Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-03-2010, 08:28   #112
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Poprosili ją na górę. Obecność kapłanki, nawet akolitki w takiej sytuacji była nie do przecenienia, bo było wielce prawdopodobnym, że Aberhoff wyzionie lada moment ducha. Wtedy wstawiennictwo osoby duchownej, a gdyby się ocknął może nawet i wyznanie wiary czy grzechów może pomóc w zaświatach, zwłaszcza żołnierzowi, który przecie wiele krwi ma na swoich rękach. William został na dole schodów, czujny jak ryś, a Marietta dała się poprowadzić wysokiemu Jorundowi na górę, gdzie za pilnowanymi przez jednego strażnika drzwiami, w wielkiej porządnej komnacie gościnnej, na łożu tak szerokim, że jeszcze chyba takiego nie widziała, leżał ciężko ranny Zachariasz. Jorund popatrzył chwilę smutno, ale potem zniknął do obowiązków, zamykając za sobą ostrożnie i cicho drzwi. Pierś rannego poruszała się tak nieznacznie, że zdawało się iż ciało nawet nie drgnie.
Najbliżej niego, przejęty i blady jak płótno, tkwił niziołek Tupik, znajomy z powozu. Rozejrzała się, po czym przypomniała sobie jak halfling opatrywał ludzi po napadzie i stało się jasne, że okoliczności postawiły go na miejscu medyka, który miał uratować słynnego dowódcę strażników hochlandzkich.
Życzenia Tupika wypełniono bez gadania, na ile było to możliwe w tym miejscu, bo liczyła się każda chwila. Niziołek otoczony był różnymi przedmiotami, głównie przyniesionymi prosto z kuchni, takimi jak choćby kociołek z gorącą wodą, czystymi kawałkami materiału (chyba z jakichś podartych naprędce koszul) i innymi rzeczami, które mogły się przydać. Aberhoff leżał już odarty z wszelkiego pancerza, ale koszuli, częściowo tkwiącej w przerażającej otwartej na piersi ranie, nikt nie ważył się ruszyć. Za oknem czerń nocy nosiła ciszę, przerywaną czasem parskaniem koni i jękami bólu. Było też słychać stękanie z wysiłku i jakieś szuranie, to strażnicy wykorzystując chwilę ustawiali w rozbitej bramie przewrócony bokiem powóz i znoszone naprędce drewniane skrzynki, by uzupełnić choćby trochę linię obrony w razie kolejnego ataku.
Marietta i Tupik wymienili spojrzenia, widać było że niziołkowi dodało otuchy pojawienie się osoby duchownej w takim momencie. Dziewczyna skłoniła się lekko obecnym mężczyznom, a oni, zafrasowani i pochmurni, skinęli tylko głowami. Potem dziewczyna odsunęła się nieco, stając w półcieniu i zaplatając dłonie w geście modlitewnym zaczęła poruszać ustami.
Tupik zanurzył dłonie w jednym z cebrzyków z wodą i obmył je starannie, a potem znów przeniósł swój wzrok na Aberhoffa, nie mniej chyba strapiony niż wzrok podwładnych. W pokoju gościnnym z łożem o malowanym pięknie wezgłowiu panowała cisza, choć na zewnątrz niedługo potem zaczęły się jakieś przekrzykiwania...


Wilga, najlepszy strzelec oddziału wstrzymywał oddech. Daleko, na przedłużeniu niewidzialnej linii biegnącej od czubka jego strzały, w ciemności majaczył kształt jeźdźca. Kątem oka spoglądał na bok, ku Jorundowi, który trzymał teraz dowództwo. Zastępca uciszał wszystkich wystawioną ku górze dłonią, zgromadzonych na pozycjach obronnych, ściskających nerwowo broń. Z kręgu mroku wyłaniała się postać na koniu, o dziwo, samotna. Po chwili widać było już zarysy sylwetki. Tyle potrzebował Wilga. Zarysu szyi. Cięciwa zatrzeszczała lekko, gdy napiął łuk na pełny naciąg.

Jasper miał już przed oczyma nędzne resztki bramy, którą ktoś usiłował na nowo domknąć. Po drugiej stronie widział przewrócony bokiem powóz, obudowany stosami zwykłych skrzynek, tworzących barykadę, na której majaczyły niewyraźne kontury sylwetek...Panowała nieprzyjemna cisza...Nadal śmierdziało spalenizną, a wokół podniszczonej atakiem gospody snuły się jeszcze resztki dymu.
- Jest chyba sam...- szepnął ktoś z boku do Jorunda. Mężczyzna trzymał dalej uniesioną rękę w pół wysokości.

- Hej, wy otwórzcie...- rozległ się nagle męski głos z tamtej strony - To ja, Jasper!...
- Jasper? - pomyślał Jorund - czy nie tak wołali tego krnąbrnego bandziora? Ależ oczywiście, to ten zbieg!- myśl strażnika pojawiła się błyskawicznie. - Teraz, gdy ma dookoła pełno chaośników, pewnie zmądrzał i wraca. Ale jest za późno. Byli ostrzeżeni. Ucieczka oznacza śmierć. Zabij go Wilga.
Impuls pobiegł z mózgu do dłoni, która drgnęła.
-...Przywożę ultimatum!
Drgnęła, ale nie opadła. Wilga spojrzał pytająco raz jeszcze.
- Ultimatum? - zmrużył oczy Jorund - O czym on mówi?

Zastępujący dowódcę strażnik, wysoki i krzepki, wszedł na szczyt barykady. Jasper rozpoznał budowę ciała, na obserwowanie Jorunda miał wiele czasu siedząc spętany w stajni.
- Masz czelność by tu wracać, bandyto! - usłyszał znajomy głos znad bramy - Ultimatum? Od kogo? Tych resztek, które zostały z waszej bandy?!
- Przychodzę od chaośników! - krzyknął szybko zbój - Jesteśmy sprzymierzeni. Mam ultimatum. Chcę rozmawiać z dowódcą.
Za ogrodzeniem trwała długa cisza. Jasper wręcz wyczuwał skierowane na niego, choć niewidoczne stąd strzały. Serce waliło szybko...
- Jestem Jorund. - odkrzyknął wreszcie ten mężczyzna na barykadzie - Jam teraz dowódcą. Daj mi choć jeden powód, dla którego mam cię teraz nie zabić, bandyto. Mów!!!
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline