Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-03-2010, 20:19   #514
obce
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Wtorek, 16.X.2007, The Brooklyn Inn, godz. 21:00

Kiedy przyszli tu po raz pierwszy? Nie wtedy, gdy winnym okazał się jeden z jej studentów. Nie wtedy, gdy na akcji zginął jeden z bliższych znajomych dwójki detektywów. Przyszli tu długo później, dopiero gdy Willhelmina po raz pierwszy poproszona była, by obejrzeć miejsce, w którym wielebny jednej z sekt przygotował swoich uczniów na nadejście Nowego Królestwa. To, co dzięki magicznej synestezji obejrzała każdym zmysłem zatopiło w nią zęby jak wściekły pies. Nie była tak twarda, by wrócić normalnie do domu i udawać, że nic się nie stało. Rozpadła się na kawałki, które Demario i Jon zbierali cierpliwie przez całą długą noc.

- - -

- Sweet home Alabama. To jest prawdziwa klasyka.
- Twoja klasyka zginęła w katastrofie lotniczej.
- Jak samolotem skoro dzisiaj w radio słyszałem.
- Lynyrd Skynyrd. Rozbili się samolotem.
- Wolę już Alabama Song.
- Nie wątpię
– uśmiechnęła się kpiąco – nawet domyślam się z powodu którego wersu.
- Jim Morisson też umarł z klasą.
- A co ma do tego Morrison? Chyba że szukasz sławnych denatów - wtedy wystarczy popatrzeć na jego sąsiadów. Balzac. Molier. Wilde. Piaf. Chopin...
- A Lennon?
- Nie wiem gdzie leży Lennon. Zresztą mówimy o wypadkach, czy morderstwach?
- Morderstwo to wypadek z premedytacją i skutkiem śmiertelnym.
- Co was na tą Alabamę tak naszło?
- To może zwykła Alabama Neila Younga?
- A on żyje?
- Żyje.
- To się nie liczy.


- - -

Teraz było inaczej. Zwyczajnie, normalnie, bezpiecznie. Lubiła to miejsce, w którym nic się nie zmieniało. Choć zadbane, sprzęty powoli niszczały, pokrywały się patyną, kolejnymi rysami, niewielkimi plamami i wypalonymi dziurkami po nieuważnie odłożonym papierosie. Przez pub przewijały się zawsze te same twarze, barman puszczał zawsze te same płyty, nie zmieniał marki browaru, dostępnej oferty drinków. To miejsce już dawno temu zastygło w czasie, odmawiając pogoni za nowościami, podążania w przyszłość tym samym tempem, co miasto gnające na oślep za osypanymi kroplami deszczu szybami. Brooklyn Inn był swojski, oswojony i stały.
Skupieni wkoło bilardowego stołu, na którym grali w zwykłą ósemkę, albo jej prywatną wariację na trzech graczy, mogli swobodnie porozmawiać. I Willhelmina przypuszczała, że żaden z nich nie wie jak te rozmowy ważne były dla niej.

- - -

- Na mieście wiele się mówi o zaginionych bez śladu na jednym z przyjęć. Dziesięć osób, które zniknęły jak sen złoty.
Jon pokiwał głową.
- Bez śladu i bez świadków - przesunął niezapalony papieros do drugiego kącika ust i wbił bilę do łuzy. - Ciekawe komu przypadnie ta fucha - w jego głosie nie było nawet śladu zainteresowania.
- Ponoć wśród nich był jeden z "naszych" sędziów.

Hollward odchyliła się na krześle.
- Nie macie wrażenia, że z wymiarem sprawiedliwości jest coś nie tak? - rzuciła zapaliczkę wskrzeszeńcowi. - Szara strefa aż prosząca się o nadużycia. Bez ławy przysięgłych, bez konstytucyjnych praw, bez normalnych więzień. Sprawiedliwość rozpadła się na dwie części. Temida ma dwie ślepe twarzyczki - jedną jawną, publiczną, normalną. I drugą - niezależną od opinii publicznej, niezależną od przekonań obywateli, niezależną w zasadzie od kodeksu karnego. Jednego sędziego łatwiej jest przekupić niż całą ławę. Kto nadzoruje wyroki, kto nadzoruje ich wykonanie? A jeśli obywatel pozbawiany jest swoich praw już podczas rozprawy, jak wiele kolejnych traci podczas odsiadywania wyroku? I nawet w Wydziale... Zastanawialiście się jak często łamane jest wasze prawo do prywatności?
- Rook by nigdy nie nad...

Willhelmina uniosła tylko brew w wyrazie powątpiewania.

- - -

Lubiła patrzeć jak grają. Richard, człowiek, którego szanowała bardziej niż własnego ojca, zaokrąglony mocno wiekiem, pączkami i późno jedzonymi obiadami, zanim wbił bilę do łuzy długo chodził wkoło stołu, w pełnym skupieniu przyglądając się ustawieniu kul, usuwając ze stołu nieistniejące drobinki. Grał tak, jak prowadził śledztwa. Powoli, flegmatycznie, ostrożnie, prawie śmiesznie. A jednak skutecznie. I szorstki, kościsty Jon, który po swoim... incydencie, zyskał mechaniczną precyzję maszyny.

- - -

- A Hannę Montanę zaliczyłbyś do superbohaterów?
- Alaskę Nebraskę?

Uśmiechnęła się. Oboje z Jonem mieli słabość do Simpsonów. Dmuchnęła dymem.
- Zmienia perukę, prawda? W świecie niewinnych dziewczątek to lepsze niż maska Batmana.
- A zauważyliście, że pod maską zawsze ma malowane na czarno oczodoły, żeby się nie odcinały? I jak on to sobie zmywa? Babskim mleczkiem?

- To element poetyki filmu, detektywie Demario. Kwestia umowności konwencji. Umowa zawierana milcząco pomiędzy reżyserem i widzem. Strój to jedynie symbol faktycznej przemiany, jaka zachodzi w tożsamości protagonisty, który jest jednocześnie sobą i swoim alter-ego. To tak jakbyś się zastanawiał dlaczego nikt nie poznaje Klarka Kenta kiedy ubiera czerwone gatki. Albo właśnie Alaski Nebraski.
- To loczek. Gdybym zrobił się na Supermana też nie patrzyłabyś się na moją twarz, tylko na loczek i gatki. A raczej ich zawartość
.
Zmrużyła oczy.
- Ugryź się w język, Marlowe.
- Poproszę jutro Jamesa od portretów pamięciowych, żeby dorysował ci loczek i gatki, Jon. Potem możemy zrobić ankietę wśród żeńskiego personelu Wydziału
.
Hollward pokiwała głową, puściła kółko dymu w twarz młodszego z detektywów.
- Przynajmniej przestaną spekulować, co dokładnie ci odstrzelili.

- - -

Kiedyś obydwaj nalegali, by poszła porozmawiać z Elwirą. Mówili, że psycholog pozwoli jej uporać się z problemami, uporządkować je, nazwać, oswoić. Później role się odwróciły i to ona z Richardem nalegali, by Jon do niej poszedł. Teraz próbowali namówić do tego Demario. Jej problemy blakły przy ich problemach. Nie potrzebowała specjalisty, by poradzić sobie z własnym życiem. Wystarczył wypełniony zajęciami terminarz, wystarczyło jasne rozeznanie w sytuacji zawodowej. Wystarczyły także wieczory takie jak te, gdy nie musiała pilnować słów.
Do Elwiry koniec końców poszedł tylko Jon.

- - -

- Źle się z tym czujesz?
Zamrugała. Popatrzyła na Demario.
- Nie. Choć czuję się jakbym zaczęła wchodzić w ślepy zaułek.
- Uprzedzałem cię.
- Uprzedzałeś.
- Żałujesz?

Zgasiła papierosa i pokręciła głową.
- Jeszcze nie.

- - -

Rozmawiali już o tym wcześniej. Temat pojawił się wraz z propozycją Demario, by dołączyła do Trzynastki. By wróciła do zaniedbanej kariery maga. Praca była niebezpieczna, godziny pracy niemożliwe do przewidzenia, współpracownicy równie kontrowersyjni jak stosowane przez nich metody - taka była cena za dostęp do zbiorów i archiwów, wysokie ubezpieczenie i kontakt z ludźmi, przed którymi nie musiała ukrywać swojej wiedzy i umiejętności. Tą cenę była gotowa zapłacić. Dużo gorzej radziła jednak sobie ze świadomością ciągłego okłamywania swojego Kennetha i "zwykłych" znajomych. Uprzedzał ją, to prawda. Od samego początku uprzedzał ją, że ceną jaką zapłaci może być także jej małżeństwo.

- - -

- Żałujesz, Richard?
- Jeszcze nie. Nadrabiam zaległości, wstaję późno, nie patrzę co chwila na zegarek, zajmuje się zaległymi sprawami. Mam co robić. I tak niedługo musiałbym odejść. Kilka lat nie robi różnicy. Ale myślę, że już niedługo otworzę własny biznes. Część spraw odbija się od Trzynastki z braku personelu, środków, tropów. Myślę o tym, coby porozmawiać z Darią żeby kierowali takich do mnie.
- Nie utrzymasz się z tego.
- Wiem. Ale do tego są przecież normalne, spokojne sprawy – odszkodowania, rozwody, oszustwa. Mówiąc szczerze nie chcę już wchodzić w to nadnaturalne gówno tak głęboko. Za stary jestem na takie sprawy. Poza tym to tylko plany... Choć gdybyś chciał kiedyś zmienić pracę, to etat wspólnika byłby otwarty.

Pokręcił tylko głową.
- Czują się odpowiedzialni w jakimś stopniu. Jeśli sytuacja się zmieni, może będą mogli mi pomóc.
Willhelmina wypuściła ostrą smugę dymu, patrząc jak wije się nad zielonym suknem stołu.
- Ulegną naciskom i sprzedadzą cię D.D.U.W., uniwersalny żołnierzu.
Marlowe w milczeniu wlewał w siebie kolejne porcje alkoholu.

- - -

Od czasu incydentu nigdy nie pokazała mu jego aury, a on nigdy o to nie poprosił. Nigdy także nie spytał się dlaczego. Jego aura była czarna. Czarna jak ciemność, czarna jak tłusta ziemia. Miała zapach stali i pustki. Jego aura jest cicha i nieruchoma. Martwa. Jednocześnie fascynuje i odstręcza. Wcześniej była inna – czerwona, pulsująca typowo męską agresją, która rzuca wyzwanie wszystkiemu. Nawet jeśli wszystkich jest czterech a każdy po dwa metry. Energia buchała od niego jak od otwartego pieca. Ciągle w ruchu, ciągle goniący za czymś, krążący pomiędzy życiem osobistym i wymagającym stylem pracy swojego partnera. Dawał radę. Lepiej lub gorzej, dawał radę. Dopóki Wydział go nie okaleczył. Dopóki nie przestał czuć własnego ciała.
Dopóki nie zostawiła go większość przyjaciół. Dopóki Richard nie odszedł na wcześniejszą emeryturę.

- - -

- To daj mi powód, żeby się normalnie zachowywać - sarknął, a jego głos w końcu zabrzmiał morzem skrywanej frustracji. - Mam już dość udawania, że jest w porządku. Nie jest! - szurnął krzesłem. - Idę się odlać.
Posłała tylko Demario długie spojrzenie. Trochę pytające, trochę zdecydowane, trochę bezradne.
- Naprawdę uważasz, że moje powody zamykają się w pustej ciekawości maga?
- Nie. Nie uważam
– odpowiedział spokojnie. - Natomiast niepokoi i zastanawia mnie kierunek, w którym to wszystko zmierza, doktor Hollward.
Z trudem powstrzymała się, by nie szurnąć krzesłem jak przez dwiema minutami Jon.

Czekała na niego pod drzwiami do ubikacji.
- Całkowicie pusta?
- Tak.

Wepchnęła go do środka.
- Nic nie mów – powiedziała, widząc, że otwiera usta. - Żadnych głupich komentarzy. Im później zacznę żałować, tym dla ciebie lepiej. Pilnuj drzwi.
Nie patrząc na niego, wyjęła przygotowany wcześniej papirus. To był element niepisanej umowy między nimi. Nie do końca jasnego, nigdy nie zdefiniowanego wspólnictwa. Symbiozy. A jednak jakaś jej część wzdragała się, by używać magii dla kogoś innego, ze względów osobistych. Objęła go czarem. Ożywił się. Wyprostował ramiona. Uśmiechnął z ulgą. Po raz pierwszy tego wieczoru. Odwróciła oczy, nagle zajęta opłukiwaniem twarzy i poprawieniem włosów związanych w prostą kitkę.

- - -

Demario nie powiedział już nic. Pokręcił tylko lekko głową i nieznacznie pogroził im palcem. Jon rozglądał się ciekawie po pozostałych gościach pubu, w końcu z wyraźną przyjemnością zaczął sączyć kolejne piwo, uśmiechając się przy tym jak wygłodniały wyraźnie kot z Cheshire, który tylko czeka na okazję, by pożreć cały świat. Potem się rozgadał, opowiadając o nowej sprawie, nowym partnerze, nowych plotkach. Willhelmina wycofała się na krzesło, nie wtrącając się w rozmowy detektywów.

- - -

- Pogonili nas dzisiaj do kanałów. Prawdziwa bajka – trupy, krokodyle i sekta mordująca kobiety. Bull był wniebowziętyMarlowe wywrócił oczami. - Dali nam do tego małą Walter i Rybacka od technicznych. Panienka jest nowa, ale ma nosa, bo udało jej się znaleźć i trupy, i pogadać ze świadkiem, i znaleźć miejsce zbrodni. Jakaś sekta zwyrodniałych dziwadeł ze starej stacji metra, która chce przywołać piekielne i wszeteczne moce z „Mniejszego klucza Salomona”. Mówi ci to coś? - Hollward skinęła głową.
- Jak ci się pracuje z Bullitem?
- Gorzej. Wrzeszczy, wszędzie go pełno i wszędzie się pcha. Ciągle musi udowadniać jaki to z niego twardziel. A ode mnie oczekuje, że będę udowadniał, że jestem godny bycia partnerem takiego cuda jak on.
- A jesteś?

Machnął lekceważąco ręką.
- Gdybyś nie odszedł, ta sprawa byłaby nasza.
Demario w milczeniu pokiwał głową.
- Powinien dostać za partnera tą Walter - kontynuował Jon. - Jej dwóch poprzednich partnerów leży w śpiączce, może Bulla też cholera by wzięła. Tak mogę jedynie liczyć, że zaliczy od niej pecha rykoszetem. Choć znając moje szczęście, wszystko pójdzie na mnie.

- - -

- Kiedyś piwo było tu lepsze. Beczkowane, prosto z Dublińskich browarów.
- Jakbyś wiedział jak smakuje prawdziwy Guinness.
- Jestem Irlandczykiem. Mam to we krwi.

- Z takim nazwiskiem?
- Moja matka była z Irlandii.
- To nie judaizm, Richard, to się nie przenosi po kądzieli.
- Jesteś przeciwko mnie, bo twoja matka jest Angielką. Tacy jak wy
– wskazał na nią grubym palcem – zawsze byli przeciwko nam.
- Jacy jak my?
- Złe i żądne władzy kobiety
– sarknął znad brzegu kufla Jon.
- Czy ty właśnie postulujesz jakąś zwyrodniałą formę feminizmu?
- Historyczna forma feminizmu sprowadza się do tego, że i tak wszystko kręci się wkoło babskiej dupy.


- - -

- Demario byłby dobrym Duffmanem popatrz tylko i wyobraź sobie piwo - irlandzkie oczywiście - i pelerynę.
- Jak na niego patrzę to tylko Wiggum.
- Richard, ty masz dzieci, prawda?
- oboje popatrzyli na nachylonego nad stołem byłego detektywa.
- Tak, syna. Ralpha.
Nie mogli przestać się śmiać przez kolejne kilka minut.
- A Pavlicek?
- Pavlicek?
- Willhelmina ze zdziwieniem popatrzyła na Jona. - W moim serialu doktor Pavlicek zaliczałaby tylko gościnne występy.
- Jak Kenny w South Parku?

Uderzyła kijem w bilę i uśmiechnęła się lekko, złośliwie.

- - -

Jon obrócił powoli kij w palcach, spochmurniały nagle.
- Mówią... - zaczął powoli. - Mówią, że na terenie Luizjany voodoo odradza się coraz silniej. Wysłano nawet wojsko, żeby posprzątać coś, co nazywają "plagą zombie". I oddelegowano policjantów Trzynastki stąd i z Waszyngtonu.
Popatrzyła na niego uważnie.
- Martwi cię to?
Skrzywił się, przeczesał ręką włosy.
- Czy ja jestem plaga zombie?
- Nie
- odpowiedziała, balansując kuflem na kolanie. - Zombie to żywe istoty pozbawione wolnej woli albo ożywione magia zwłoki. Ty nie jesteś ani jednym, ani drugim - powiedziała z pewnością, której wcale nie czuła. Dotknęła delikatnie jego ramienia. Podskoczył zaskoczony. Odsunął się. Skrzywiła się przepraszająco. - Trudno wąsko i jednoznacznie zdefiniować takie zjawiska. Czy Jezus to zombie? Czy Łazarz to zombie? Czy licze to zombie? Czy zombie to nieumarły? A ludzie po śmierci klinicznej? - wzruszyła ramionami. - Nie wiadomo. Nie wiem. D.D.U.W położyło rękę na śledztwie i całej związanej z nią dokumentacji, więc nawet nie wiadomo, co ci się przydarzyło. Nie martw się tym teraz. Taki z ciebie zombie jak ze mnie, czy Demario. Żyjesz. Nawet jeśli masz protezę, to tylko proteza, rozumiesz? Jesteś bardziej jak lokalna namiastka Robocopa.
- Taa... Robocopa. Chuj mi nawet odznakę wtopił.
- Przynajmniej jej nie zgubisz.


- - -

- Ja byłbym Moe - Marlowe zdawał się nie mieć co do tego wątpliwości. - A ty?
- Pewnie Edna Krabapple.
- A może bliźniaczki Bouvier, doktor Hollward?
- A może Bublebee Man, detektywie Marlowe?
- ¡Ay, ay, ay, no me gusta!


- - -

Odpisała mu tylko „Uważaj na siebie”, wiedząc, że okazanie bezpośredniej troski i ciekawości oznaczałoby jego zwycięstwo. A tego nie chciała. Wezwała tylko swojego demona stróża bliżej, by mógł usłyszeć wezwanie karina Kennetha. Gdyby coś się stało, gdyby postanowił pójść tropem sam. Już dziś. Jej cień zafalował lekko, zadrżały kontury, przybrały nową formę i zastygły w tym kształcie. Demario zauważył od razu. Jon po dwóch godzinach, czterech kolejnych piwach i kilku kolejkach whiskey.
- Dziwadło – powiedział tylko

- - -

- Nie wiadomo co się dzieje z wilkołakami. Mówią, że to jakaś plaga. Jak szczury dawniej. Tylko większeJon parsknął krótkim śmiechem. Uśmiech nie dotarł do oczu. - Najgorzej ponoć jest w Chinatown. Ich egzemplarz jest wyjątkowo duży i wyjątkowo krwiożerczy. Będzie zabawnie jeśli to opętaniec. Ale patroli zbyt wielu tam nie rzucają, jakby to była sprawa wewnętrzna Chinatown.
- A nie jest? To ich terytorium.

- Tak nie powinno być. Wydział nie powinien skakać dookoła Triad jak jakiś piesek. To wolno, to nie wolno, a oni się tam zabijają jak chcą.
- Teraz jeszcze do tego doszła Yakuza. Przyjechało parę szych prosto z Tokio i mają zamiar rozkręcić filię na ternie NY. Dogadali się z włochami i ruskami, z tymi ostatnimi problemu nie było - im wystarczy tanią wódę postawić i od razu chcą się przyjaźnić. Biznes chcą rozkręcać kosztem Chinatown. Czekać tylko aż zapukają do Wydziału i zaczną układy proponować.

Willhelmina pomyślała o Yagamim i zakrztusiła się piwem.

- - -

- Napisał, że złapał trop wilkołaka – popatrzyła na Richarda i Jona opartego nonszalancko o kij bilardowy.
- Teraz z tym i tak nic nie zrobisz.
- A jutro pogadaj z Logan.
- A potem zastanów się, czy go nie rzucić, bo nie utrzymasz tego w takiej formie.

Opuściła głowę.
- Co zrobisz jak się dowie? Że przez ten cały czas ukrywałaś przed nim to wszystko?
- Nie wiem.


- - -

- Jest jeszcze ifryt i terroryści, prawda? Zgłosili się z tym do ciebie?Skinęła potakująco.
- Yue Shen-Men skontaktowała się dziś ze mną. Jej partner został ranny podczas strzelaniny, więc przyszła sama. Obiecała, że poszuka w archiwum spraw, do którym załączone zostały dowody rzeczowe, które mogłyby mi pomóc i załatwi pozwolenie na analizę śladów. Odnalezienie urny nie będzie jednak łatwe, bez pomocy wyspecjalizowanego w magii lokalizacyjnej obdarzonego lub maga.
- Spytaj Darię o cywilną konsultantkę, która posługuje się kartami tarota. Madame Zolda na pe...- Zolga – poprawił Richarda Jon.
- Wszystko jedno. Pogadaj z Darią. Pamiętam, że cyganka była kiedyś wzywana do takich spraw, więc może będzie w stanie pomóc i teraz.
- A Frew? Robert Frew?

Demario podrapał się po nosie, ale pokręcił głową.
- To dziwny człowiek, ale tak jak wszyscy z jego rodziny. Mag... z tych mroczniejszych rodzajów magów. Ale poza tym, intelektualista, więc da się z nim dogadać. Przynajmniej ty powinnaś. Trzyma w domu oswojonego demona – wyrzucał z siebie bez wahania dawno zapamiętane strzępy informacji. - Był podejrzanym w jednej ze spraw, którą prowadziłem z świętej pamięci Luciusem Bratowy’m... W tej sprawie był niewinny.
Willhelmina przygryzła wargę i wstała od stołu.

- - -

Zamówiła mocną kawę.
- Wymiękasz, panienko?Marlowe wyrósł jak spod ziemi, kiwając na barmana, by napełnił puste szkło. Nieudolnie naśladował teksański akcent.
- Chcę coś jeszcze dzisiaj sprawdzić.
- Co?
- spoważniał.
- Miejsce, w którym znaleziono McMurryego. Partnera panienki detektyw Walter. Pojechałbyś ze mną? To niedaleko.
Skinął głową. To była jego część ich niepisanej umowy.


Wtorek, 16.X.2007, Zaułek gdzie znaleziono McMurry'ego, godz. 23:30



Nocne powietrze było wilgotne i zimne. Chłodne światło latarni zimnym poblaskiem kładło się na mokrym asfalcie i szarych ścianach domów. Willhelmina zamknęła z trzaskiem drzwi samochodu i podciągnęła wyżej kołnierz zamszowej kurtki. Z zazdrością zerknęła na Jona, który całkowicie trzeźwy pomimo wlanego w siebie alkoholu i w rozchełstanej koszuli zdawał się całkowicie ignorować przenikliwy wiatr. Nieumarły. Zombie. Wskrzeszeniec. Roztarła zmarznięte palce.

Wzięła od Jona kartę papirusu i odświeżyła czar. Marlowe podziękował cicho, gdy docierające do niego bodźce znów stały się intensywne, a świat wypełnił się dotykiem, zapachami i kolorami. Atrament był już prawie niewidoczny i wiedziała, że bez ponownego splecenia nie utrzyma go długo. Demario zapalił cygaro, jak zwykle rezygnując z magicznego wzroku, i objął spojrzeniem pustą, wąską ulicę.

- Wiecie co mi to przypomina? - powiedział wolno. - Miejsca, zwykle wybierane przez moich informatorów, którym zależało na dyskrecji. Bez świadków, bez nagrań, bez ogonów. Dobrze wybrane – dodał z cieniem obojętnej aprobaty w głosie.

Pokiwała głową i wepchnęła ręce w kieszenie czarnych sztruksów.

- Spóźniliśmy się. Ja się spóźniłam – poprawiła się od razu. - Nic już tu nie ma.

Echa czarów ucichły już dawno, pajęczyny wzorców rozwiały się bez śladu, pozostawiając po sobie jedynie ulotny posmak. Tak słaby, że znikał nim można było go nazwać. Jon sprawdzał już dalszą część ulicy i Willhelmina poszła za nim, szukając inkluzji, węzłów, splotów, które pozwoliłby wskazać dlaczego właśnie ten zaułek stał się miejscem spotkania.

Po pół godzinie wciąż nie znaleźli niczego.
Kolejne możliwości zamykały się przed nią i czuła, że powoli dochodzi do punktu, w którym zobaczy ścianę kończącą ślepy zaułek. Własnoręcznie stworzony dowód jej nieudolności.


Środa, 17.X.2007, Gabinet Willhelminy Hollward, Uniwersytet Nowojorski, godz. 08:10.


Przespała nocny powrót Kennetha. Niewyspany i podekscytowany znanym mu tylko tropem drażnił Willhelminę. Jego samozadowolenie, jego znaczące chrząknięcia, jego radość, że okazał się lepszy od pracowników Wydziału XIII. Lepszy więc – pośrednio – także od niej samej.

Nie udało jej się wyciągnąć od niego żadnej informacji. Wesoło gestykulując widelcem, pełen energii i zapału okazał się potężnym adwersarzem w dyskusji. Szczególnie dla znużonej wieczornymi czarami żony. Czuwanie karina, przyzwanie ognia, koncentracja na czarze odsłaniającym wzorce, ślęczenie nad dokumentami – wszystko to nałożyło się w jedno nieprzyjemne uczucie, jakby cały jej umysł miał zakwasy.

I dopiero teraz. Po trzeciej, mocnej jak piekło kawie, zaczynała myśleć jasno. Zaczęła od wiadomość do detektyw Shen-Men.

Szanowna Pani,
pośród cywilnych konsultantów, z którymi współpracuje Wydział XIII znajduje się madame Zolga (lub Zolda – osoby, z którą rozmawiałam nie znają jej osobiście i nie mają pewności, co do poprawnego brzmienia). To cyganka posługująca się kartami tarota. Ponoć czasem zlecane są jej zadania związane z lokalizacją rzeczy lub osób. Nie potrafię jednak stwierdzić na ile precyzyjne i silne są jej umiejętności.
Z poważaniem,
Willhelmina Hollward


Potem potwierdziła swoją wizytę w Muzeum, przygotowała książkę pożyczoną z mieszkania Molinera, zamknęła drzwi do gabinetu i zaczęła tworzyć obiecany zbrojmistrzowi wzorzec.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."

Ostatnio edytowane przez obce : 29-03-2010 o 20:29.
obce jest offline