Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-03-2010, 19:10   #1
DeBe666
 
DeBe666's Avatar
 
Reputacja: 1 DeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodze
[Neuroshima Storytelling] Sick'N'Tired - SESJA ZAWIESZONA

Temperatura była nie do zniesienia. Panował cholerny zaduch. Gorące słońce wyciskało pot z czoła. Oślepiające promienie odbijały się od bujnej, osobliwej, pewnie zmutowanej roślinności porastającej brzeg.
Mała, przeżarta rdzą łódka cichutko burczała, zostawiając za sobą gęsty, bagnisty kilwater.
'The Nude One', bo tak nazywała się barka, płynęła przez leniwą rzekę, która, szczerze mówiąc, konsystencją raczej przypominała zielony szlam niż te krystalicznie czyste strumyki sprzed wojny, w których kiedyś się pluskaliśmy bez obaw, że na dnie czai się zdeformowany szczupak, czy radpijawki.
No tak, w sumie to nie było co narzekać na stan wody, bo to akurat jedyne okolice, w których zbiorniki nie były aż tak kiepskie. Niewielu marynarzy wie, że tu, na Florydzie, jest kilka zatoczek, które wciąż nadają się do połowów. Oczywiście, wiesz co mam na myśli, mówiąc połowy. Cokolwiek wydostanie się z wody, jest pewnie zmutowane, zakażone i tak dalej, co do tego nikt nie ma wątpliwości. Mimo to, ludzie z tych terenów nie przejmują się tymi drobnostkami, wiedząc, że nic lepszego, w tym stanie, do jedzenia nie znajdą. W końcu trzecie oko, świecąca kończyna czy zamienienie się w paskudnego mutanta było o wiele przyjemniejsze niż śmierć głodowa.

Roscoe Giddens zdawał sobie doskonale z tego sprawę. Sam znał parę terenów, gdzie z powodzeniem łowił i całkiem porządnie sobie z tego żył. To właśnie Roscoe teraz opierał się o burtę swojej barki.
Przepocona koszula kleiła mu się do ciała, siwe, spocone włosy wchodziły do uszu. Popijał sobie coś z butelki i wpatrywał się w mętną wodę. Giddens miał już swoje lata.

Już dawno stwierdził, że praca na łodzi to zajęcie dla młodych, pracowitych rąk. Od kiedy zwyrodnienie kręgosłupa zaczęło poważnie przeszkadzać w pracach na łodzi, mężczyzna raz na miesiąc odwiedzał pobliskie miasta: Ruskin, czy Tarpon Springs, gdzie werbował kilku młodych pomocników. Płacił nie najgorzej, toteż zawsze znajdował młodą krew do pracy.

Roscoe zapalił papierosa i otarł pot z czoła. Przeklął pod nosem.

Kilka dni temu, jeden z członków załogi skarżył się na ból brzucha. Wiadomo, normalka, kręci się tu mnóstwo moskitów i innego robactwa. Sam Giddens nieraz dostawał porządnej sraczki. Egzotyczne choróbsko nieraz przez kilka miesięcy nie odpuszczało.

Niestety, oprócz bóla brzucha, który nie dawał spać po nocach, pasażer dostał wysypki. Całe ciało pokryło się dużymi, ropiejącymi, zielonymi bąblami. Mężczyzna umierał powoli, najpierw wykrwawiał się ze wszystkich dziur w ciele, potem sukcesywnie wyrzygiwał swoje wnętrzności. Na koniec kompletnie tracił zmysły

Mężczyzna cisnął butelkę do wody. Zanim szkło zanurzyło się w wodzie, pochwycił je krokodyl. Te bestie żarły wszystko co się wrzuciło do jeziora. Na niezdrowie skurwielu!


Roscoe znał tą dolegliwość. Kiedyś zdziesiątkowało mu całą załogę. To było tuż przed wojną, kiedy jeszcze pływał na dużych statkach. Wszyscy jego kompani umarli kilka dni po pokazaniu się pierwszych symptomów. Ta sama, pełna agonii i szaleśtwa męczarnia.
Tylko on przeżył.
Kiedyś tam po pijaku w barze wypytywał o tę chorobę jakiegoś lekarza. Jak on się nazywał? Szid, Szmit? Nie ważne. Niemiec twierdził, że to jakiś zmutowany szczep malarii, ale cholera wie tego moczymordę. Kiedyś po pijaku uchlastał sobie fiuta skalpelem. Wierzyłbyś takiemu kolesiowi?

Roscoe wyprostował się i obrócił. Łódka dotarła do brzegu. Starzec skinął do mężczyzny na mostku. Tak, powiedział wszystko swojej załodze. Choroba była niezwykle zaraźliwa. Minęło kilka dni od pierwszego zgonu, starzec podejrzewał, że każdy z nich może to mieć. Trzeba było działać szybko.Giddens znał te okolice. Według mapy. kilka mil stąd znajdował się punkt lekarski. Wiedział, że szanse na uzyskania tam pomocy są małe, ale co mieli robić?
Mężczyzna udał się do małej klitki, którą zwykł nazywać kajutą. Gdy otwierał szafkę z prowiantem poczuł ogromny ścisk w brzuchu. Jego bebechy paliły się. Roscoe upadł na ziemię, ale po chwili zdał sobie sprawę, że ból ustał w okamgnieniu. Starzec wstał i zaczął uzupełniać plecak. Podejrzewał najgorsze...

***

Giddens zadecydował. Do południa wszyscy mają opuścić barkę, którą starzec zacumuje przy brzegu. Wtedy mieli wyruszyć na północ, do miejsca, gdzie na mapie znajdował się punkt medyczny prowadzony przez sprawdzoną bandę „Białych Krzyży”- organizacji samozwańczych doktorów, którzy za szlachetny cel postawili sobie bezinteresowną pomoc wszystkim chorym w okolicy. Godne podziwu, nieprawdaż?
Pakujemy manatki, łódź przycumować!




Roscoe założył na siebię starą, podniszczoną kurtkę. Z kieszeni wyjął klucze do schowka, w którym trzymał broń swojej załogi. Wiadomo, że starzec, otoczony przez grupę silnych maruderów, nie będzie pozwalał im biegać po łajbie uzbrojonym po zęby, choć oczywiście, załoga zapewniała go, że tak w żadnym wypadku się nie stanie. Gdy znalazł klucze, zaczął grzebać w plecaku w poszukiwaniu zmiętego kawałka papieru. Oprócz mapy wygrzebał też zatęchły pokrowiec, którego zawartość obudziła w nim wspomnienia.
Sam Cooke, starszy oficer, obudził wszystkich na piętrze. Roscoe, który miał dyżur na mostku, wbiegł do jego pokoju. Mężczyzna leżał na ziemi, zawisł na poręczy krzesła i wył z bólu. Giddens mógł tylko patrzeć jak Sam, ogłupiały z bólu wyciąga z apteczki leżącej na siedzeniu strzykawkę, którą wbija sobie jednym ruchem w łokieć.
Po tym incydencie, Cooke, w przeciwieństwie do wielu marynarzy, przeżył jeszcze tydzień. Niestety, mężczyzna nie był w stanie nikomu powiedzieć, co sobie wstrzyknął, ponieważ jedyne oznaki życia jakie wykazywał to sranie i spanie. W końcu, skończył jak inni, z własnymi bebchami na twarzy.
Roscoe wiedział, że tą tajemniczą substancją był prednizon. Nie wyjawił tego ekipie ratowniczej na statku, za to sam, sukcesywnie każdego dnia szpikował się zapasami leku. Może dlatego przeżył rejs, w przeciwieństwie do reszty jego kamratów.
Nie znał medycznych podstaw, dlaczego lek pomagał na tę chorobę. Wiedział tylko, że te dwie ampułki, które znajdowały się w pokrowcu, zawierały właśnie prednizon, który w tej sytuacji był bezcenny.
Giddens usiadł na skraju łóżka i wstrzyknął sobię pierwszą dawkę.
- Kiedy wyrusz...
Do pokoju wpadła wysoka, opalona na oliwkowo kobieta. Jej wzrok uniósł się spod jej czarnych włosów prosto na mężczyznę. Troy wparowała w dość nieoczekiwanym momencie. Roscoe siedział rozwalony na łóżku, z paskiem zaciśniętym na jego bicepsie. Jego palce trzymały strzykawkę, z czego jeden dociskał tłoczek do samego końca. Światło, skromnie wpadające przez małe, okrągłe okno, skąpo oświetlało jego mały pokoik.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=4HdvLiw7fVI[/MEDIA]


Wracając do słońca, cholernie dokuczało ono Danielowi, który właśnie zszedł na ląd. Mężczyzna miał już ponad czterdzieści lat, siwe włosy. Coś musiało mu dokuczać, mimo świetnej kondycji. Na szczęście miał okulary przeciwsłoneczne, które pomagały mu znieść skwar palący po oczach. Za nim stał mężczyzna znany jako Scorpion. Hegemończyk zacisnął chustę zawiązaną na głowię i zmierzył okolicę przenikliwym wzrokiem. Światło odbijało się od zielonej powierzchni drzew. Konary, przeplatane pnączami i krzewami sprawiały, że zasięg widzenia był ograniczony. Taki to urok dżungli. Pod stopami mężczyzny przebiegł jakiś skorupiak. Trudno było rozstrzygnąć czy był zmutowany czy nie, wszystkie ohydztwa wyglądały tak samo. Mimo to z chęcią rozgniótł go obcasem buta.
Oboje mężczyźni zrzucili manatki na ziemię i przycupnęli gdzieś w cieniu ogromnych liści drzewa butelkowego. Nie odzywali się do siebie. Nie wiadomo, czy to z powodu wycieńczającego upału, który sprawiał, że języki wysychały w pyskach na wiór, czy może dla tego, że oboje chcieli sprawiać wrażenie milczących sukinsynów, którzy swoje emocje dawno zamietli pod dywan, a swoim nienawistnym wzrokiem mogliby przewiercić molocha na wylot.
Hawk wyciągnął z kieszeni bibułki i skręcił papierosa, którego zaczął kopcić. Wpatrywał się przed siebie, na bulgoczącą, śmierdzący ciek, który nazywali rzeką. Po drugiej stronie brzegu wypatrzył taką samą ścianę roślinności. Paskudne uczucie, z każdej strony byli otoczeni przez zielsko, w którym mogło czychać najgorsze cholerstwo.
Scorpion niecierpliwił się. ‘Gdzie jest ten cholerny koleś w podkoszulku, wojskowych spodniach i brudnych glanach?’. Nie uśmiechało mu się czekać na nikogo w tej spiekocie, ze świadomością, że każdy z nich może wykitować w przeciągu kilku najbliższych dni.


Grey, bo tak wołali na 'cholernego kolesia' właśnie leżał gdzieś na rufie, brzuchem do góry, trzęsąc się konwulsyjnie. Przez ramię miał przewieszony brudny plecak. Jego papieros, nieśmiertelne czerwone malboro, wyleciało mu z ust i leżało w brudnej kałuży wody. Zaciśnięte z bólu powieki pulsowały.
Harrison tak mocno zacisnął szczękę, że aż miał wrażenie, że zetrze sobie zęby na proch. Przed chwilą przeżył najmocniejszy ból brzucha w swoim życiu. Skręcone kiszki, zrzuciły na siebie bombę atomową i całe to Nagasaki wybuchło tak kilkadziesiąt razy w ciągu kilku sekund. Mężczyzna stracił dech w piersiach i zwrócił resztki prowizorycznego śniadania na swój plecak.
Gdy odzyskiwał zmysły, okazało się, że ktoś szturcha go w bark. Otworzył oczy i zdał sobie sprawę, że klęczy nad nim ten pojeb, Johnny. Gość wyglądał jak chodzący szkielet, pokryty podkoszulkiem i spodniami dresowymi. Na łysej, poznaczonej kolczykami czaszce, zza ogromnych gogli „chemika” błyszczały te potworne, demoniczne, zielone, świecące oczy. Dopiero teraz Brian zauważył, że szaman przy boku nosił tasak do obrony. Co za pojeb!
Harrison nie wiedział co było lepsze: zwijać się tu z nieludzkiego cierpienia i bólu, czy nawiązywać przyjaźń z tym wyrzutkiem.
- Musimy się zbierać, stary...- odrzekł powoli Rotten. Grey wiedział, że załoga pewnie czeka na nich. Zwymiotował jeszcze raz i spróbował się podnieść.
 
DeBe666 jest offline