Co? Gdzie? Jak?
Świadomość powracała Albrechtowi bardzo powoli, jakby kroczył przez pustkę ku światełku pamięci, jednak zamiast przybliżać, oddalało by się ono coraz dalej. W końcu jednak wydarzenia ostatnich dni uderzyły mu do głowy niczym topór krasnoluda. Zachwiał się przez taki nagły przypływ takiej ilości informacji i złapał się za głowę. Spojrzał na swoje dłonie. Obie były poznaczone wieloma bruzdami, ale zostały wyrzeźbione nie przez miecz, ale przez pióro. W takim razie co robił tutaj? Kolejna porcja informacji napływała do jego głowy, tym razem w jako takim porządku. Śledztwo, drużyna, pojmanie, ratunek, potwór. Tak, przyłączył się do poszukiwaczy tego potwora. Jednego z towarzyszy już stracił, a monstrum okazało oznaki inteligencji pisząc na ścianie słowa skierowane wprost do nich. Było ich pięciu, zostało trzech. Nie, wcale nie trzech. Dołączyła jeszcze dwójka. Zabójca Ashin i dziwny jegomość… miał imie związane z jedzeniem…
„Tabasco”
Powiedział do siebie w myślach Albrecht. Podniósł głowę i zaczął rozglądać się za swoimi towarzyszami. Ashin zniknął już gdzieś wcześniej, ale gdzie jest reszta? W otępieniu odszedł od karocy. Znalazł ich. Elf Lilawander, który chyba czegoś się domyśla, ale czego?
„ Powiedziałem mu… powiedziałem mu, że należę do zakonu… chyba Veresy, nie! Vereeny. Należę do zakonu Vereeny”
Trochę dalej leżał Snorii. Równie silny co szalony i ranny. Ledwo się trzymał. Nie wiedział czy to ze współczucia, czy ze świadomości, że krasnolud to jedyna osoba która mogła by ich teraz obronić krzyknął:
- Ludzie! Biegnijcie! Biegnijcie po medyka! Prędko!
Został jeszcze jeden. Vladimir Tabasco. Jego ciało przedstawiało opłakany widok, ale zabrał ze sobą jednego z gwardzistów. Kiedy Albrecht opłakiwał nowo poznanego towarzysza, uderzyła go kolejna informacja, ta jednak była najgorsza ze wszystkich.
„ Ja… tutaj mieszkam. To była straż Marienburga. My… oni ich zabili, ale ja też tam byłem. Jestem teraz przestępcą. – spojrzał na swoje zakrwawione dłonie. – Mam ich krew na rękach”
Z przerażeniem zaczął wycierać ręce o swoje szaty, ale to nic nie dawało. Miał wrażenie, że ściany budynków zaczynają się do niego przysuwać, że chcą go zamknąć. Tłum dookoła szydził z niego. Skryby, który porywał się na walkę z potworem. Który chciał udawać bohatera. Z jego bohaterszczyzny. Wzrok zaczynał mu szwankować. Ktoś się do niego zbliżał, ale nie wiedział kto. Machał nerwowo rękoma, chcąc odgrodzić się od napastników, i czołgał się, aż oparł się plecami o ścianę. Kręciło mu się w głowie. W brzuchu czuł niepokój, który wędrował coraz wyżej, do jego gardła. W końcu zwymiotował. Który to już raz w ciągu ostatnich dni?
Kiedy już ochłonął i zrozumiał co dzieje się wokół nich, poczuł się jeszcze gorzej. Teraz to on musiał ich poprowadzić, ufając swojej dziurawej pamięci.
- Musimy stąd uciekać - powiedział oddychając ciężko. - Chodźcie za mną, znam parę cichych miejsc w tym mieście.
__________________ you will never walk alone |