Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-03-2010, 22:47   #26
Eleanor
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Pierwsze dni podróży upłynęły w miarę przyjemnej atmosferze, chociaż po sporych przegranych marynarze najwyraźniej mocno się zdenerwowali. Gdy jednak sprawczyni tych strat oddała wszystkie wygrane pieniądze, a dodatkowo uraczyła ich królewską ucztą, ponownie przychylnym okiem spojrzeli na szaloną wierszokletkę, jak po cichu między sobą nazywali Marie. Wprawdzie noc po grochowo – kapuścianej uczcie była trudna, jednak przyzwyczajeni do ciężkich warunków bytowania ludzie morza, nie przejęli się tym szczególnie.

Większość pasażerów „Złotego Sokoła” chętnie zjawiała się na pokładzie statku, zwłaszcza wieczorami. Marynarze snuli opowieści, nie szczędzili pikantnych uwag i sprośnych dowcipów, a ich wspólne śpiewy potrafiły zarówno urzekać nostalgią jak i rozśmieszać do łez.
Także Megara, gdy jej żołądek dzięki mocy magii w końcu przystosował się do falowania podłogi, opuściła swoją samotnię w kajucie.

Sporo rozrywki dostarczyły wszystkim treningi szermiercze jakie wprowadził Wulf. Początkowo walczyli tylko spadkobiercy, otoczeni sporą widownią głośno komentująca ich poczynania, ale wkrótce i marynarze zaczęli się przyłączać do sparingów. Zdecydowanie nie byli to wyszkoleni wojownicy, część z nich trzymała kije imitujące broń niczym cepy w trakcie młócki, ale z każdym dniem ćwiczeń zdecydowanie poprawiali swoje umiejętności.
Sami spadkobiercy okazali się raczej zróżnicowaną grupą gdy porównywało się ich umiejętności i techniki walki. Jeśli chodziło o ćwiczenia siłowe zdecydowanie przodował Wulf, któremu tylko nieznacznie ustępował Bran. Jednak dzięki większej zwinności młody rycerz bez większego problemu dotrzymywał pola walecznemu kapłanowi Tempusa. Ich starcia były prawdziwym popisem umiejętności i wojennego kunsztu, dlatego „widownia” wyjątkowo chętnie patrzyła na pojedynki obu mężczyzn.
Ani drobny Alto, ani Robert, który wprawdzie wzrostem niewiele ustępował obu wielkoludom, ale z wyszkoleniem w walce było u niego zdecydowanie gorzej, nie byli w stanie sprostać im w walce.
Kapłanowi jednak nie chodziło o to by obić tyłki swoim nowym znajomym, ale raczej wypróbować ich umiejętności. Wiedza na temat tego czego może się spodziewać po nowych sojusznikach była dla jego przywódczego umysłu bardzo istotna.
Od razu było widać, że zwinny łotrzyk bazuje głównie na unikach, zastawach i ruchliwości. Zresztą blokowanie ciosów znacznie silniejszych przeciwników byłoby z góry skazane na porażkę. Jego technika walki polegała na szybkich atakach i odskokach, by maksymalnie zwiększyć dystans. Za wszelką cenę unikać zwarcia. No i zdecydowanie nie przestrzegał rycerskich zasad walki. Zazwyczaj nie miał okazji po prostu trenować. Walczył by przeżyć i wygrać. Gdy jednak zauważył, że kapłan specjalnie wyhamowuje siłę ciosów próbował się dostosować do swego przeciwnika.
Robert nie był tak zręczny jak Alto, siłą zaś ustępował wojownikom. Tropiciel nie miał wielkich złudzeń co do tego, że w prawdziwej walce mogliby z niego kilkoma uderzeniami wycisnąć sporo życia. Ćwiczenia z Wulfem nie przypominały jednak popisów rycerzyka. Kapłan potrafił tak kierować walką, by pojętny współwalczący mógł wynieść z tego szkolenia jak najwięcej korzyści. Najwyraźniej ta umiejętność nie była mu obca. Gdy przekonał się jakie możliwości posiada łowca, skrupulatnie przystąpił do podnoszenia stopnia jego wyszkolenia.

***

Wbrew temu co myślał Robert, a co potwierdziły słowa Alto po rozmowie z kapitanem, nie wpływali do portu. Ziemia sembijska nie była gościnna dla kapitanów handlujących z Cormyrem, nawet jeśli pochodzili oni z innych krajów. Zwłaszcza Marsember było sporą zadrą w oczach władających Sembią kupców. Największym rywalem i wrogiem ich portów.
Ponieważ jednak prawie połowę drogi do Implitur odbywało się wzdłuż jej granic, większość z nich znajdowała dogodne i raczej ustronne miejsca do odnowienia zapasów słodkiej wody. Na szczęście południowe wybrzeże podzielone pomiędzy bogatych obszarników nie było mocno zaludnione. Poza tym liczne rzeczki uchodziły tu do morza tworząc malownicze, ustronne zatoczki często otoczone wysokim klifem, dające doskonałe schronienie. Właśnie do jednego z takich fiordów chciał zawinąć tego dnia kapitan Vermeesz.

***

Czarny ptak rozwinął skrzydła i pofrunął w kierunku lądu. Tropiciel zamknął oczy, a jego umysł stopił się z umysłem zwierzęcia. Po raz pierwszy zrobił to tak świadomie i tak całkowicie. Widok był niesamowity. Nie chodziło tylko o to, że perspektywa lecącego nad ziemią kruka była czymś zupełnie innym niż to co zazwyczaj oglądał stąpający po ziemi człowiek. Świat widziany jego oczami także był inny, kolory, zapachy, odgłosy odbierane w całkowicie odmienny sposób. Po dłuższej chwili Robertowi udało się jednak dostroić do tego widoku. Oddychał głęboko, chłonąc niesamowite doświadczenie.
Zwierzę doleciało do brzegu i kierowane niewypowiedzianym impulsem, skierowało się w kierunku uchodzącej do wód zatoki, niewielkiej rzeczki, otoczonej dość gęstym zagajnikiem. Sfrunął na jedno z drzew. Przez chwilę trwał w bezruchu wsłuchując w cichy szept natury. Szybko jednak jego wyczulony słuch wychwycił odgłosy jej obce. Cichy szept rozmowy. Choć instynkt gnał go do ucieczki, jakiś inny wewnętrzny głos nakazał by zbliżył się do źródła dźwięku. Ostrożnie przefrunął w tamtym kierunku. Zobaczył trzech mężczyzn skrytych wśród nadbrzeżnych traw. Wzbił się w górę i zobaczył kilku następnych. Od strony wody i ujścia byli oni całkowicie niewidoczni...

Robert otworzył oczy. Szybko przekazał swoje informacje kapitanowi, który właśnie kierował kogę w kierunku przejścia między klifami. Zaniepokoiło go to, jeszcze bardziej jednak spłoszył się łowca, ostatni z pasażerów, który dotychczas praktycznie nie wychodził ze swej kajuty, a teraz wyglądał jakby szykował się do zejścia na ląd i to zdecydowanie na stałe. Przez plecy przewieszony miał łuk, kołczan ze strzałami i spory worek podróżny, a przy pasie krótki miecz i sztylet.

W tym momencie czuwający na bocianim gnieździe marynarz wykrzyczał informacje o widocznym na horyzoncie, płynącym od strony Cormyru statku. Dzięki sprytnemu wynalazkowi gnomów nie byli jeszcze widoczni dla nadpływającego okrętu. Zakole zatoki zapewniało ukrycie. Mogło się też jednak okazać niebezpieczną pułapką. Zwłaszcza w obliczu wiedzy, którą zyskali dzięki umiejętnościom tropiciela.
Z drugiej strony następne relacje z kosza na szczycie masztu nie były pomyślne: Nadpływającym statkiem była szybka i zwrotna karawela.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.

Ostatnio edytowane przez Eleanor : 17-03-2010 o 23:03.
Eleanor jest offline