Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-04-2010, 09:59   #27
DeBe666
 
DeBe666's Avatar
 
Reputacja: 1 DeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodze
Znikniecie Rottena było w sumie wszystkim na rękę. Zdaje się, że nikt nie miał wyrzutów sumienia. Greyowi i Scorpionowi było to na rękę, Troy i Hawk pewnie mieli gdzieś szamana, a Giddens wierzył w bardzo prawdopodobny scenariusz, że podczas kłótni jakieś diabelstwo z lasu dżungli pochwyciło Rottena zanim ten zdążył mrugnąć okiem. Inteligentne są te cholerstwa z dżungli. Jak widzą, że jesteś zraniony, osłabiony, sparaliżowany, od razu cię łapią i szamają. Tak to już jest.
Wreszcie można było zacząć wędrówkę.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=-Fk4IijkZBM[/MEDIA]



Ruszyli. Na przodzie Giddens, koło niego Hawk. W środku pani medyk, z tyłu szli Grey i Scorpion, którzy co chwile rzucali sobie nienawistne spojrzenia.
Giddens wymachiwał maczetą torując grupce drogę przez morze zielska. Kiedy po raz kolejny zamachnął się odcinając grube, fioletowo-zielone pnącze, które chwilę wcześniej o mało nie dziabnęło go w nogę, przypomniała mu się kolejna historia.
To było niedawno, może kilka lat temu. Na załodze barki, wśród pasażerów, było dwóch mężczyzn. Jeden z nich pochodził z Vegas. Wyglądał na miękką pipę, ale patroszył rybska brutalnie i skutecznie. Drugi facio był chyba tutejszy. Ogromny, wytatuowany murzyn. Milczek. Olbrzym pracował na innym stanowisku, chyba zarzucał sieci, ale często miał styczność z tym pierwszym dandysem. Mimo to, przez dwa miesiące rejsu nie zamienili ze sobą słowa. No dobra, wymieniali tylko docinki i bluzgi, bo byli chyba największą parą skłóconych drani, jaką wtedy miałem na łajbie. Pewnego razu, podczas obiadu, ani murzyn, ani ten drugi, nie stawili się w kantynie.
Postanowiłem sprawdzić ich kajuty. Pierwszy pokój, należący do czarnego, był pusty. Gdy przechodziłem obok drugiego pokoju, usłyszałem głośne skrzypienie łóżka. Otworzyłem drzwi a moim oczom ukazał się totalnie niespodziewany widok. Chudy leżał na łóżku przygnieciony przez wielkiego, który sapiąc, rypał go w tyłek.

Oby znajomość Hegemończyka i snipera z Detroit nie skończyła się tak samo. Niestety, nie zauważył żeby załoga miała osobne namioty...
Hawk po raz kolejny usłyszał jakiś szmer w krzakach. Uznał, że czas o tym poinformować kompanów.
- Coś się ponownie ruszyło w tych krzakach. Powinniśmy to sprawdzić.
- Panie Hawk, w tych krzakach co chwile coś się rusza – odrzekł Giddens spokojnie.
Daniel spojrzał nieufnie na starca i dalej karczował drogę przed drużyną pożyczonym od Roscoe tępym kozikiem.
Szli dalej. Formacja roślinna dżungli zaczęła się zmieniać.
Korony drzew były coraz częstsze i przepuszczały coraz mniej słońca, co automatycznie podkręciło temperaturę w lesie o kilka stopni jak w mikrofalówce. Buty grzęzły w brei, błocie, który zastąpił wilgotną, miękką roślinność dżungli. Marsz był jeszcze trudniejszy i bardziej męczący.



Grey czuł zmęczenie. Dwa karabiny ciążyły mu niemiłosiernie. Widocznie tu równianie więcej broni=większa szansa na przeżycie się nie sprawdzało. Łyknął sobie wody z plastikowej butelki, która była teraz najprzydatniejszą rzeczą z jego ekwipunku.
Giddens mimo swojego wieku, szedł całkiem dziarsko, tak jak Hawk i Scorpion. Hegemończyk dostrzegł, że Troy, z każdym kilometrem idzie coraz wolniej. W myślach zwalił wszystko na słaby, żeński metabolizm.



Rotten szedł za drużyną, schowany za krzakami. Szkoda, że nie miał przy sobie żadnych specyfików, które uśmierzyłyby ból, pozwoliły na lepsze widzenie w ciemnej dżungli, albo wyleczyły niesprawną nogę. No cóż, jedyną pomocą w dżungli była laska, za którą służyła gałąź jednego z okolicznych drzew oraz niezwykle wyostrzony zmysł wzroku, który nigdy go nie zawiódł. Prawdziwy skarb. Johhny chciał iść krok w krok za załogą, co było wręcz nieludzkim wysiłkiem dla kaleki. Gdy natrafił na błoto, wędrówka stała się jeszcze trudniejsza, ale dalej brnął ze świadomością, że daleko jeszcze nie pociągnie. W tak paskudnej sytuacji, aż ciągnęło go, żeby poprawić sobie samopoczucie kilkoma pigułami tornado schowanymi w kieszeni. Na szczęście drużyna też zaczynała wyglądać na zmęczoną, co jakimś cudem, pozwoliło mu wciąż nadążać za Giddensem, Harrisonem, Scorpionem, Troy i Hawkiem.
 
DeBe666 jest offline