Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-03-2010, 10:08   #32
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Udało wam się wyciągnąć wszystkich ocalonych na zewnątrz. Część wyszła o własnych siłach, części trzeba było pomóc. Rudowłosa kobieta i młoda dziewczyna o szerokich biodrach wraz z lekarzem, który przedstawiał się opatrywanym jako Luis Greenwal, po kwadransie prowizorycznie opatrzyli najbardziej potrzebujących. Na szczęście apteczka w autobusie była dobrze zaopatrzona w środki do dezynfekcji, bandaże i inne potrzebne medykamenty. Po raz pierwszy mogliście błogosławić Kongres USA za jego precyzyjne zapisy po 11 września dotyczące zawartości apteczek w środkach komunikacji zbiorowej.
Kiedy najpoważniejsze obrażenia zostały opatrzone a ból i szok minęły mogliście w końcu na „spokojnie” zorientować się w tym, gdzie jesteście.

Wokół was nadal panowała ciemność, którą rozcinał pojedynczy snop światła z autobusowego reflektora, który – o dziwo – przetrwał katastrofę. Była godzina 3:45 w nocy. Największy mróz i największa ciemność. Większość ocalonych podróżnych skupiła się w kilkoosobowych grupkach szukając pocieszenia w innych przerażonych twarzach.
Matka chłopaka, który zginął rozbijając sobie głowę o szybę, klęczała w pobliżu wraku, tuląc głowę w ramionach i lamentując histerycznie nad stratą.
„Studenciak”, któremu krew zalewała twarz z podłużnego rozcięcia na głowie, a kawałki szkła poszarpały lewe ucho, nadal wymiotował głośno zaledwie kilka kroków od niej. Robił to już od momentu, kiedy wyciągnęliście go z autobusu. To, że oddalił się troszkę od grupki było błogosławieństwem. Najwyraźniej strach spowodował, że młodzieniec sfajdał się w gacie, bo czuć go było fekaliami na kilka kroków. W mroźnym, marcowym, wczesnowiosennym nocnym powietrzu odór gówna był wyczuwalny bardzo wyraźnie. Podobnie jak smród krwi. O tak! Tego ostatniego było zdecydowanie więcej.
Lekarz, sam mocno pokrwawiony i zmęczony opatrywaniem poszkodowanych w wypadku, pocieszał swoją żonę, której odłamki szkła i gałęzi zmieniły twarz w krwawą maskę. Bandaż na jej policzku stał się rdzawo-brązowy od przesiąkającej krwi. Pękaty mężczyzna, który wrócił ze stacji paliw z rozbitym nosem, stał pośrodku zamieszania jak kamienna statua. Przód garnitury brudziły mu plamy krwi, a prawe ramię zwisało bezładnie, krwawił też z rozcięcia na głowie. Chyba był w szoku, bowiem mamrotał coś pod nosem i nikomu nie dał się opatrzyć odtrącając gniewnie każdego, kto próbował go dotknąć. Najwyraźniej jego problem nie miał natury fizycznej lecz dotyczył trudnej do wyleczenia sfery umysłu. Mężczyzna w garniturze, który wcześniej nie zwracał na siebie zbytniej uwagi leżał na boku jęcząc głośno – wyglądało na to, że ma połamane żebra i balansuje na granicy utraty przytomności. Mimo podanych mu środków przeciwbólowych, co chwila milkł – tracąc przytomność. Najmniej ucierpiał drugi kierowca i John Adler. Pierwszy z nich miał jedynie zalaną krwią twarz i porozrywane odzienie, lecz odniósł tylko niewielkie obrażenia i skończyło się jedynie na kilku plastrach. John Adler natomiast kuśtykał i krwawił ze złamanego nosa – wzrok miał jednak bystry i przytomny.

W takich momentach jak ten, który przetrwaliście nie ma miejsca na bohaterstwo. Jest tylko strach. Potworny strach o własne życie, każący deptać wszystkich i wszystko co stanie pomiędzy człowiekiem i jego drogą do ocalenia. Część z was dała się ponieść na fali tego strachu, lecz to nie powód do wstydu czy wyrzutów sumienia. Część jednak pokonała go. Pokazała głębię swojego człowieczeństwa i nie zważając na własne życie narażała się w próbie ocalenia innych. Może dlatego tylko trzy osoby zginęły, chociaż niektórzy byli ranni – w tym kilka osób najprawdopodobniej poważnie. Najgorsze było za wami. Żyjecie! Teraz tylko trzeba wezwać pomoc! I czekać na ocalenie!



Rozglądając się wokół siebie z przerażeniem, w świetle ocalałego reflektora dostrzegaliście coraz więcej szczegółów otoczenia.
Autokar zjechał z drogi, tak niefortunnie że przeciął barierkę mostu nad jakimś szerszym strumieniem. I spadł z wysokości co najmniej dziesięciu metrów w dół. Uderzył przodem w kamienisty brzeg strumienia i zwalił się na prawy bok blokując drzwi wejściowe i bagażnik na większe walizki. Pojazd wyglądał teraz jak nieforemna, zgnieciona przez niewidzialnego olbrzyma, bryła pokręconych kawałków stali i blach. Wokół wraku, w promieniu kilku metrów walały się kawałki szkła, fragmenty autokaru oraz porozwalane, wyrzucone podczas wypadku, bagaże osobiste. Tylna część autobusu dodatkowo znalazła się w nurcie strumienia. Woda wolno wlewała się do wnętrza dopełniając zniszczeń.
Droga z której spadliście znajduje się najprawdopodobniej na nasypie nad wami. Lecz coś jest nie tak. Ponad korytem strumienia – szerokim, wyżłobionym przez wodę – widać jedynie zachmurzone niebo, z którego nadal pada deszcz zmieszany ze śniegiem. Żadnego światła, żadnych linii trakcyjnych. Tylko ciemność. Druga strona za potokiem również tonie w ciemnościach, lecz wydaje się wam, ze tam również teren wznosi się. Widzicie również las. Gęstą, zwartą czarną plamę z wyraźnie zaznaczoną linią drzew.

- Kurwa – usłyszeliście głos Duncana Spertera, drugiego kierowcy, - Kurwa, kurwa, kurwa!
Nie jest dobrze!
- Co ty nie powiesz – warknął John Adler głosem ocierającym się o skraj histerii. – O mało nie zginęliśmy, człowieku, gdybyś nie zauważył! Twój pierdolony czarny kumpel zasnął za kierownicą!
- Nie o to chodzi – odparł ugodowym tonem Duncan. – Chodzi mi o to, że jeżdżę na tej trasie od ośmiu lat i nie poznaję pierdzielonej okolicy! To nie jest droga do Colorado! Dałbym sobie głowę za to uciąć.
- Jak twój czarny kumpel – zapytał okrutnie Adler.
- Pierdol się, koleś – warknął z gniewem Duncan i wyciągnął z kieszeni latarkę – ruszył w górę nasypu kulejąc.
- Zaczekajcie tu chwilę, ludzie i ogarnijcie. Trzeba rozdać ciepłe koce. Kiedy minie szok zrobi się zajebiście zimno. Zobaczę jak wygląda droga na górze. Może zorientuję się, gdzie jesteśmy.
Nie czekając na towarzystwo zaczął wspinać się na strome wzniesienie. Nie szło mu to zbyt wprawnie, lecz w końcu stanął na szczycie kilkumetrowego podejścia tak, że dokładnie widzieliście jego sylwetkę w blasku reflektora.

Niespodziewanie dostrzegliście, jak kobieta, która przed chwilą straciła syna z okrzykiem radości podrywa się z ziemi i podbiega ze szlochem do wraku. Coś się poruszyło w środku i przez wybitą szybę wypełznął ... jej dzieciak. Żywy! O kurcze! Jak mogliście popełnić taką pomyłkę!
Matka była przy nim szybciej, niż bolid formuły pierwszej.
- Patrick! Patrick! – szlochała i krzyczała radośnie pomagając chłopcu wydostać się ze środka.
- Quinque! – dał się słyszeć znajomy głos wydobywający się od strony chłopca, a dzieciak uniósł głowę i ujrzeliście potworną, pokrwawioną twarz bestii. Wykrzywione grymasem piekielnej nienawiści oblicze monstrum! Monstrum, które poza powłoką cielesną nie miało już nic wspólnego z człowiekiem! Kim, lub czymkolwiek był teraz mały Patrick, to bez wątpienia nie mogła być istota ludzka! Nim ktokolwiek z was zdołał chociażby mrugnąć okiem dzieciak wgryzł się w szyję swojej matki i jak dzikie zwierzę, nienasycony krwi potwór, jął szarpać ją zębami. Na wszystkie strony bryznęła krew! Dziecko uniosło na moment głowę ukazując wam zdeformowaną, przerażającą twarz. A potem powróciło do mordowania swej matki!



- Sex ! – usłyszeliście jednocześnie drugi głos, ale dobiegający z miejsca, w którym stał Duncan.

Kierowca zeskakiwał zwinnie ze wzniesienia wykrzykując podobne do wcześniejszych bluźniercze słowa. Kiedy wkroczył w linię świateł autokaru ujrzeliście jego twarz.



- Sextus! Veni! Vasto! Ruptum! Fectum! Victum! Candusus Dominus! Diabolis ! Cantates !

Duncan wykrzykiwał bluźniercze słowa kierując się w waszą stronę pochylony i gotowy do ataku. Cała sylwetka, podobnie jak w przypadku dziecka, przypominała bardziej jakieś czające się do skoku zwierzę niż potwora. Najwyraźniej też zraniona w wypadku noga już mu nie przeszkadzała.

"Co się dzieje! To nie może dziać się naprawdę!"
- przemknęło przez wasze myśli.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 22-03-2010 o 20:25.
Armiel jest offline