Znikniecie
Rottena było w sumie wszystkim na rękę. Zdaje się, że nikt nie miał wyrzutów sumienia.
Greyowi i
Scorpionowi było to na rękę,
Troy i
Hawk pewnie mieli gdzieś szamana, a
Giddens wierzył w bardzo prawdopodobny scenariusz, że podczas kłótni jakieś diabelstwo z lasu dżungli pochwyciło Rottena zanim ten zdążył mrugnąć okiem. Inteligentne są te cholerstwa z dżungli. Jak widzą, że jesteś zraniony, osłabiony, sparaliżowany, od razu cię łapią i szamają. Tak to już jest.
Wreszcie można było zacząć wędrówkę.
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=-Fk4IijkZBM[/MEDIA]
Ruszyli. Na przodzie Giddens, koło niego Hawk. W środku pani medyk, z tyłu szli Grey i Scorpion, którzy co chwile rzucali sobie nienawistne spojrzenia.
Giddens wymachiwał maczetą torując grupce drogę przez morze zielska. Kiedy po raz kolejny zamachnął się odcinając grube, fioletowo-zielone pnącze, które chwilę wcześniej o mało nie dziabnęło go w nogę, przypomniała mu się kolejna historia.
To było niedawno, może kilka lat temu. Na załodze barki, wśród pasażerów, było dwóch mężczyzn. Jeden z nich pochodził z Vegas. Wyglądał na miękką pipę, ale patroszył rybska brutalnie i skutecznie. Drugi facio był chyba tutejszy. Ogromny, wytatuowany murzyn. Milczek. Olbrzym pracował na innym stanowisku, chyba zarzucał sieci, ale często miał styczność z tym pierwszym dandysem. Mimo to, przez dwa miesiące rejsu nie zamienili ze sobą słowa. No dobra, wymieniali tylko docinki i bluzgi, bo byli chyba największą parą skłóconych drani, jaką wtedy miałem na łajbie. Pewnego razu, podczas obiadu, ani murzyn, ani ten drugi, nie stawili się w kantynie.
Postanowiłem sprawdzić ich kajuty. Pierwszy pokój, należący do czarnego, był pusty. Gdy przechodziłem obok drugiego pokoju, usłyszałem głośne skrzypienie łóżka. Otworzyłem drzwi a moim oczom ukazał się totalnie niespodziewany widok. Chudy leżał na łóżku przygnieciony przez wielkiego, który sapiąc, rypał go w tyłek.
Oby znajomość
Hegemończyka i
snipera z Detroit nie skończyła się tak samo. Niestety, nie zauważył żeby załoga miała osobne namioty...
Hawk po raz kolejny usłyszał jakiś szmer w krzakach. Uznał, że czas o tym poinformować kompanów.
-
Coś się ponownie ruszyło w tych krzakach. Powinniśmy to sprawdzić.
-
Panie Hawk, w tych krzakach co chwile coś się rusza – odrzekł Giddens spokojnie.
Daniel spojrzał nieufnie na starca i dalej karczował drogę przed drużyną pożyczonym od Roscoe tępym kozikiem.
Szli dalej. Formacja roślinna dżungli zaczęła się zmieniać.
Korony drzew były coraz częstsze i przepuszczały coraz mniej słońca, co automatycznie podkręciło temperaturę w lesie o kilka stopni jak w mikrofalówce. Buty grzęzły w brei, błocie, który zastąpił wilgotną, miękką roślinność dżungli. Marsz był jeszcze trudniejszy i bardziej męczący.
Grey czuł zmęczenie. Dwa karabiny ciążyły mu niemiłosiernie. Widocznie tu równianie więcej broni=większa szansa na przeżycie się nie sprawdzało. Łyknął sobie wody z plastikowej butelki, która była teraz najprzydatniejszą rzeczą z jego ekwipunku.
Giddens mimo swojego wieku, szedł całkiem dziarsko, tak jak
Hawk i
Scorpion.
Hegemończyk dostrzegł, że
Troy, z każdym kilometrem idzie coraz wolniej. W myślach zwalił wszystko na słaby, żeński metabolizm.
Rotten szedł za drużyną, schowany za krzakami. Szkoda, że nie miał przy sobie żadnych specyfików, które uśmierzyłyby ból, pozwoliły na lepsze widzenie w ciemnej dżungli, albo wyleczyły niesprawną nogę. No cóż, jedyną pomocą w dżungli była laska, za którą służyła gałąź jednego z okolicznych drzew oraz niezwykle wyostrzony zmysł wzroku, który nigdy go nie zawiódł. Prawdziwy skarb. Johhny chciał iść krok w krok za załogą, co było wręcz nieludzkim wysiłkiem dla kaleki. Gdy natrafił na błoto, wędrówka stała się jeszcze trudniejsza, ale dalej brnął ze świadomością, że daleko jeszcze nie pociągnie. W tak paskudnej sytuacji, aż ciągnęło go, żeby poprawić sobie samopoczucie kilkoma pigułami tornado schowanymi w kieszeni. Na szczęście drużyna też zaczynała wyglądać na zmęczoną, co jakimś cudem, pozwoliło mu wciąż nadążać za Giddensem, Harrisonem, Scorpionem, Troy i Hawkiem.