramionami na kolejny przejaw arogancji i zadufałości w sobie, jakiej Marii miała dostatek. Inna sprawa, że nie odwrócił wzroku.
- Wygląd nie czyni z ciebie dorosłej kobiety, to zachowanie określa naszą dojrzałość. Zachowanie i czyny.
Brzmiał bardziej, jakby cytował fragment napisany w jakimś podręczniku. Ale i wyglądał na przekonanego o słuszności tych słów.


- Mogę być dojrzała. Jasne, prosta sprawa!
Lecz gdzie by podziała się cała zabawa?
Jeszcze chwilę się Mysz uśmiechała, ale później niespodziewanie cała wesołość uleciała z jej twarzy jakby zrzuciła niewygodną maskę. Uniosła się na łokciach, westchnęła a ton miała przygaszony.

- Każdy towarzyszy swoją miary mierzy
A ty patrzysz na nas, jakby na żołnierzy
Tylko to jest ważne, jaki kto przydatny
Myślisz o mnie pewnie, żeś tylko jest stratny
ciągnąc mnie za sobą. Ot co, buzia ładna
lecz gdy będzie walka to pomoc z niej żadna.
Przeszkadza jedynie, przy butach pałęta
Pyskata, beztroska i jeszcze nadęta.
Teraz proszę szczerze, skończ swoją tyradę
więcej się nie czepiaj. Wiem, że za zawadę
będę ja ci robić. Muszę to przeboleć
że będę wam wszystkim jako w oku kolec.
Raz może ci humor poprawić spróbuję:
Z moją bezradnością ja też się źle czuję.

Znów się położyła zaplatając ramiona pod główką. I zaraz się zaczęła, typowo dla siebie, szeroko uśmiechać.
- A tak swoją drogą, choć słowa twe głośne
żem nie w twoim typie, to myśli są sprośne
mogę się założyć. Za dnia gadasz wiele
A przed snem rozmyślasz o mym nagim ciele.

Wulf najpierw westchnął, potem się skrzywił aż wreszcie oparł o maszt, przyswajając długi Myszy monolog.
- Jeśli to ci poprawi humor, to możesz tak myśleć. Ktoś musi się martwić o bezpieczeństwo, by inni mogli wygrzewać się na stercie lin, ubolewając nad swoją bezradnością, zamiast spróbować coś z nią zrobić.

Mysz wywróciła oczami i pokiwała z rezygnacją głową. Wulfa nie sposób było zadowolić. Cokolwiek by człowiek nie robił, zdaniem kapłana starał się niewystarczająco. Samodoskonalenie. To była jego recepta na życie, którą widać chciał też przepisywać innym.

- Na magii się nie znam a siłą nie grzeszę
Znam ja parę sztuczek, trochę cię pocieszę.
Umiem z ludźmi gadać, całkiem nieźle kłamię.
Do walki nie ciągnę. Boję, że się zranię.
A rana, mój drogi, przy mych gabarytach
byłaby śmiertelna. Tylko na unikach
mogę ja polegać. Nożami ciut władam
najlepiej się czuję kiedy jednak gadam.
Z wrogami się zmierzę. Jeśli są kalecy.
Gdy są pełni zdrowia mogę ich ciąć w plecy.
Podkraść się dam radę. Tak niby sądziłam
nim się z naszym Alto w nocy nie zmierzyłam.
Obiecał podciągnąć moje możliwości
Jak więc widzisz - ćwiczę. Powód do radości
jest to mam nadzieję. Możesz spać spokojnie
Lat kilka upłynie i będę na wojnie
czuć się doskonale, jako ryba w wodzie.
Nie karć mnie już więcej. Chciałabym żyć w zgodzie
.

Usiadła na skrzyżowanych nogach upiła maleńki łyczek z kubka i podała go Wulfowi w pojednawczym geście. Mężczyzna się
roześmiał. Tak po prostu i szczerze, bez drwiny. Słuchanie tych ciągłych rymów mogło doprowadzić do bólu głowy! Przysiadł się, przyjął kubek i również pociągnął mały łyczek. Mniej więcej pięć razy większy od tego Marie.
- Trochę demonizujesz, młoda damo. Nie liczę na twą pomoc w walce, ale to nie obelga. Zawsze chronię tych, którzy ochronić się nie umieją sami. Będziesz bezpieczna, gdy będę w pobliżu.

Mysz zachichotała frywolnie.
- Pewnie, że ochronisz. Nawet wiem dlaczego
Bo ci się zwyczajnie podobam, kolego.

Wstała szybciutko i dość spontanicznie pocałowała siedzącego kapłana w sam środek łysej czaszki. A później pognała do kuchni. Na odchodnym jeszcze Wulfowi pomachała. Ale teraz zbliżał się czas obiadu i trzeba było przecież poprzeszkadzać nieco Gustavowi.

* * *

Kolejny dzień przyniósł sporo sensacji.
Mysz stała z boku i przyglądała się z zaniepokojeniem całemu zamieszaniu. Mężczyzna, który okazał się rzekomo być szpiegiem najpierw trafił w niedźwiedzi uścisk Wulfa, a później Alto go zdrowo zastraszył łamaniem palców i innymi pieszczotami, włącznie z pozbawieniem życia. Ciekawe czy blefował czy na prawdę skłonny był poddać tego człowieka torturom?
Oczy bardki robiły się coraz większe i bardziej okrągłe. Jej kompani się nie bawili w subtelności. Nie żeby pierwszy raz na oczy widziała takie metody. Fergus także nie przebierał w środkach, ale do tego zdążyła po latach przywyknąć. Ta cała przemoc... To nie była Myszy liga. Wulf powiedział co prawda, że nie ma wobec jej osoby żadnych oczekiwań ale i tak ją strach obleciał, że prędzej czy później będzie się musiała dostosować i oblec w jakąś bezwzględność.
Siedziała cicho jak mysz gdy tamci na głos debatowali. Alto zaproponował wspinaczkę na co żwawo przytaknęła. Miło byłoby wyrwać się z tej łajby choćby na moment no i może uda jej się łotrzykowi sakiewkę podprowadzić? Będzie niezła okazja.
Kapitan kazał zdrajcę zabrać pod pokład, gdzie i Mysz się pośpiesznie udała zbrojąc się po drodze w lutnię.

Stał obojętnie, przywiązany do masztu, z zamkniętymi oczami i zwieszoną głową. Zapobiegliwi marynarze owinęli go dokładnie liną jak szynkę przygotowaną do wędzenia.
Mysz od progu zaczęła przygrywać smutaśną melodię, bo i nastrój więźnia jej się zaczął udzielać. Śpiewała z uczuciem, tym swoim wysokim dziecięcym głosikiem, który wypełniał teraz całe pomieszczenie, i nieprzerwanie wpatrywała się w oczy skazańca.

- Strasznie namieszałeś, oni chcą twej kary
Lecz jeśli mi zdradzisz jakiś miał zamiary...
Może zdołam pomóc i się dogadamy
O swe interesy we dwóję zadbamy?....


Namawiała go słodkim głosem, wabiła, przekonywała. Cóż, w mydleniu oczu zawsze była niezła.
- Naprawdę mi pomożesz? - przerwał jej nagle a Mysz nie przestała grać żeby nie zatracić atmosfery tej chwili. Jakby na prawdę dobrze mu życzyła, jakby był dla niej kimś ważnym.
- Dlaczego miałabyś to zrobić? Tam są twoi przyjaciele a ja jestem potencjalnym wrogiem.


- To nie są przyjaciele, stronię od koalicji
Lubię łatwe pieniądze i sporo mam ambicji.
Zapłacisz oczywiście. Suwerenów... trzydzieści?
Lecz wszystko to zależy od twojej opowieści.
Chcieliście przejąć statek? Złupić jeno ładunek?
Po co ci ten medalion? Miałeś im zdać meldunek?
O kradzież się rozchodzi? A może pasażera?
Cudowne wiedziesz życie, aż mnie z zazdrości zżera.
Bardzo to fascynuje. Piratem tyś czy szpiegiem?
Jeśli mnie z sobą weźmiesz to cię uwolnię biegiem.
Uciekniemy szalupą, ale gdy zmierzch zapadnie
Powiedz mi jednak najpierw jaki był plan dokładnie.

Wzruszył ramionami i zaczął mówić, chyba odrobinę wbrew własnej woli:
- Miałem za zadanie wyśledzić bogaty statek handlowy i skierować go w jakieś odludne miejsce na Sembijskim wybrzeżu. Na tyle charakterystyczne, by po otrzymanych informacjach mogli tak bez problemu trafić.


Palce nadal mknęły po strunach, oczy w niego wlepiała zachłannie i ciągnęła na poczekaniu tworzoną balladę.
- Statek jest przypadkowy. Chodzi więc o towary...
A po co ten medalion? Rozumiem, że to czary
Za jego pośrednictwem miałeś im słać wiadomość.
A jeśli jej nie nadasz? Co zrobi ten jegomość
Który na plaży czeka? Ilu ma ludzi z sobą?
Jak pojmą, że plan wziął w łeb przejmą się twą osobą?


Westchnął z rezygnacją oparłszy głowę o drewno masztu.
- Nic dla nich nie znaczy moje życie, byłem tylko narzędziem. Dałem ciała, ale to ktoś inny za to zapłaci.

- Któż że zapłaci? Twoi kamraci?

- Przyjaciel - wyglądał na szczerze przybitego.

- No mówże, ciągnij dalej a nie waż się przerywać
Słowa przyniosą ulgę gdy będę ci przygrywać...


Zacisnął usta w wąską kreskę a kropelka potu spłynęła po jego czole. Ale po chwili skinął głową i zaczął opowiadać, Mysz zaś wtórowała mu swoim nuceniem.
- Założyliśmy z Thomasem mały interes w Sembii. Ostrzegano nas, że nie lubią tu cudzoziemców, a Cormyrczycy... cóż nie trzeba chyba opowiadać. Gang przyczepił się do nas. Z początku to były drobne haracze, potem żądania były coraz większe. Popadliśmy w długi i wtedy postawili nam ultimatum: „Pomożemy w zwabieniu statku i napadzie a wypuszczą nas wolno, może nawet podzielą się łupem?” Thomasa zatrzymali dla pewności. Ja dostałem ten medalion by móc im powiedzieć gdzie zawinie zwabiony statek. Ot i cała historia.


Znienacka przerwała grę. Mężczyzna zamrugał ogłupiały, pojmując teraz w pełni, że wygadał wszystko co Mysz chciała usłyszeć. Wyszła bez słowa i pognała w te pędy do reszty. Całość sumiennie opowiedziała zarzekając się, że nie mógł jej okłamać.
- Głupia to przewrotność losu, ale pomóc mu nie sposób. Wleźć w pułapkę to głupota, choć sumienie mi się miota na myśl, że żywot Thomasa pewnie teraz już dogasa. Co my niby z nim poczniemy? Czy mu wolność darujemy czy oddamy raczej władzom, niechaj oni coś zaradzą?
 
liliel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 23:34.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172