Więc jestem. Więc żyje. Dalej, dalej i dalej.
Zastanawiające, czy to ja uciekłem od Schultza, czy on przestał gonić? Czy w końcu zostałem uznany za martwego? Nie wychylałem się, to fakt. Żyłem na tyle, by oddychać, jeść, srać i uciekać. Ale ile tak można? No ile? Rok? Dwa? Piętnaście? Całe pieprzone życie?
Albo ja, albo Schultz. Jedna kula posłana z oddali rozwiąże problem. Mój, Pana skurwionego Teda i całego pojebane Detroit.
Będę zbawcą, Jezusem, każdym z osobna.
Kolejna drgawka rzuciła ciałem Greya. Czuł się kurewsko źle. Kolejny zawrót głowy i gęste wymiociny pokryły pokład.
Rozdzierający ból w żołądku. Był chory. Nie ulegało to wątpliwości. Ścisnął pięść, aż do białości knykci.
I wtedy pierwszy raz.. pierwszy raz od długiego czasu, uświadomił sobie, że nie chcę umierać. Nie w ten sposób. Nie, jak schorowany kundel, miotający się we własnych rzygowinach. Miał jeszcze kilka spraw do załatwienia. I kule z wygrawerowanym imieniem Teda Schultza.
Cierpienie odeszło. Równie nagle jak się pojawiło. Grey powoli wygrzebywał się z mroku nieświadomości.
Otworzył oczy i zobaczył klęczącego nad nim szamana. Właśnie takich ludzi się bał. A czego się bał, do tego strzelał. - Musimy się zbierać, stary... - Wysapał popieprzony. Nie miał zamiaru nawet z takimi gadać. Wstał bez słowa i szybko ruszył ku pozostałym.
Zaraził się tym świństwem. Reszta pewnie też. Muszą, jak najszybciej przebić się przez dżunglę. Dojść do jakiegokolwiek miejsca zamieszkanego przez człowieka i nażreć się jakimiś dragami. Da radę.
Musi. |