|
Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
30-03-2010, 19:10 | #1 |
Reputacja: 1 | [Neuroshima Storytelling] Sick'N'Tired - SESJA ZAWIESZONA Temperatura była nie do zniesienia. Panował cholerny zaduch. Gorące słońce wyciskało pot z czoła. Oślepiające promienie odbijały się od bujnej, osobliwej, pewnie zmutowanej roślinności porastającej brzeg. Mała, przeżarta rdzą łódka cichutko burczała, zostawiając za sobą gęsty, bagnisty kilwater. 'The Nude One', bo tak nazywała się barka, płynęła przez leniwą rzekę, która, szczerze mówiąc, konsystencją raczej przypominała zielony szlam niż te krystalicznie czyste strumyki sprzed wojny, w których kiedyś się pluskaliśmy bez obaw, że na dnie czai się zdeformowany szczupak, czy radpijawki. No tak, w sumie to nie było co narzekać na stan wody, bo to akurat jedyne okolice, w których zbiorniki nie były aż tak kiepskie. Niewielu marynarzy wie, że tu, na Florydzie, jest kilka zatoczek, które wciąż nadają się do połowów. Oczywiście, wiesz co mam na myśli, mówiąc połowy. Cokolwiek wydostanie się z wody, jest pewnie zmutowane, zakażone i tak dalej, co do tego nikt nie ma wątpliwości. Mimo to, ludzie z tych terenów nie przejmują się tymi drobnostkami, wiedząc, że nic lepszego, w tym stanie, do jedzenia nie znajdą. W końcu trzecie oko, świecąca kończyna czy zamienienie się w paskudnego mutanta było o wiele przyjemniejsze niż śmierć głodowa. Roscoe Giddens zdawał sobie doskonale z tego sprawę. Sam znał parę terenów, gdzie z powodzeniem łowił i całkiem porządnie sobie z tego żył. To właśnie Roscoe teraz opierał się o burtę swojej barki. Przepocona koszula kleiła mu się do ciała, siwe, spocone włosy wchodziły do uszu. Popijał sobie coś z butelki i wpatrywał się w mętną wodę. Giddens miał już swoje lata. Już dawno stwierdził, że praca na łodzi to zajęcie dla młodych, pracowitych rąk. Od kiedy zwyrodnienie kręgosłupa zaczęło poważnie przeszkadzać w pracach na łodzi, mężczyzna raz na miesiąc odwiedzał pobliskie miasta: Ruskin, czy Tarpon Springs, gdzie werbował kilku młodych pomocników. Płacił nie najgorzej, toteż zawsze znajdował młodą krew do pracy. Roscoe zapalił papierosa i otarł pot z czoła. Przeklął pod nosem. Kilka dni temu, jeden z członków załogi skarżył się na ból brzucha. Wiadomo, normalka, kręci się tu mnóstwo moskitów i innego robactwa. Sam Giddens nieraz dostawał porządnej sraczki. Egzotyczne choróbsko nieraz przez kilka miesięcy nie odpuszczało. Niestety, oprócz bóla brzucha, który nie dawał spać po nocach, pasażer dostał wysypki. Całe ciało pokryło się dużymi, ropiejącymi, zielonymi bąblami. Mężczyzna umierał powoli, najpierw wykrwawiał się ze wszystkich dziur w ciele, potem sukcesywnie wyrzygiwał swoje wnętrzności. Na koniec kompletnie tracił zmysły Mężczyzna cisnął butelkę do wody. Zanim szkło zanurzyło się w wodzie, pochwycił je krokodyl. Te bestie żarły wszystko co się wrzuciło do jeziora. Na niezdrowie skurwielu! Roscoe znał tą dolegliwość. Kiedyś zdziesiątkowało mu całą załogę. To było tuż przed wojną, kiedy jeszcze pływał na dużych statkach. Wszyscy jego kompani umarli kilka dni po pokazaniu się pierwszych symptomów. Ta sama, pełna agonii i szaleśtwa męczarnia. Tylko on przeżył. Kiedyś tam po pijaku w barze wypytywał o tę chorobę jakiegoś lekarza. Jak on się nazywał? Szid, Szmit? Nie ważne. Niemiec twierdził, że to jakiś zmutowany szczep malarii, ale cholera wie tego moczymordę. Kiedyś po pijaku uchlastał sobie fiuta skalpelem. Wierzyłbyś takiemu kolesiowi? Roscoe wyprostował się i obrócił. Łódka dotarła do brzegu. Starzec skinął do mężczyzny na mostku. Tak, powiedział wszystko swojej załodze. Choroba była niezwykle zaraźliwa. Minęło kilka dni od pierwszego zgonu, starzec podejrzewał, że każdy z nich może to mieć. Trzeba było działać szybko.Giddens znał te okolice. Według mapy. kilka mil stąd znajdował się punkt lekarski. Wiedział, że szanse na uzyskania tam pomocy są małe, ale co mieli robić? Mężczyzna udał się do małej klitki, którą zwykł nazywać kajutą. Gdy otwierał szafkę z prowiantem poczuł ogromny ścisk w brzuchu. Jego bebechy paliły się. Roscoe upadł na ziemię, ale po chwili zdał sobie sprawę, że ból ustał w okamgnieniu. Starzec wstał i zaczął uzupełniać plecak. Podejrzewał najgorsze... *** Giddens zadecydował. Do południa wszyscy mają opuścić barkę, którą starzec zacumuje przy brzegu. Wtedy mieli wyruszyć na północ, do miejsca, gdzie na mapie znajdował się punkt medyczny prowadzony przez sprawdzoną bandę „Białych Krzyży”- organizacji samozwańczych doktorów, którzy za szlachetny cel postawili sobie bezinteresowną pomoc wszystkim chorym w okolicy. Godne podziwu, nieprawdaż? Pakujemy manatki, łódź przycumować! Roscoe założył na siebię starą, podniszczoną kurtkę. Z kieszeni wyjął klucze do schowka, w którym trzymał broń swojej załogi. Wiadomo, że starzec, otoczony przez grupę silnych maruderów, nie będzie pozwalał im biegać po łajbie uzbrojonym po zęby, choć oczywiście, załoga zapewniała go, że tak w żadnym wypadku się nie stanie. Gdy znalazł klucze, zaczął grzebać w plecaku w poszukiwaniu zmiętego kawałka papieru. Oprócz mapy wygrzebał też zatęchły pokrowiec, którego zawartość obudziła w nim wspomnienia. Sam Cooke, starszy oficer, obudził wszystkich na piętrze. Roscoe, który miał dyżur na mostku, wbiegł do jego pokoju. Mężczyzna leżał na ziemi, zawisł na poręczy krzesła i wył z bólu. Giddens mógł tylko patrzeć jak Sam, ogłupiały z bólu wyciąga z apteczki leżącej na siedzeniu strzykawkę, którą wbija sobie jednym ruchem w łokieć. Po tym incydencie, Cooke, w przeciwieństwie do wielu marynarzy, przeżył jeszcze tydzień. Niestety, mężczyzna nie był w stanie nikomu powiedzieć, co sobie wstrzyknął, ponieważ jedyne oznaki życia jakie wykazywał to sranie i spanie. W końcu, skończył jak inni, z własnymi bebchami na twarzy. Roscoe wiedział, że tą tajemniczą substancją był prednizon. Nie wyjawił tego ekipie ratowniczej na statku, za to sam, sukcesywnie każdego dnia szpikował się zapasami leku. Może dlatego przeżył rejs, w przeciwieństwie do reszty jego kamratów. Nie znał medycznych podstaw, dlaczego lek pomagał na tę chorobę. Wiedział tylko, że te dwie ampułki, które znajdowały się w pokrowcu, zawierały właśnie prednizon, który w tej sytuacji był bezcenny. Giddens usiadł na skraju łóżka i wstrzyknął sobię pierwszą dawkę. - Kiedy wyrusz... Do pokoju wpadła wysoka, opalona na oliwkowo kobieta. Jej wzrok uniósł się spod jej czarnych włosów prosto na mężczyznę. Troy wparowała w dość nieoczekiwanym momencie. Roscoe siedział rozwalony na łóżku, z paskiem zaciśniętym na jego bicepsie. Jego palce trzymały strzykawkę, z czego jeden dociskał tłoczek do samego końca. Światło, skromnie wpadające przez małe, okrągłe okno, skąpo oświetlało jego mały pokoik. [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=4HdvLiw7fVI[/MEDIA] Wracając do słońca, cholernie dokuczało ono Danielowi, który właśnie zszedł na ląd. Mężczyzna miał już ponad czterdzieści lat, siwe włosy. Coś musiało mu dokuczać, mimo świetnej kondycji. Na szczęście miał okulary przeciwsłoneczne, które pomagały mu znieść skwar palący po oczach. Za nim stał mężczyzna znany jako Scorpion. Hegemończyk zacisnął chustę zawiązaną na głowię i zmierzył okolicę przenikliwym wzrokiem. Światło odbijało się od zielonej powierzchni drzew. Konary, przeplatane pnączami i krzewami sprawiały, że zasięg widzenia był ograniczony. Taki to urok dżungli. Pod stopami mężczyzny przebiegł jakiś skorupiak. Trudno było rozstrzygnąć czy był zmutowany czy nie, wszystkie ohydztwa wyglądały tak samo. Mimo to z chęcią rozgniótł go obcasem buta. Oboje mężczyźni zrzucili manatki na ziemię i przycupnęli gdzieś w cieniu ogromnych liści drzewa butelkowego. Nie odzywali się do siebie. Nie wiadomo, czy to z powodu wycieńczającego upału, który sprawiał, że języki wysychały w pyskach na wiór, czy może dla tego, że oboje chcieli sprawiać wrażenie milczących sukinsynów, którzy swoje emocje dawno zamietli pod dywan, a swoim nienawistnym wzrokiem mogliby przewiercić molocha na wylot. Hawk wyciągnął z kieszeni bibułki i skręcił papierosa, którego zaczął kopcić. Wpatrywał się przed siebie, na bulgoczącą, śmierdzący ciek, który nazywali rzeką. Po drugiej stronie brzegu wypatrzył taką samą ścianę roślinności. Paskudne uczucie, z każdej strony byli otoczeni przez zielsko, w którym mogło czychać najgorsze cholerstwo. Scorpion niecierpliwił się. ‘Gdzie jest ten cholerny koleś w podkoszulku, wojskowych spodniach i brudnych glanach?’. Nie uśmiechało mu się czekać na nikogo w tej spiekocie, ze świadomością, że każdy z nich może wykitować w przeciągu kilku najbliższych dni. Grey, bo tak wołali na 'cholernego kolesia' właśnie leżał gdzieś na rufie, brzuchem do góry, trzęsąc się konwulsyjnie. Przez ramię miał przewieszony brudny plecak. Jego papieros, nieśmiertelne czerwone malboro, wyleciało mu z ust i leżało w brudnej kałuży wody. Zaciśnięte z bólu powieki pulsowały. Harrison tak mocno zacisnął szczękę, że aż miał wrażenie, że zetrze sobie zęby na proch. Przed chwilą przeżył najmocniejszy ból brzucha w swoim życiu. Skręcone kiszki, zrzuciły na siebie bombę atomową i całe to Nagasaki wybuchło tak kilkadziesiąt razy w ciągu kilku sekund. Mężczyzna stracił dech w piersiach i zwrócił resztki prowizorycznego śniadania na swój plecak. Gdy odzyskiwał zmysły, okazało się, że ktoś szturcha go w bark. Otworzył oczy i zdał sobie sprawę, że klęczy nad nim ten pojeb, Johnny. Gość wyglądał jak chodzący szkielet, pokryty podkoszulkiem i spodniami dresowymi. Na łysej, poznaczonej kolczykami czaszce, zza ogromnych gogli „chemika” błyszczały te potworne, demoniczne, zielone, świecące oczy. Dopiero teraz Brian zauważył, że szaman przy boku nosił tasak do obrony. Co za pojeb! Harrison nie wiedział co było lepsze: zwijać się tu z nieludzkiego cierpienia i bólu, czy nawiązywać przyjaźń z tym wyrzutkiem. - Musimy się zbierać, stary...- odrzekł powoli Rotten. Grey wiedział, że załoga pewnie czeka na nich. Zwymiotował jeszcze raz i spróbował się podnieść. |
31-03-2010, 19:07 | #2 |
Reputacja: 1 | -Gdzie jest ten cholerny koleś w podkoszulku, wojskowych spodniach i brudnych glanach?.- krzyknął Scorpion. Daniel Hawk nie zwrócił na niego uwagi, nawet nie spojrzał na tego Hegemończyka. Nie spodobał mu się on, ale nie miał zamiaru tego okazywać. Bezcelowe. Pozostawał taki jak zawsze: cichy, rozsądny, stonowany. Poprawił czapkę z daszkiem, rękawem kurtki starł pot z czoła. Podrapał się po gęstym zaroście. Kolor siwy zdominował owłosienie twarzy i głowy, głębokie bruzdy rozcinały czoło, policzki, nos. Oczu człowieka doświadczonego przez życie dawno nikt nie widział: Swoje okulary Hawk zdejmował praktycznie tylko w nocy i gdy kładł się spać. Również swoje silne, twarde, żylaste ciało Daniel ukrywał pod szczelną warstwą ubrania. Jedynie dłonie człowieka który zaznał w życiu ciężkiej pracy pokazywały w małym stopniu jaki jest, jeżeli chodzi o fizyczność. Jego siwizna łatwo mogła zmylić, lecz on doskonale zdawał sobie sprawę ze swojej wspaniałej jak na jego wiek kondycji fizycznej. Oparł się wygodnie o jedno z drzew. Było to ryzykowne, drzewo mogło być toksyczne, a jego mieszkańcy paskudni, jednak w owej chwili o tym nie myślał. Pamięcią wrócił do dawnych lat, wyciągnął stare, pomięte zdjęcie przedstawiające młodą, uśmiechniętą kobietę...Jenny, och Jenny. Opanował się, schował zdjęcie do kieszeni kurtki, po czym patrząc na drugi brzeg rzeki, stwierdził beznamiętnie: - Nie wiem jak mamy się przedrzeć przez tą dżunglę bez przewodnika i nie wiem co na nas tutaj czeka...- po czym dodał już ciszej, sam do siebie- najpierw muszę odebrać swoją broń- Po czym ruszył w kierunku kajuty ich pracodawcy, z zamiarem odbioru ak i beretty, oraz amunicji i kastetu. Ostatnio edytowane przez Casual : 31-03-2010 o 19:18. |
31-03-2010, 19:57 | #3 |
Kapitan Sci-Fi Reputacja: 1 | Scorpion coraz bardziej się niecierpliwił. Najpierw ten staruch każe im opuścić łódź, a teraz muszą czekać na kilku debili, którzy oczywiście nie zamierzają się śpieszyć. Hegemończyk często zastanawiał co robi na tym zadupiu świata, chociaż doskonale to wiedział. Wokół sami idioci i jeszcze ta przejmująca nuda. Już wolał towarzystwo Kociaka. Jemu przynajmniej mógł przylać, a tutaj wolał nie zwracać na siebie uwagi... Na łodzi nie ma za wielu rozrywek, ale przynajmniej łatwo się ukryć na jednej z setek łajb kursujących po tutejszych bagnach, a przecież na tym właśnie zależało byłemu najemnikowi. Wszystko przez to, że pewnie któregoś wieczora upokorzył w knajpie jakiegoś kretyna, który zrewanżował mu się wrabiając go w to całe gówno. Przynajmniej taka wersja wydarzeń wydawała się Meksykańcowi najbardziej prawdopodobna. Na szczęście Detroit jest daleko, a władza Schultza nie sięga aż tutaj, a nawet jeśli to jego psy nie trafią na trop bandito tak szybko. Swoją drogą ciekawe co słychać u Anta? Był to jeden z niewielu ludzi spoza Hegemonii, o których Scorpion mógł powiedzieć, że zdobyli jego szacunek. A może raczej pomyśleć, bo w życiu by mu coś takiego przez usta nie przeszło. Zabijaka spojrzał na gościa siedzącego na ziemi. Był jednym z członków załogi tej pływającej kupy złomu. Z tego co bandito kojarzył facet nigdy nic nie powiedział w jego obecności. Może był niemową? "No tak, sami idioci i świry" doszedł szybko do wniosku. "Chociaż nie, chyba kiedyś coś tam burknął na temat tego szajzu, który musieliśmy jeść na obiad". Jakby po to, żeby rozwiać wątpliwości Hegemończyka mężczyzna odezwał się: - Nie wiem jak mamy się przedrzeć przez tą dżunglę bez przewodnika i nie wiem co na nas tutaj czeka.... "A ten co? Amerykę odkrył? Nie wie co na niego tutaj czeka. Niech mi wskaże miejsce, w którym będzie wiedział. Ciekawe jak długo siedzi na Florydzie? Biorąc pod uwagę takie wnioski, pewnie niedługo..." Scorpion splunął na ziemię. Koleś jeszcze mruknął coś do siebie i ruszył w kierunku statku. - A ty gdzie do kurwy nędzy?! - bandito nie wytrzymał. - Mam tu cały dzień czekać, aż łaskawie się ruszymy?! |
31-03-2010, 22:22 | #4 |
Reputacja: 1 | Rejs łajbą na samym początku wydawał się Troy czymś nawet atrakcyjnym, z powodu zdecydowanej odmiany po pustynnych lub półpustynnych terenach po jakich ostatnio podróżowała. No i odmiana owa łączyła się z zastrzykiem ‘gotówki’ na jakiej nadmiar chyba nie dawało się nigdy narzekać. A dla kogoś z niezłą znajomością łatania i leczenia zajęcie znajdzie się zawsze… Po krótszym niż się chyba spodziewała czasie urok ‘zielonych terenów szybko spowszedniał. Nie czarujmy się, śmierdziało, była masa insektów, i mniej lub bardziej zmutowanych stworzeń wszelakich. A do tego dodać należy fakt, iż wśród załogi zaczęła się w całkiem interesującym tempie rozwijać jakaś milutka choroba, jaka doprowadzała do dość…malowniczej śmierci. Chodź sama Troy w swoim dwudziestokilkuletnim życiu widziała już sporo ‘malowniczych zejść, to te były naprawdę oryginalne. Informacja o tym, że mają zejść na ląd i udać się w poszukiwaniu jakiegoś lekarstwa była kolejna odmianą. Zastanowiła się przez moment ile jeszcze owych ‘krzyżyków znajdzie na swojej drodze. No cóż, trzeba się cieszyć tym co przynosi dzień, a jeśli chcesz czegoś więcej musisz to sama zdobyć. Wpakowała wszystkie swoje powyciągane rzeczy powrotem do plecaka typu komin. Przebrała się w ciuchy bardziej odpowiednie do podróży przez dżunglę niż to co teraz miała na sobie. Z resztek nie do końca rozbitego lustra wiszącego na drzwiach kajuty spojrzała na nią wysoka brunetka o ciemnych oczach, oliwkowego odcienia skórze o całkiem niezłej figurze i przyjemnej twarzy. Przyciasna, mocno sprana, kiedyś czarna, dziś ciemnoszara bawełniana koszulka na ramiączkach ładnie opinała jej biust. Długie nogi nieco tonęły w trochę za dużych bojówkach w maskowaniu woodland, podtrzymywanych przez mocno poprzecierany, ale nadal solidny wojskowy parciany pasek. Zwinęła ciemne włosy na karku w niedbały węzeł, wiedząc ze za jakiś cza i tak i tak się rozsypią, już taka była ich natura. Wsunęła na nos lenonki o ciemnofioletowych szkłach, zarzuciła plecak na ramię i ruszyła w stronę kajuty Roscoe. Pukając do drzwi, otworzyła je mimowolni, gdyż były tylko przymknięte. - Kiedy wyrusz... Urwała wypowiedź widząc jak pracodawca, jaki z powodzeniem mógłby być jej dziadkiem szprycuje się jakaś substancją. Na ćpuna nie wyglądał, z leków widziała, że łyka raczej tabletki lub proszki, dlatego zastanowiło ją, co on do diabla robi? Dodaje sobie kurażu przed zapuszczeniem się w zielone piekło, czy jak?
__________________ Whenever I'm alone with you You make me feel like I'm home again Dear diary I'm here to stay |
01-04-2010, 21:20 | #5 |
Reputacja: 1 | Więc jestem. Więc żyje. Dalej, dalej i dalej. Zastanawiające, czy to ja uciekłem od Schultza, czy on przestał gonić? Czy w końcu zostałem uznany za martwego? Nie wychylałem się, to fakt. Żyłem na tyle, by oddychać, jeść, srać i uciekać. Ale ile tak można? No ile? Rok? Dwa? Piętnaście? Całe pieprzone życie? Albo ja, albo Schultz. Jedna kula posłana z oddali rozwiąże problem. Mój, Pana skurwionego Teda i całego pojebane Detroit. Będę zbawcą, Jezusem, każdym z osobna. Kolejna drgawka rzuciła ciałem Greya. Czuł się kurewsko źle. Kolejny zawrót głowy i gęste wymiociny pokryły pokład. Rozdzierający ból w żołądku. Był chory. Nie ulegało to wątpliwości. Ścisnął pięść, aż do białości knykci. I wtedy pierwszy raz.. pierwszy raz od długiego czasu, uświadomił sobie, że nie chcę umierać. Nie w ten sposób. Nie, jak schorowany kundel, miotający się we własnych rzygowinach. Miał jeszcze kilka spraw do załatwienia. I kule z wygrawerowanym imieniem Teda Schultza. Cierpienie odeszło. Równie nagle jak się pojawiło. Grey powoli wygrzebywał się z mroku nieświadomości. Otworzył oczy i zobaczył klęczącego nad nim szamana. Właśnie takich ludzi się bał. A czego się bał, do tego strzelał. - Musimy się zbierać, stary... - Wysapał popieprzony. Nie miał zamiaru nawet z takimi gadać. Wstał bez słowa i szybko ruszył ku pozostałym. Zaraził się tym świństwem. Reszta pewnie też. Muszą, jak najszybciej przebić się przez dżunglę. Dojść do jakiegokolwiek miejsca zamieszkanego przez człowieka i nażreć się jakimiś dragami. Da radę. Musi. |
04-04-2010, 01:56 | #6 |
Reputacja: 1 | Bardzo czujnym krokiem, tak jakby cały był spięty, podążał zawołać jednego z kmiotków załogowych. Rozglądał się na boki, lecz większość dżunglowych krajobrazów Johnny pamiętał z przeszłych lat; Przecież Missisipi to jedno zasrane miasto, zruinowane, i porośnięte cholerną zielenizną, dżuglą. Mimo wszystko, wyglądał na takiego, który pierwszy raz widzi paprotkę. Cholerne paprotki? - nie, nie, nie tak wyglądały jego myśli na ten temat; Rząd Schizaeales, rodzina Lygodiaceae, długie liście o spiczastych końcach po obu stronach, barwa turmaliny, trująca, ewentulanie niejadalna, dla bardziej ograniczonych, nie nadają się właściwe na nic, cholera. - to prędzej przyświetlało jego myśli. Zielonymi, wyłupiastymi oczyma spoglądał na wszystko w okół. Nie różnił się od reszty plugastwa, które panoszy sie w krzaczorach. Tak samo im z oczu patrzyło, takie same zachowanie, poprostu dzikość. Dziwnie się złożyło, że pracuję nie w pojedynkę, a z kilkoma innymi osóbkami. Jest typem samotnika, lecz w głębi bardzo chciałby poznać swego przyjaciela. Czytał dużo o prawdziwej przyjaźni, miłości, dziwnym trafem dostał w ręce cały kufer z książkami niezłej laseczki z wioski niedaleko Missisipi. Maria, była znajomą Rottena, jedną z niewielu osób, która potrafiła zrozumieć jego osobowość. Miło było, lecz pewnego ponurego dnia, zastał ją obwiniętą pnączami, całą siwą, martwą. Pod jej domkiem musiało wyrosnąć zmutowane drzewo, tak, tak, jak w filmach z lat 80tych, przed wojennych. Come on and stir it up; ..., little darlin'! Stir it up; come on, baby! Come on and stir it up, yeah! Little darlin', stir it up! O-oh! Podśpiewywał. Miał założone niedbale rozciągnięte, luźne dresy, z napisem Adidas; mało kto wie, że była to znana firma przed laty. Teraz ludzie nie zastanawiają jakie ciuchy noszą, cieszą się, że nie są z tych co ich w ogóle nie mają. Biały podkoszulek ledwo widniał spod ciemnobrązowego płaszczu, z materiału; nie miał na sobie skóry. Kaptur zasłaniał jego łysą głowę, rzucając cień na twarz, na oczy, na których założone były okularki, tak, tak, takie od chemika. Cały strój niezbyt do siebie pasował, do tego wszystkiego na nogach nosił glany. Widoczny ekwipunek obronny to wielki łuk na plecach, a na łuku wydrążona ogromna ilość ledwo widocznych nacięć, było ich może z 200 po obu stronach. Przy pasie widać było tylko uchwyt od dość sporego tasaka, dziwne nie? Tasak, hehe. - Musimy się zbierać... - wymamrotał w strone dziwnie skwaszonego gościa. Muszę się dowiedzieć co z nim, może też go boli? |
04-04-2010, 12:38 | #7 |
Reputacja: 1 | Roscoe spojrzał na kobietę. Gdyby był młodszy, z chęcią by ją przygruchał. Niestety, podeszły wiek, oraz syfilis, którym zaraził się od jednej kurtyzany z portu w Brazylii, sprawiły, że mężczyzna stracił swój młodzieńczy dar erekcji. Na szczęście, inny młodzieńczy dar, kłamstwo, w jego wykonaniu wciąż świetnie się sprawował. Starzec uśmiechnął się do Troy. - Co tak się patrzysz dziecko? Stary, schorowany pryk musi łykać tabletki. Wy, młodzi, macie taki przywilej, że wam nie są potrzebne. Niestety, od czasu apokalipsy, coraz rzadziej. Giddens uśmiechnął się gorzko, po czym rzucił strzykawkę na ziemię i zdeptał ją obcasem buta. Zgnieciony plastik wkopał pod szafę. Drugą, niezużytą ampułkę schował za pazuchę, po czym w milczeniu spakował plecak. Z kieszeni wyłowił klucz, którym otworzył ogromny sejf. Wyciągnął z niego wielki wór, napchany ciężkim żelastwem. - Co się panienka tak gapi? Im dłużej tak stoimy bezczynnie, tym mniejsze szanse na przeżycie mamy. No już, żywo! Idziemy! Pomóżże staremu prykowi! – wręczył dziewczynie worek, który wspólnie wytaszczyli na zewnątrz. Na pokładzie natknęli się na Greya i Johnnego, który szedł parę kroków za sniperem z Detroit. Brian miał zażyganą koszulę, a na twarzy pojawiły się sińce. - Panie Harrison, panie Rotten, proszę, zachowajcie się jak dżentelmeni i wysłużcie nas w tej robocie.- Roscoe wręczył mężczyznom wór z bronią. Giddens wymienił spojrzenia z Greyem. Wzrok starca mówił: ‘Zaczęło się u ciebie prawda? Witamy, jedną nogą jesteś już w królestwie zmarłych. Cała czwórka ruszyła na ląd. Przy barierce spotkali Hawka. Milczący mężczyzna spojrzał po grupce, który po chwili dołączył do pochodu i cały zespół zszedł na ląd. Giddens postanowił przerwać to napięcie. Wiedział, że mężczyźni wcale nie chcą słuchać jego starczej tyrady, ale lekka, wesoła opowieść nikomu nie zaszkodzi. - Wiecie, kiedyś byłem w tych okolicach. Pracowałem na plantacji w Haines, jakieś kilkadziesiąt mil stąd. Pewnego dnia całe miasto opustoszało z powodu ogromnego stwora. Ogromne, szare plugastwo z wyłupiastymi oczami i ogromnym jęzorem. Kreatura była szybsza od każdego pojazdu w mieście. Zabobonna ludność od razu wmówiła sobie, że to demon, jeden z niewolników na plantacji, który powrócił zemścić się na okrutnych plantatorach. Dopiero, gdy rozwierciłem mu czachę piłą mechaniczną, znajomy doktor stwierdził, że potwór był wyjątkową mieszaniną DNA kameleona, pantery i goryla... Jedyną reakcją towarzyszy na historię było niemrawe chrząknięcie Greya. W końcu dotarli na miejsce zbiórki, gdzie czekał Scorpion. Spojrzenie, które puszczał im spod bandany można było porównać do petryfikującego wzroku zmutowanych żuków goliatów. A uwierzcie mi, w tych warunkach cholerstwa rosną do metra wysokości i są naprawdę przerażające! Giddens wyciągnął ze starego plecaka zakurzony, obdarty koc, który rozścielił na wilgotnej trawie. Mężczyźni ostrożnie wysypali na ziemię zawartość worka. Towarzysze sięgnęli po swoje magazynki, karabiny, noże, pistolety i co tam jeszcze było. Roscoe nie był tym zainteresowany, ponieważ swoją broń przez całą podróż trzymał przy sobie. W chwili, gdy wszyscy dbali o to, żeby nikt nie gwizdnął ich amunicji ani nie urwał trzymających się na taśmie klejących celowników i kolb, Giddens spostrzegł, że Rotten zbladł jak upiór. Po chwili Johnny z jękiem osunął się na ziemię. - Kurwa... – syknął Po chwili przeszywający ból ustał. Ale pozostał przeszywająca paraliż w prawej nodze. Witamy w dżungli! |
04-04-2010, 14:56 | #8 |
Reputacja: 1 | Grey uśmiechnął się szkaradnie. Wzrok starca zatrzymał się na jego sylwetce. Znał ten błysk w oczach. Jak zwykle mówił "Jesteś martwy, pendeho.". Nie jeden już tak się na niego patrzył. Łącznie z z rozbryzganym na posadzce mutkiem, wielkim jak pierdolony Rzeźnik. Nie znasz Rzeźnika? Koleś z Detroit. Słyszałem o nim dwie wersje. Pierwsza, że się taki urodził. Jak dla mnie odpada. Nikt się taki nie rodzi. Druga, bardziej prawdopodobna, że pracował kiedyś w fabryce blue bambino i wpadł do ogromnego kotła wypełnionego chemikaliami. Kocioł Panoramiksa na to wołali, jeśli wiesz, o co mi chodzi. Więc, jak już go wyłowili, to koleś złapał mutagen i w kilka dni miał 200 kilogramów żywej masy i okropnie wynaturzone ciało. Podobno, Ted Schultz zostawił go przy życiu. Sukinsyn, mógł go odstrzelić chociaż. Ale nie. Rzeźnik robi za ochronę. I podobno jest kurewsko dobry. Nawet garnitur na niego skroili. Spojrzał na swój zarzygany podkoszulek. - Kurewstwo by to wzięło. - Wycedził. Zdjął go z siebie i wrzucił do wody. Następnie otworzył plecak i ze wszystkich szmat wyciągnął poprzecieraną, wojskową koszulę. Zarzucił ją na siebie, słuchając historii staruszka. - Wiecie, kiedyś byłem w tych okolicach. Pracowałem na plantacji w Haines, jakieś kilkadziesiąt mil stąd. Pewnego dnia całe miasto opustoszało z powodu ogromnego stwora. Ogromne, szare plugastwo z wyłupiastymi oczami i ogromnym jęzorem. Kreatura była szybsza od każdego pojazdu w mieście. Zabobonna ludność od razu wmówiła sobie, że to demon, jeden z niewolników na plantacji, który powrócił zemścić się na okrutnych plantatorach. Dopiero, gdy rozwierciłem mu czachę piłą mechaniczną, znajomy doktor stwierdził, że potwór był wyjątkową mieszaniną DNA kameleona, pantery i goryla... - Kurwa. Co to w ogóle jest DNA? I jaki miejscowy felczer znałby się na takiej technologii, do chuja? Za takie pierdolenie głupot, może ktoś postawiłby Ci browar w Cylindrze, ale później jakiś najebany Huron spuściłby Ci łomot. Jebany bajkopisarz. DNA, kurwa. Szybkim krokiem opuścił pokład. Stanął w grupie i odpalił kolejną fajkę, obserwując twarze pozostałych. Udawane zakapiory. Jeden przez drugiego. Zabawnie będzie, jak zaczną wywalać magazynki do szelestu dżungli. Uśmiechnął się sam do siebie gładząc kark. Ręka trafiła na niedawno zagojoną ranę na szyi. Pamiętna kula z Thompsona. Gdy stary odwinął koc z bronią, Grey był przy nim pierwszy. Jego maleństwa już czekały. Zdobyczny Mossberg, wyciągnięty z zimnych dłoni, największego skurwla, po tej stronie Missisipi. Po drugiej był Grey. Największy skurw Zasranych Stanów Zjednoczonych. Strzelbę testował raz. W jakieś knajpie w drodze na Florydzie. Musiał zostawić duży napiwek, za sprzątanie głowy tego fagasa. Nie zrozum mnie źle. Nie lubił strzelać do ludzi. Nie znajdywał w tym chorej przyjemności. To po prostu dostało się do jego krwiobiegu. Jak oddychanie, jedzenie, sranie, pieprzenie. Zabijanie. Drugi był Tommy. Tommy od gościa z cygarem we ustach. Sukinsyn był prawie, tak dobry jak Grey. Gdy o nim myśli, żałuje, że nie spotkał go w innych warunkach. Zadumał się, przeładowując broń. Gdyby mógł cofnąć czas, zmieniłby coś? Tak. Nie przeżyłby tego cholernego wypadku. Szybko otrząsnął się z zamyślenia, dopiął Thompsona do plecaka, zapasowy magazynek umieścił w środku, wyciągając przy tym wodę i nóż, a ładownice do Mossberga umieścił przy pasku i w kieszeniach spodni i koszuli. Pociągnął solidny łyk przefiltrowanego świństwa i schował butelkę z powrotem do plecaka. Nóż powędrował do cholewy buta. Był gotowy do drogi. Nagle twarz Popieprzonego, zbladła i wykrzywiła się z bólu. W kilka sekund osunął się na ziemię, trzymając się zza nogę. - Kurwa mać. - rzucił Grey. Nie zbliżając się do tamtego. Nie będzie robił za samarytanina. - Musimy ruszać, do cholery. Szaman możesz chodzić? Jak nie, to zostawiamy go na łodzi. Chyba, że ktoś ma nosze.. i chcę go tachać. - Uśmiechnął się ironicznie. - Ja, meks i stary pójdziemy z przodu na czujce. Reszta pójdzie kilkanaście metrów za nami. Pasuje? Byle szybciej, do cholery. [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=o1tj2zJ2Wvg[/MEDIA] Welcome to the jungle. |
04-04-2010, 15:48 | #9 |
Reputacja: 1 | Pamięcią znów powrócił do tych straszliwych chwil z przeszłości. Ukochana kobieta umierającą na twoich rękach. A potem minuty, godziny, dni i lata w bólu. Nie był to ból piękny, ból poetycki. Był to najbardziej prymitywny, dziki ból, ból fizyczny, ból po utraceniu prawdziwej, jedynej miłości. Przynajmniej Hawk głęboko w to wierzył. A potem kolejne lata wyrzutów. Że mógł ją uratować: Mógł się BARDZIEJ postarać. I przez te lata nie pojawił się nikt, kto wyrwał by z tego wiecznego marazmu. Pierdolony świat pozbawiony odpowiednich ludzi. Z ponownej fali rozpaczy wewnętrznej, której jednak nigdy nie okazywał wybudziły go słowa Grey\a. „- Kurwa mać. Musimy ruszać, do cholery. Szaman możesz chodzić? Jak nie, to zostawiamy go na łodzi. Chyba, że ktoś ma nosze.. i chcę go tachać. - Uśmiechnął się ironicznie. - Ja, meks i stary pójdziemy z przodu na czujce. Reszta pójdzie kilkanaście metrów za nami. Pasuje? Byle szybciej, do cholery.” Daniel Hawk nie odpowiedział, kiwnął jedynie niemrawo głową. Niebezpieczna robota. W sam raz dla niego. Zaraz jednak zreflektował się- bo co w dzisiejszym świecie było bezpieczne ? Nie żeby był jakimś super twardzielem. Hawk nigdy nie pozował na super twardziela, ultra-komandosa, jak ten meks, Scorpion. Po prostu nie miał już żadnego powodu do życia. On sam wiedział o tym najlepiej. Szybkim krokiem ruszył do worka z amunicją, pogrzebał chwilę, wyciągnął swoje rzeczy: Ak47, kałasznikow. Prawdziwa klasyka gatunku. Ufał temu gnatowi jak nie ufał nigdy nikomu na całym świecie, nie wliczając w to oczywiście swojego ojca i Jenny. Ojciec…ojciec to przeszłość, do której obiecał nigdy nie wracać. Nawet w myślach, nawet w najgłębszych zakamarkach swojego umysłu. I Beretta. Włoska robota, może nie idealna na takie warunki, ale dobrze spełniająca swoje zadanie. Ach, no i jego kastet. Na twarz Hawk wystąpił grymas, który w założeniu miał być uśmiechem: Ile szczęk potrzaskał tym kawałkiem metalu ? Schował nóż, kastet założył na lewą dłoń. Był mańkutem i swego czasu miał mocny lewy sierpowy. Pistolet wsadził do kabury pod kurtką, kałasznikowa trzymał w pogotowiu. - Ruszamy?- Zapytał spokojnie, jak zwykle wpatrując się w gęstą linię drzew. |
04-04-2010, 17:34 | #10 |
Kapitan Sci-Fi Reputacja: 1 | Milczący koleś nie odpowiedział na zapytanie Scorpiona, co tylko bardziej go zdenerwowało. Rzucił kilkoma epitetami w stronę odchodzącego dziwaka, które ten kompletnie zignorował. Najemnik był gotów założyć się o 50 gambli, że rodzice tego milczka pochodzą znad Missisipi, a on odziedziczył po nich skażony mózg. Pokiwał tylko głową, po czym usiadł na jakimś znalezionym pieńku. Wyciągnął z kieszeni paczkę fajek i zapalił jedną. Ciekawe ile jeszcze będzie tu czekał? Na szczęście niedługo. Parę minut później pojawiła się cała ekipa, na czele z "wesołym" staruszkiem. Jeden z kolesi wysypał na ziemię cały magazyn broni, na który składały się zasoby każdego z załogi. Pierwszy do tego skarbu rzucił się jak hiena kolejny milczek. Jak mu było? Grey czy coś. Powalone imię. Jak można nazywać się "szary"? Hegemończyk z zaciekawieniem patrzył czego taki facet mógł używać w boju. Nie zdziwiło go, gdy sięgnął po bajeranckiego Mossberga 500 z jakimiś przeróbkami i Thompsona. Taki typ jak on musiał mieć odjechane spluwy, inaczej nie poradziłby sobie w boju. Proste. Następny dorwał się do sprzętu pierwszy milczek, którego zapamiętaniem imienia, Scorpion nawet się nie przejmował. Kałach i Beretta. To już lepiej, ale wciąż automat. Czyżby nie było tu porządnych wojowników? W sumie to nie Hegemonia... Wreszcie do wora pełnego broni dorwał się też bandito. W pierwszej kolejności sięgnął po wiernego towarzysza, większości jego wojaży, czyli starego dobrego Garanda. Ten przyjaciel jeszcze nigdy go nie zawiódł i Meks wiedział, że nigdy do tego nie dojdzie. Dbał o niego bardziej niż dbałby o brata, gdyby jakiegoś miał. Karabin został zawieszony na ramieniu, a ręka zabijaki sięgnęła po Berettę. Przeładował ją sprawdzając jej sprawność, po czym schował za pas. Szybko pozbierał wszystkie magazynki. Pozostał jeszcze nóż myśliwski, który schował do pochwy przy pasie, kastet, który od razu założył na prawą rękę i nóż do rzucania, który został schowany w prawym bucie. Gdy Scorpion wstał czując, że znowu żyje, obok upadł ten łysy szajbus, który prawdopodobnie poczuł się zupełnie odwrotnie. Hegemończyk nie przejął się tym zbytnio. Rzucił tylko szybko okiem, czy aby ten cały Rotten nie zostawił jakichś magazynków na wspólnej "kupie żelastwa". Dopiero, gdy dojrzał, że facet korzysta z łuku zrezygnował. Odszedł na bok, robiło się mu trochę za ciasno. - Musimy ruszać, do cholery. Szaman możesz chodzić? Jak nie, to zostawiamy go na łodzi. Chyba, że ktoś ma nosze.. i chce go tachać. Ja, meks i stary pójdziemy z przodu na czujce. Reszta pójdzie kilkanaście metrów za nami. Pasuje? Byle szybciej, do cholery - ponaglił Grey. - Wreszcie ktoś mówi do rzeczy! - ucieszył się bandito. - Mam tylko jedno pytanie. Kto cie zrobił dowódcą, do kurwy nędzy?! |
| |