Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-04-2010, 17:16   #117
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Nie ma Cię tu. Ale gdzieś tu jesteś. Jesteś tu.
Zawsze byłeś. Czekałeś, niecierpliwy, choć pewny powrotu jak żona, której nigdy nie miałem. Wiedziałeś, że przybędę. Jak matka, której tak szybko zabrakło, czekasz za uchylonymi drzwiami by utulić na zawsze. Mnie, tego, co wreszcie powrócił.
Dyszał ciężko. Gniew płonął w strasznych oczach, kiedy mężczyzna w ciszy, drżąc z niecierpliwości przemierzał puste komnaty i krużganki. Nic nie zakłócało pełnego grozy spokoju tego miejsca, nawet jego kroki był głuche. Cienie towarzyszyły mu w wędrówce i w milczeniu przyglądały się jak wyłania, to znów znika w mroku. Nie było światła by wydobyć z ciemności szalony uśmiech zastygły na zmiażdżonej upadkiem twarzy. Choć bardzo pragnął nie spieszył się. Mimo iż kierował swe kroki ku wieży, do tego okna, parapetu, który jako ostatni pożegnał go z tym miejscem, droga dziwnie zwodziła. Meandrami korytarzy wiodła wędrowca po zakamarkach warowni. Nie było zamkniętych drzwi, przejść nie do przebycia. Zamek zapraszał, gościł, wabił i kusił niczym syreni śpiew. Choć przysiągłby, że poza cichym klaskaniem szczurzych łapek i szmerem ptasich piór nie słyszał nic, wciąż towarzyszyła mu melodia. Jakiś niepokojący, biorący się nie z tego świata zaśpiew. Melodia wieczności.
Oczami wyobraźni już chłonął chciwie obraz znienawidzonej twarzy kata, jego strach, skrzywione w niedowierzaniu i zawodzie usta, rozchylone w panice oczy, nerwowe spojrzenia nadaremnie szukające drogi ucieczki. Upajał się tym wyobrażeniem przez całą drogę. Na szczycie schodów niemal czół fizyczną rozkosz na samą myśl, że jest już tak blisko, że zaraz, za moment stanie przed Nim twarzą w twarz, oko w oko. Tak jak wtedy.
Odnalazł rechot. Wzbierający gdzieś w głębokich zakamarkach pustego czerepu irytujący chichot drwiny, co nie odegnany towarzyszył i narastał z każdym krokiem postawionym na spirali schodów zbliżającym go do szczytu wieży. Tej wieży, w której miał odnaleźć przyczynę i skutek. A okazała się pusta. Opustoszała jak cały zamek. Przez ziejące pustką dziury zrujnowanego poddasza widział szybujące wokół ptaki. Woda leniwie kapała ze spróchniałych szczątków belkowania, grzybem zacieków wędrowała ku spękanej posadzce. W oknach tłukły się z rzadka resztki nadgniłych okiennic. Jedynie mrok, pustka i ciekawskie spojrzenia ptaków przywitały go w tym ponurym, podobnym katakumbie korytarzu. Nie tego się spodziewał. Tu, w tym miejscu miał zanurzyć ostrze zemsty w ciele wroga. Wywrzeć pomstę w słusznym gniewie. Nie w obronie jakichś tam zasad czy sprawiedliwych idei, te zawsze miał za nic, lecz w imię vendetty. Prawa krwi. Odwetu.
Ale nie było nikogo. Co boleśniejsze nie było Jego.
Tylko czy miał być? Czy to Jemu na spotkanie wściekłość i pomsta wydobyły z objęć ziemi nieposłuszną skorupę tego człowieka? Jakimi szalonymi pobudkami kierowali się kapryśni Bogowie w tych drwiących zmaganiach życia i śmierci? Tutaj czas zatoczył koło. Dla niego, Mściciela, który nie był już człowiekiem, a jeszcze nie w pełni rozumiał upiorną prawdę, cykl się zakończył. Ostrze wypadło z martwiejącej dłoni, uderzyło z brzękiem o kamień posadzki. Z wysoka, zerkające zza gnających po nieboskłonie bałwanów chmur księżyce zezowały złośliwie na tę drobinę, co w pysze swej złości ośmieliła się rzucić wyzwanie Kołu Rzeczy. Widziały jak ramiona zapadły się w sobie, głowa opadła na pierś, ugięły się kolana. Jak powoli, nieubłaganie ciężar klęski ciągnął martwe ciało w dół, ku ziemi. Lecz nie widziały jego oczu. Tych dwóch, skrytych pod kaskadą brudnych, splątanych włosów zwierciadeł, na dnie których szalało piekło, którego nie staił nawet lodowaty chłód grobu.
Na przewieszonym na skos do pasa broni rzemiennym troku drewniana rura od jakiegoś już czasu zdawała się żyć własnym życiem. Niepokoiła, drażniła nerwowymi skokami, tłukła boleśnie bok. Coś, co skrywała wyrywało się na zewnątrz, niecierpliwiło by wydostać i odlecieć w ślad za czarnopiórym przewodnikiem cierpliwie przycupniętym na ułomku krokwi. Kruk czekał. Od dawna już znał prawdę i z zaciekawieniem obserwował cichą wędrówkę upiora. Nie rozstrzygał ani osądzał. Miał tylko wskazać drogę do Ogrodów Morra temu, co wydostanie się z tubusa. Więc czekał. Palce Mściciela zacisnęły się na żelaznych okuciach tubusa. Rura drżała. Wystarczyło zwolnić mosiężne zatrzaski rzemieni, by przerwać jej niecierpliwy taniec.
Nie potrafił.
Spalić się we własnym ogniu, rozpaść na proch, rozproszyć w eterze wraz z ostatnim skowytem.
Krążące wokół wieży ptaki z zaciekawieniem obserwowały tego, co bez ruchu tkwił na kolanach. Oszukany, pozbawiony ofiary, przetrącony?
Nie!!
Mściciel nigdy nie daje za wygraną. Walka trwała. Płomień co się dotąd jeno tlił wybuchnął pożogą. To, co go zabiło nadal istniało. Zamek istniał i póki trwał ten stan rzeczy zemsta się nie dokonała. Głową muru nie przebije, ale będzie czekał. Po wsze czasy, puki ostatni kamień tej przeklętej twierdzy nie obróci się w pył i nie zniknie w mroku zapomnienia zemsta miała sens. Zimniejsza i bardziej okrutna z każdym ziarnem piachu przesypanym w klepsydrze wieczności. Skostniałe palce mocno ścisnęły okucia tubusa. Jeszcze nie....cierpliwości.....Kruk zakrakał skrzekliwie i odleciał w mrok. W ślad za nim w noc poszybowało i długo, niemal do Bramy Ogrodów goniło go upiorne wycie.
Został sam. Mściciel i jego wróg. Zamek i jego upiór. Po wsze czasy...
Przemierzał nie kończące się pomieszczenia jak duch. Cicho mijał spękane kamienie, szczątki sprzętów i szczurze odchody. Nie ustawał w bezsilnej pogoni za własnym ogonem. Pchany wciąż do przodu żądzą, która go zrodziła parł przed siebie. Rzucał się w mrok. Ogień stygł, ale wciąż palił. Tylko gorejące w ciemności ślepia i dobywający się od czasu do czasu ryk bezsilnej wściekłości goniły przestraszone szczury, płoszyły zmęczone lotem skrzydła. Skute obcęgami mrozu węzły mięśni krzepły. Zimna stal miecza ssała tylko zimny mrok w pragnieniu krwi. A w środku szalało piekło.
 
Bogdan jest offline