Wątek: Trudna Sprawa
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-03-2010, 20:55   #205
Lotar
 
Lotar's Avatar
 
Reputacja: 1 Lotar jest godny podziwuLotar jest godny podziwuLotar jest godny podziwuLotar jest godny podziwuLotar jest godny podziwuLotar jest godny podziwuLotar jest godny podziwuLotar jest godny podziwuLotar jest godny podziwuLotar jest godny podziwuLotar jest godny podziwu
[B] Pozbywamy się NPC PART II[/B]

Mgła...
Nie to nie było zjawisko meteorologiczne. To nie była zwyczajna mgła. Przecież jeszcze przed chwilą miał przed oczami zupełnie dobrze widoczne, piękne, niebieskie niebo. Ani jednej chmurki, ani jednej anomalii pogodowej, która zmąciła by ten obrazek. Może to nie była kwestia problemów z otoczeniem? Co jeśli to z nim było coś nie tak? Chyba ten tok rozumowania był poprawny. No bo jak inaczej wytłumaczyć stępione zmysły? Czuł się ociężały. Jego głowie przybyło kilka kilogramów – ważyła więcej niż przedtem. I ręka, i noga – obie jakby lewe, jakby zapomniał jak się ich używa. To było uczucie jak po wypiciu khazadzkiego ale, albo mocnej sety. Szum w głowie. I cały był obolały. Wszystko go bolało dokładnie wszystko. Do otępionego systemu nerwowego doszły uszkodzenia mechaniczne. Chyba nie były one jakieś poważne. Nie czuł przecież aż tak wielkiego bólu. Właściwie to jego intensywność wskazywała na zadrapania, otarcia i ogólne zmęczenie coś jak zakwasy. Czas skończyć te domysły! Zamrugać kilka razy oczyma! Rozrzedzić mgłę i zobaczyć co się stało.

Mruganie... Potrząsanie głową... Oklepywanie policzków... Masowanie skroni... Już! Gotowe!
Mgła odchodzi – ucieka. Obraz się wyostrza i już może coś dostrzec. Pierwszy obraz – kostka brukowa. Porządny Marienburdzki bruk. Ogląda ręce, nogi i głowę. Brudne od kurzu i brudu. Chyba się wywrócił. Tak to były zadrapania, dobrze myślał. Najwięcej na dłoniach i łokciach – musiał nieźle szorować. Z niektórych dalej leje się krew... taka gęsta... taka obrzydliwie czarna...
Żebra go bolą. Wcześniej tego nie czuł. Nie próbował się ruszać, przekręcać, ale teraz zauważył że jego bok go boli. Chyba przyjął na niego większość impetu uderzenia.

Ale czemu nic nie pamięta? Głowa go boli, gdy chce sobie przypomnieć, nawet mimo tego że otępienie już trochę zelżało. Nie minęło do końca, ale jednak zelżało. Zbiera mu się na wymioty. Momentalnie bez wcześniejszych sygnałów, ignorując ból i cierpienie, szybko przechodzi na klęczki i wymiotuje. Dobre kilka minut. Wraz z rzadką, żółtawą cieczą leci krew! Z jego ust!
Dość! Już wystarczy! Boli go brzuch, nie może już więcej wymiotować! Nie chce!

Ale co to? Obok kałuży krwi i wymiocin dostrzega drewno. Drzazgi takie jak ma powbijane w ramie i trochę większe kawałeczki jakby klocuszki dla dziecka. Ale o bardzo nieregularnych kształtach, jakby z ogromną siłą wyrwane z większej całości.

Podnosi wzrok. Obraz jest wstrząsający. Ścieżka z drewna jest coraz większa. Drzazgi, klocuszki, solidne kawałki i całe deski. Aż wreszcie urwane z zawiasów drzwi... Od karocy! Ich karocy. Leży tam! Przechylona na bok. Koła wciąż wirują poruszane wiatrem jakby pojazd chciał dalej ruszać w drogę. Ale to raczej niemożliwe... Konie zginęły... Leżą tam... Nie ruszają się dalej zaprzagnięte do powozu. Solidne, wielkie cielska. Jeden ma nienaturalnie przekrzywioną głowę. Skręcony kark...
Drugiego nie widzi.

Ale kim on jest? Jak się tu znalazł? Chyba nie był sam? Miał towarzyszy! Obrazy nadlatują do głowy! Kilka twarzy, kilka miejsc, kilka zdarzeń – imponujące, znajome, ale nic nie mówiące mężczyźnie. Może trochę minie czasu zanim to wszystko nabierze sensu. Patrzy na swoje ubranie... Obszerna opończa z kapturem... Chyba to uniform? To powinno coś znaczyć. Takim strojem powinien reprezentować jakąś organizacje, Ale jaką? Nieważne! Powinien coś posiadać. Coś najważniejszego w życiu. Ale co?

Imię! Tożsamość! Jakoś muszą go zwać! Jakoś musi różnić się od innych! Co to za ludzie? Czemu tak się gapią? Nie chcą pomóc? Na ich twarzach widać tylko ciekawość i... i... Nic więcej! Tylko ciekawość! A może i zdziwienie? Bynajmniej mu nie pomogą. To tylko gapie...
On też był gapiem. Wie to, chociaż nie pamięta swojego życiorysu. Ale kołacze mu się jakiś wyraz. W myślach obija się myśl: ALBRECHT!
Tak! To jego imię! Jest na dobrej drodze! A więc ma na imię Albrecht, jest skrybą, jakiegoś zakonu, nie wie jeszcze jakiego, ale jest postęp. Przeżył przygody! Zeszłej nocy i tego dnia. Przygody dzięki którym przestał być gapiem, a stał się herosem z pieśni, które tak lubił czytać. Jest bohaterem! Ale nie przeżył tego wszystkie sam!

Ashin, Vladimir, Snorri, Lilawander, Gordo i Mark! Aż tylu ich było! Ale nie wszyscy są żywi. Nie wszyscy powinni przebywać na ziemskim padole. Ale gdzie są ci żywi? Ci pozostali?

Albrecht wstaje. Trochę nim kręci, to na lewo, to na prawo. Niczym wahadełko. Jak w zegarze. Dochodzi do wozu, opiera się o jego przewrócony bok. Nie ma drzwi, leżą wyłamane na bruku. Zajrzał do środka. Siedzieli tu. Na ławeczkach obitych aksamitem. Ale już ich nie ma.
Napływają wspomnienia! Nagle trzask i wylatują! Wszyscy razem! Wóz się przechyla, drzwi nie wytrzymują, cała drużyna wyrzucona na zewnątrz. Chwiejnym krokiem dochodzi do miejsca dla woźnicy. Tu siedział Vladimir Tabasco, Ale jego też nie ma. Zamiast tego plamy krwi, a aksamit, którym również było obite siedzisko jest cały niemiłosiernie pocięty!

Są! Albrecht widzi ich! Są po drugiej stronie ulicy! Jakby wypadli drugimi drzwiami. Albrecht obchodzi wóz by do nich dotrzeć, trzeba sprawdzić co się z nimi stało. Nadal chwiejny krok i ciężki łeb, ale widać poprawę. Z każdą chwilą jego organizm się odbudowywuje. Dochodzi do pierwszego – Lilawandera. Pamięta go. To ten czarodziej, który imponował mu mocą. Czary jakimi władał elf były zaiste potężne. Ale tamten mu nie ufał, uważał że jego panika i strach w walce nie jest naturalne. Nie ufał mu, Albrecht to wiedział. Miał za złe elfowi, że ten wymyślał takie rzeczy, ale może jak teraz pokaże, że jest dobrym kompanem, to kto wie? Mocno potrząsa, woła i błaga!
- Nie możesz umrzeć! - Myśli, a może i woła, Albrecht.
Jest! Rusza się! Taki sam otępiały wzrok jak u skryby! Taki sam stan! Ale dojdzie do siebie. Wyzdrowieje. Potrzeba trochę czasu, ale jest dobrze. Obaj wrócili z zaświatów. Królestwo Morra jeszcze nie dla nich. Jeszcze mają sprawy do załatwienia na ziemskim padole.

Drugi kompan. Krasnolud. Albrecht go pamięta. Snorri! Jego umiejętności i szaleństwo wbijało się w pamięć szczególnie. Niesłychanie silny i mężny. Wojowniczy, bitny i waleczny, ale tez szalony, nieroztropny i ekscentryczny. Już przed wypadkiem potrzebował medyka. Bo bronił ich. Był ich głównym strażnikiem – ochroniarzem. Nie chce wstać. Dalej nieprzytomny mimo modlitw to Shallyi. Chyba tylko jedno mu może pomóc – medycyna, Trzeba zawołać medyka.
- Ludzie! Biegnijcie! Biegnijcie po medyka! Prędko! - Drze się na cały głos! Wydziera się wręcz!

Straszny widok! Rozglądając się za gapiami dostrzega straszny widok! Nie chce żeby to była prawda! To koszmar, nie rzeczywistość! Podbiega do niego, mało co się nie wywracając.
- Vladimir! Vladimir! - Szlocha cicho Albrecht.
Co się stało? Dwa ciała obok siebie – mężny łowca czarownic i jakiś wojskowy. Obydwoje są nieprzytomni, a raczej martwi. Po milicjancie nic nie widać. Tylko ślady krwi na mundurze. Ale nie ma tętna, ani oddechu nie czuć. Tabasco - to wygląda okropnie. Wielka, długa szabla! Wystaje mu z piersi! Wbita bardzo głęboko. Cała koszula poplamiona juchą. Śmierć musiała być natychmiastowa.
Albrecht płacze, wtulony w kołnierz denata. Z tyłu słychać ruch. Zgrabne ruchy elfa i ciężkie wojownika.
- To była dobra śmierć... - zagrzmiał krasnoludzki bas.
 
Lotar jest offline