Administrator | Wiele mogło być powodów powrotu kapitana, ale jeśli z przyjazdu samego dowódcy można by wyciągać jakieś poważne wnioski to należało domniemywać, że problem bandytów został rozwiązany. A to by znaczyło, że Derrick nie ma co już robić w obozie. I że ze spokojem może ruszyć w dalszą drogę.
Przed złożeniem wizyty w 'biurze' kapitana warto się jednak było upewnić, czy przypuszczenia są słuszne... Głupio by było poprosić o zwolnienie i dowiedzieć się, że nie można było go otrzymać...
Sierżant, który wrócił do obozu wraz z Rabe'm był typowym wojakiem, który uważał, że wojsko ma swoje tajemnice, a cywilom nic do nich. I że jeśli ktoś łaskawie zechce coś powiedzieć, to cywilbanda powinna być za to wdzięczna.
Cywilbanda, osobą Derricka reprezentowana, miała o wojsku dość kiepskie zdanie, którego jednak wolała nie prezentować oficjalnie. A że wiadomości medykowi były potrzebne, zatem zlekceważył niechętne dość spojrzenie sierżanta. Poza tym miał świadomość, iż sierżant - żołnierz doświadczony - zna wartość dobrego medyka i bez powodu nie będzie zniechęcać do siebie przedstawiciela tego zawodu, który to przedstawiciel, w razie niezbyt sierżantowi sprzyjających okolicznościach, bez problemu mógłby się odwdzięczyć, z nawiązką nawet, przy okazji zwalając winę na kiepski stan chorego.
A któż mógł wiedzieć, co kryje się w mrocznej duszy człowieka, co bez mrugnięcia okiem grzebie się w ludzkich flakach i bez skrzywienia odcina ludziom kończyny...
Przezwyciężył zatem sierżant wrodzoną lub nabytą niechęć do dzielenia się wiedzą z osobami postronnymi i powiedział w końcu:
- Problem rozbójników, jest, w zasadzie, rozwiązany... Resztę powinien załatwić pan murgrabia na własną rękę. Jeśli została jeszcze jakaś reszta - dodał. - Ale zdaje się, że wyłapaliśmy wszystkich, prócz dwóch czy trzech.
Podrapał się po głowie.
- Do niego też należy sprawa tych, co z bandytami współpracowali. Ale to też nie nasza sprawa...
Sięgnął po podsunięty mu kufel na znak, że rozmowa skończona.
Derrick podziękował i wyszedł.
Do wieczora pozostało jeszcze parę godzin, ale wyjazd z obozu, w tym momencie, był pomysłem nieco chybionym. Wkrótce musiałby rozbijać obóz, a w sumie niewiele zdołałby przejechać.
Lepszym pomysłem byłoby spędzenie nocy w obozie i wyruszenie skoro świt. Trzeba było jednak dzisiaj załatwić wszystkie sprawy. I pożegnać się z paroma osobami, bo nie wydało budzić nikogo tak wcześnie tylko po to, by powiedzieć 'do widzenia'.
Kapitan, choć stosami papierów zawalony, nie protestował w głos, gdy Derrick wkroczył do jego namiotu. Jego spojrzenie zachwytu co prawda nie wyrażało, ale gdyby nie chciał nikogo widzieć, to po prostu powinien postawić wartę. Skoro jej nie było...
- Słucham? - w tonie głosy Rabe'a wyczuwalny był brak entuzjazmu. Łatwo było się domyślić, że medyk nieco mu przeszkadzał.
- Gratuluję załatwienia sprawy, kapitanie - powiedział Derrick. - Spodziewam się, że teraz, po pokonaniu bandytów, moja pomoc nie będzie już panu potrzebna, panie kapitanie. - Trudno by było sądzić, że Rabe zechce go dalej trzymać przy sobie i opłacać z własnej szkatuły, skoro usługi dodatkowego medyka nie będą mu dłużej potrzebne...
Kapitan skinął głową.
- Dziękuję - odparł. - Jonasz bardzo sobie chwalił pana pomoc. - Przerwał na sekundę. - To zrozumiałe, że chce pan jechać. Był pan z nami cztery... Nie, pięć dni - poprawił się kapitan - to razem będzie sto pięćdziesiąt denarów - powiedział. - Jako że nie mamy w tej chwili skarbnika, zapłacę panu od razu.
To było miłe. Gdyby Derrick dostał do ręki kwit, to musiałby potem jeździć i użerać się z jakimiś urzędasami. W końcu gra okazałaby się niewarta świeczki.
Kapitan otworzył okutą stalą szkatułkę i po chwili przed Derrickiem znalazło się kilka słupków błyszczących monet.
- Dziękuję za współpracę, panie Talbitt - powiedział podnosząc się zza biurka. - Miło było pana poznać.
- Ja również dziękuję. - Derrick uścisnął dłoń kapitana. - Jutro rano wyjadę, jeśli pan pozwoli, a nim przejadę dwie mile zapomnę o tym obozie - powiedział. - Do zobaczenia, panie kapitanie.
Rabe skinął głową.
- Do zobaczenia - powiedział.
Ledwo Derrick zdążył opuścić namiot kapitan znowu pogrążył się w papierach.
Po kolacji, mimo zwycięstwa tak samo mało smacznej, Derrick wybrał się do Jonasza.
- Świetnie się z panem współpracowało - powiedział Jonasz, gdy Derrick przyszedł się pożegnać. - I proszę pamiętać o mojej obietnicy - dodał. - Jeśli zechce pan założyć gdzieś w Rivii praktykę, to szepnę paru osobom kilka słów poparcia.
- Dziękuję bardzo za miłe słowa - odparł Derrick. - Będę pamiętać.
Co prawda nie planował pozostania na stałe w Rivii, ale gdyby powstała taka chęć lub konieczność...
- Życzę powodzenia w przyszłej pracy - zakończył rozmowę Jonasz - gdziekolwiek by pana nie poniosło - dodał żartobliwie.
- Dziękuję i wzajemnie.
Katrina zdecydowanie różniła się od Liliel również wówczas, gdy chodziło o kwestię pożegnań. Uważała zapewne, że miło było, ale skoro się skończyło to nie ma nad czym się rozwodzić czy narzekać. Nie było żadnego rozczulania się, dąsów, wymówek. Jeden uścisk i gorący pocałunek na do widzenia i koniec.
Czy Derrick żałował tego, że dziewczyna wolała zostać z Jonaszem a nie wyruszać z nim na poszukiwanie mitycznej elfki-kapłanki? Oczywiście miło by było mieć się do kogo przytulić w ciągu nocy, ale nie był to ani warunek konieczny, ani też dostateczny udanej podróży.
Nieźle by było, ale skoro nie będzie, to nie. Nie ma powodów do rozpaczy i rwania szat.
Równo ze świtem Derrick ruszył w drogę, pożegnany tylko skinieniem głowy wartownika. Gdzieś przed nim leżało Loc Eskalott. |