Staruszek albo był naiwny jak dziecko jakie chciał zgrywać naprawdę, albo coś ukrywał.
W sumie aktualnie
Troy niewiele to obchodziło, jeśli okaże się to czymś naprawdę istotnym to wtedy się tym zajmie porządnie.
Pomogła
Roscoe wytaszczyć wór z bronią białą jak i palną na pokład.
Tam przejęli go gość zwany
Grey i niejaki
Johnny, gość od maczety.
‘Ciekawe, czy będzie potrafił się nią posługiwać w tych lasach, czy też może jako pierwszy trafi do mnie na opatrywanie ran…’
Po krótkiej opowiastce której temat w zasadzie był nie ważny, a miała tylko służyć ewentualnemu rozluźnieniu towarzystwa na mocno wysłużonym kocu na ziemi wylądowała spora ilość różnorakich narzędzi do robinia większej lub mniejszej krzywdy.
Największe ‘koguciki’ w grupie jako pierwsze rzuciły się po sprzęt.
Ona sama poczekała aż towarzystwo weźmie swoje przedłużenia ego i zacznie się nimi na nowo zachwycać.
Wzięła w końcu z koca jedyną jej broń palną, sprawdziła czy wszystko z nią jest w porządku.
Po chwili Colt 1911 z mocno powycieranymi, drewnianymi okładzinami wylądował w kaburze wysoko na prawym udzie.
O wiele więcej zainteresowania poświęciła pakunkowi z naoliwionych szmat jaki chował w swym wnętrzu broń jaką ceniła o wiele więcej, bo nie raz nie dwa przydały jej się tez, na, jeśli można to tak nazwać, stole operacyjnym.
Noże jakie wygrała kilka lat temu, i nie oddałaby ich chyba za nic.
Ktoś jej kiedyś powiedział, że przed wojną, były to jedne z lepszych tego typu zabawek, po wojnie zaczęły się liczyć jeszcze bardziej.
Jedno słowo- Muela.
Leniwym ruchem wsunęła rzutki na ich miejsce na lewym udzie.
Miała w nosie co inni sądzą o jej nożach.
Były jej, a lekarz ma prawo do swoich odchyłów.
Puściła mimo uszu próbę ustalania kto w tej ekipie ma największe cochones.
Zawsze ją ciekawiło co za debil umieszczałby lekarza na samym końcu.
Chyba ktoś, kto chciałby go szybko stracić, no cóż…
Gdy
Grey zaczął szczerzyć się w jej stronę ósemkami uśmiechnęła się kontrolnym uśmieszkiem numer 12. Gdy na szczęście ruszył do przodu pozwoliła sobie tylko na ciche
-No me toques los cojones…
Które było przeznaczone tylko dla niej samej.
Nie chciała dać się wyprowadzić za szybko z w miarę dobrego humoru jaki miała aktualnie.
A zapowiadało się że niektórzy sobie zaraz skoczą do gardeł, co chwile padała inna propozycja kto gdzie i w jakim szyku ma iść.
Na szczęście
Roscoe chyba też miał tego dość.
- Dobra panienki. Koniec tego. Wszyscy umieramy, ostatnie czego nam potrzeba tu, to waśnie. Będzie tak. Przypominam, że to ja nabazgrałem tę mapę i tylko ja znam legendę i beze mnie, nigdzie nie dojdziecie. Przypominam też, że to ja z Was wszystkich, gnojki, jestem ekspertem od życia w dżungli i nie sądzę, by jakieś szczyle z Detroit, panie Grey i Skorpionie, czy gór, panie Hawk, mogły w tych sprawach ze mną polemizować. Tak więc w tej sytuacji ja dyktuje hierarchię w stadzie.
Musieli go posłuchać, nic tak nie skupia pełnej uwagi, jak fakt, że ktoś celuje do ciebie z całkiem szybkostrzelnego pm-a, a uzi do takich należał.
Kolejność ‘dziobania’ nagle przestała być kwestią sporną, a stała się wręcz oczywista.
- Ja i pan Hawk na przodach, panienka... –
Roscoe odwrócił się szarmancko w stronę
Troy - ...
w środku, kryta przez nas. Panie Harrison, osłaniasz pan tyły, Skorpion...zajmij się panem Rottenem.
Kto jeszcze chce coś powiedzieć i przedłużyć czekanie na niechybną śmierć, czy możemy wreszcie wyruszać? Troy skinęła tylko krótko głową, nie lubiła niepotrzebnego ględzenia, w czym jak widać, specjalizowała się wręcz reszta ekipy.