Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-04-2010, 14:09   #521
obce
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Środa, 17.X.2007, Metropolitan Museum, godz. 11:30



Kolejna furtka została zamknięta. Muzeum było czyste. Żadnych inkluzji, żadnych węzłów, żadnych splotów. Żadnych obdarzonych, żadnych magów, żadnych przedmiotów mocy i ulotnych pajęczyn wzorców po dawno rzuconych czarach. Pusto. Jedynie kilka słabych śladów ciemności, delikatnych odcisków, bladych smug, które musnęła spojrzeniem, roztarła językiem na podniebieniu wychwytując smak przerażenia, gniewu, zimnego, wilgotnego kamienia.

Nie było tu niczego, co miała nadzieję zobaczyć.
<Tracisz czas. To fałszywa droga> - głos karina zaszemrał w jej umyśle echem przesypującego się cicho piasku.
Gdyby mógł wypaliłby właściwą drogę ogniem do gołej ziemi.
Wyraźnie czuł przepełniające ją rozczarowanie.

<Wiem. Zaśnij już. Nic tu nie ma.>

Profesora Arthura Evansa starość oblepiała niczym patyna starożytne brązy. Uścisnęła jego dłoń delikatnie, z odruchową ostrożnością kogoś, kto stoi przed czymś wiekowym i kruchym. Powstrzymała skrzywienie ust, gdy jej skóra dotknęła skóry suchej, wiotkiej i zimnej jak starożytny papirus. Słyszała o nim, choć nigdy nie miała okazji, by poznać go osobiście. Specjalista od pominojskiej Grecji, przez wiele lat prowadzący wykopaliska na Krecie, doskonały konserwator, który opracował genialną metodę naprawy ceramicznych urn. Szanowany wśród archeologów, nawet jeśli mówiło się, że czasy swojej prawdziwej świetności pozostawił już dawno za sobą.

- Profesorze Evans, miło mi pana poznać - jej głos był jeszcze bardziej wyraźny i jasny niż zazwyczaj. - Byłabym niezmiernie wdzięczna za możliwość obejrzenia sarkofagów oraz innych przedmiotów powiązanych z rytuałami pogrzebowymi oraz magicznymi, które nie znajdują się na głównej ekspozycji. Pan Peters wspomniał mi o przepięknym sarkofagu kapłana Anubisa,Tut-athep-sepa, który znajduje się w posiadaniu Muzeum, a który niestety uległ częściowemu zniszczeniu i teraz zapewne znajduje się pod pańską opieką - popatrzyła na niego pytająco.

- Tak to prawda... Pan Peters jednak chyba nie wyraził się dość jasno. Sarkofag uległ poważnym zniszczeniom, odtwarzamy go ale... - profesor przerwał i ruszył do drzwi. - Lepiej niech pani na własne oczy się przekona.

Willhelmina ruszyła za nim z ciekawością rozglądając się zapleczu i magazynach, do których normalnie nie miałaby dostępu. Oryginalne fragmenty Księgi Umarłych natychmiast przyciągnęły jej wzrok, tak samo jak narzędzia używane przez balsamistów, figurki pogrzebowe, kilkanaście mumii zwierząt i egzemplarze strojów funeralnych. Profesor w milczeniu szedł przed siebie, powoli, jakby szedł nie przez powietrze, ale przez wodę. Peters natomiast jak zwykle zalewał ją potokiem słów, wystarczyło skierować go na interesujące zagadnienia i słuchać tego rwącego strumienia dźwięków, który opuszczał jego usta. Nie powiedział jednak niczego, co mogłoby dać jej jakikolwiek punkt zaczepienia. Pusto. Wciąż pusto. Jakby ciemność omijała to miejsce.

Sama pracownia konserwatorska jednak robiła pozytywne wrażenie. Czysta, przestronna, jasna. Stoły z białego drewna, niebiesko-białe ściany, okna nieprzesłonięte zasłonami. Przy każdym stanowisku stały tablice ze zdjęciami i wytycznymi do rekonstrukcji. Oprócz sarkofagu, naprawiano tu dwie gotyckie rzeźby, z których jedna leżała na blacie jednego ze stołów bezradnie jak poraniony chrząszcz, który przegrał walkę ze swoją anatomią, poddańczo odsłaniający swoje podbrzusze.


Natomiast sam sarkofag... Był obrazem nędzy i rozpaczy. Doszczętnie zniszczony, powoli rekonstruowany był prawie od zera. Nie ocalała chyba ani jedna deska, które nie byłaby naznaczona pęknięciem lub osmalona. Hollward z jedną ręką schowaną w kieszeni spodni, przyglądała się uważnie pomieszczeniu. Szare oczy błądziły po konserwatorni jakby czegoś szukając, przesuwając się po powierzchniach przedmiotów. Palce delikatnie dotykały ukrytej karty papirusu, gdy odświeżała czar. Westchnęła ze smutkiem, pozwalając, by rozczarowanie odbiło się na jej twarzy. Wiedziała, że dla patrzących będzie to tylko wyraz żalu za zniszczonym dziełem sztuki, unikalnym zabytkiem, którego nie można zastąpić żadnym innym, utraconym oryginałem. Jej prawdziwy żal jednak skierowany był do tego, czego nie mógł dostrzec profesor Evans, Peters, czy którykolwiek z konserwatorów. Struktura starożytnego zaklęcia, misterna jak delikatna pajęcza sieć Arachne, rozszarpana została na strzępy. Nic nie zostało z ulotnego piękna splotów, niczego nie dało się wyczytać z blednących powoli ech martwej magii. Nie pozostało nic.

* * *

Spędziła jeszcze w Muzeum dwie godziny. Rozmawiając z Petersem, robiąc notatki, dopytując się o interesujące ją szczegóły, przyglądając się korytarzom i eksponatom przez magiczną soczewkę jej czaru. Oprócz uczucia rozczarowania wyniosła stamtąd tytuły dwóch książek poświęconych starożytnemu Egiptowi, adres mailowy i telefon do Petersa, nazwiska specjalistów z Muzeum Egipskiego w Kairze oraz potwierdzenie ogólnego kierunku, w którym powinna podążać.

Wiedziała już, że egipscy kapłani potrafili więzić jedną pięciu z dusz człowieka. Wiedziała, że obawiano się tego i czasem łączono z Ammit - Pożeraczką Umarłych, Niszczycielką Grzesznych Dusz. Wiedziała także, że na jednym ze starożytnych grobowców umieszczono napis, który wydawał się całkowicie odpowiedni do stanu, w jakim znaleźli się detektywi McMurry i Moliner.

"I umrze za życia ten, kto sprzeciwi się bogom."

Musiała uporządkować wszystkie informacje. Uporządkować rosnącą stertę notatek, informacji wynotowanych z książek, pozycji książkowych, które powinna sprawdzić, kolejnych stron zapisanych kolejnymi analizami odkrytej w aurze McMurry'ego pieczęci i śladu obcej magii. Musiała rozwiązać tą tajemnicę, zrozumieć kryjącą się na końcu śladów strukturę.


Środa, 17.X.2007, wydział XIII, biurko det. McNamary, 15:10


Hollward pojawiła się przy biurku McNamary dokładnie o 15:08. Wyprzedzana równym, zdecydowanym odgłosem wysokich obcasów uderzających o posadzkę, wyprostowana, elegancka w ciemnoszarym, prostym garniturze. Popatrzyła na plakietkę z nazwiskiem stojącą pomiędzy rozłożonymi dokumentami, po czym przeniosła spojrzenie na twarz młodego mężczyzny.

- Detektyw McNamara - powiedziała uprzejmym, choć chłodnym głosem, bardziej stwierdzając fakt niż zadając pytanie. - Nazywam się Willhelmina Hollward, dzwonił pan dzisiaj do mnie.

Phil podniósł wzrok znad dokumentów i słysząc nazwisko przybyłej natychmiast podniósł się z fotela.

- Dzień dobry pani - wyciągnął rękę w jej kierunku. Uścisnęła ją krótko, zdecydowanie, ograniczając do minimum niezbędny kontakt fizyczny. - Chciałbym prosić o konsultacje i dodatkowe wyjaśnienia raportu ze skanowania aur detektywów McMurry'ego i Molinera. Chciałbym powiedzieć, że jestem laikiem, ale bliższe prawdy będzie, że nie mam pojęcia o większości rzeczy, które porusza pani w tym dokumencie. Czy coś do picia? - rozejrzał się i przysunął najbliższe krzesło.

- Nie, choć dziękuję za propozycję - pokręciła głową. - Natomiast chętnie zapaliłabym jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.

Uśmiechnął się delikatnie.
- Ja nie, przepisy tak. Nie możemy tu palić. - Widział jak skrzywiła się mimowolnie, choć bez specjalnego zdziwienia, jakby spodziewała się tej odpowiedzi. - Ale możemy pójść gdzieś, gdzie nie będziemy tym ograniczeni.

- To nie jest konieczne
. - Przez moment bez skrępowania taksowała wzrokiem nie tylko detektywa, lecz także miejsce jego pracy. Uważnie, z widocznym namysłem.
- Zanim zacznie pan zadawać pytania, chciałabym wyjaśnić jedną sprawę. Czy poprzez fakt, że to pan skontaktował się dzisiaj ze mną, mam rozumieć, że detektyw Walter odsunięta została od śledztwa i to pan jest obecnie odpowiedzialny z jego przebieg?

Spojrzał na nią zaskoczony.
- Hmm..., nie. Jestem nowym partnerem detektyw Walter i ona jest wciąż główną prowadzącą. Tym niemniej chciałbym wyrobić sobie własne zdanie na ten temat, dlatego poprosiłem o spotkanie.

Angielka westchnęła cicho.
- Proszę nie odbierać moich słów jako osobistej krytyki, ale może powinien pan ustalić ze swoją partnerką jednolitą linię prowadzenia śledztwa i politykę współpracy z pozostałymi osobami zaangażowanymi w sprawę - powiedziała spokojnie zrównoważonym, neutralnym tonem, w którym nie sposób było dopatrzeć się napastliwości czy pretensji. - Z pewnością pozwoliłoby to panu uniknąć w przyszłości takich sytuacji jak ta, gdy wzywa pan konsultanta, z którym prowadząca śledztwo detektyw zakończyła współpracę poprzedniego dnia.

Zaskoczenie ponownie odbiło się w całej postacie Phila.
- Nie wiedziałem o tym. Dodatkowo dwie godziny temu otrzymałem potwierdzenie od pani Bjorgulf, że jest pani jedynym konsultantem, z którym mogę się kontaktować w tej sprawie - spojrzał w kierunku biurka Amandy, sprawdzając jej obecność. - Chciałbym od razu wyjaśnić tę kwestię, jeśli pani pozwoli.

Skinęła głową.
- Oczywiście - wzięła przewieszony przez oparcie krzesła płaszcz, wyraźnie uznając, że kończy to ich rozmowę. - Proszę pozwolić mi jednak powiedzieć jeszcze jedną rzecz. Uważam się za profesjonalistkę, detektywie, i staram się wykonywać powierzone mi zdania z możliwą dokładnością i precyzją. Nie akceptuję jednak sytuacji, gdy mój czas jest marnowany bez istotnego powodu. Nie jest to oczywiście zarzut skierowany przeciwko panu, ale stwierdzenie faktu. Wszystkie pytania, które być może chce mi pan teraz zadać, detektyw Walter mogła zadać już w sobotę. Całe cztery dni temu. Nie zrobiła tego jednak. Wczoraj zaś, gdy w końcu udało mi się z nią skontaktować, poinformowała mnie o trzech rzeczach. Po pierwsze, że wszystkie sprawy powiązane z tym śledztwem winnam zgłaszać porucznik Logan, nie jej. Po drugie, że mój raport jest dla niej bezwartościowy jako pseudonaukowy bełkot - dobrze panowała nad sobą. Nawet cienia irytacji, którą przecież musiała czuć. Mówiła płynnie, nie zacinając się, lekko modyfikując intonację z wprawą właściwą komuś przyzwyczajonemu do wygłaszania wykładów. - Po trzecie, że śledztwo znajduje się na etapie działań operacyjnych, gdzie jakakolwiek forma mojej asysty jest już zbędna. Mówię to panu tylko dlatego, gdyż zależy mi, by zrozumiał pan tak moją pozycję, jak i stanowisko detektyw Walter. Jednocześnie - otaczająca ją skorupa chłodu, rozszczelniła się odrobinę, gdy przyznała szczerze - przykro mi, iż być może stawia to pana na pozycji równie trudnej.

Phil gorączkowo szukał sposobu, aby zatrzymać rozmówczynię.
- Proszę zaczekać. Pani doktor, nie było moją intencją marnowanie pani czasu. Nie mogę również odpowiadać za przeszłe poczynania mojej aktualnej partnerki. Zależy mi na rozwiązaniu tej sprawy i bez wątpienia bez pani pomocy nie uda mi się to. Czy mimo wszystko mogłaby mi pani poświęcić trochę swojego cennego czasu? - uważnie obserwował gotową do wyjścia Hollward.

Zerknęła na zegar wiszący na ścianie. 15:18. Mogła, ale nie teraz i nie na takich warunkach.
- Panie McNamara, to nie jest kwestia pana odpowiedzialności za słowa i decyzje detektyw Walter. Proszę jednak zrozumieć, formalnie to ona - jako prowadząca śledztwo - jest detektywem, z którym współpracuję i przed którym bezpośrednio odpowiadam. Jej decyzje są dla mnie obowiązujące. Mogę się z nimi nie zgadzać, mogę je kwestionować, co nie zmienia faktu, że muszę uznać jej prawo do podjęcia ich. Dlatego zasugerowałam, by wyjaśnił pan z nią tą kwestię - popatrzyła na niego szarymi oczami, ponownie oceniając. - Podoba mi się pana zaangażowanie, detektywie. Szanuję je. Dlatego pozwolę sobie, za pana zgodą, zasugerować jeszcze kilka rzeczy. Być może niepotrzebnie, ale mam nadzieję, że wybaczy mi to pan. Jeśli uważa pan, że moja wiedza i umiejętności mogą być pomocne, proszę złożyć do porucznik Logan podanie o włączenie mnie do śledztwa. Da mi to więcej możliwości niż miałam przy zleceniu pojedynczej ekspertyzy, a i pozwoli na skuteczniejszą i bardziej elastyczną współpracę. Po drugie, nie wiem jak daleko faktycznie posunęło się śledztwo, ale słyszałam od doktor Bjorgulf, że detektyw Walter ma klucz do mieszkania detektywa McMurry'ego i nieformalne pozwolenie na przeszukanie go. Detektyw McMurry był ponoć doskonałym specem od komputerów, więc może zawartość twardego dysku miałaby do zaoferowania panu dodatkowe informacje. Tym bardziej, że miejsce, w którym go znaleziono jest idealne, by dyskretnie spotkać się z informatorem. A ktoś dzwonił do niego tego samego dnia z budki telefonicznej znajdującej się niedaleko. Proszę więc wyjaśnić z detektyw Walter tą kwestią i jeśli podejmą państwo taką decyzję - złożyć niezbędne dokumenty do porucznik Logan. A jeśli wszystko zostanie wyjaśnione - uśmiechnęła się nieznacznie - proszę skontaktować się ze mną jutro.

Ton jej głosu i cała postawa jednoznacznie wskazywały, że na ten moment rozmowę uznaje za zakończoną. Zostały wskazane pewne warunki, na jakich była możliwa dalsza współpraca, ale teraz piłeczka była po stronie Phila, który nie wyglądał na zbyt szczęśliwego.

- Dobrze. Dziękuję za poświęcony czas i wszelkie informacje, jakich mi pani udzieliła. Mam nadzieję, że szybko uda mi się wyjaśnić tę... sytuację - wyciągnął rękę. - Do zobaczenia wkrótce... mam nadzieję.

- Będę czekała na wiadomość od pana. To byłą przyjemność pana poznać - skinęła mu lekko głową, odruchowo przestawiając krzesło na właściwe miejsce.


* * *


Podeszła do biurka stojącego w kącie sali. Blat ginął pod stertami papierów poplamionych lukrem. Słodki spadek po Bullicie. Jon z ponurą miną i niezapalonym papierosem w ustach wypełniał zaległe raporty.

- Hej - powiedziała cicho. - Mogłabym skorzystać z twojego komputera?
- Ile? - burknął nie podnosząc głowy.
- Zdążysz wypalić papierosa.

Papieros powędrował z jednego kącika ust do drugiego. Przesunął ręką po głowie i karku, popatrzył na nią bez wyrazu.

- Prywata?
Zaprzeczyła. Nie zapytał o nic więcej.
- No to baw się.
- Dzięki
- rzuciła już do jego pleców.

Szybko zalogowała się na swoje konto uniwersyteckie. Tak, jak zapowiedział Hogg przez telefon, na jej skrzynce znajdował się już krótki mail z załączonym prostym schematem układu gwiazd. Przerysowane z pieczęci znaki, które przesłała mu poprzedniego dnia odpowiadały ułożeniu gwiazd jakie było widoczne w Azji Mniejszej lub Północnej Afryce za czasów wyprawy Krzyżowej Ryszarda Lwie Serce. Dwunasty wiek. Analiza Hogga potwierdzała ustalenia archeologów. Dwunasty wiek - wiek Saladyna. Wydrukowała wiadomość wraz z załącznikiem i otworzyła nowe okienko, żeby odpowiedzieć. Podziękowała nadawcy raz jeszcze - szczerze, serdecznie, dziękując za poświęcony czas. Do podziękowań załączyła jednak jeszcze jedną prośbę o ustalenie, która z gwiazd była wtedy najjaśniejsza, najlepiej widoczna na tamtym obszarze. Wylogowała się. Gdy dołączała wydruki do posiadanej już przez nią dokumentacji, na jej ustach tańczył uśmiech satysfakcji.

Kupiła kawę z automatu i udała się do palarni.

- Skończyłam - poinformowała Marlowe'a.
- Coś nowego?
Usiadła na jednym z krzeseł i wyjęła gruby terminarz. Popatrzyła na detektywa.
- I tak, i nie. Zrobiłam mały krok do przodu, ale nie osiągnęłam jeszcze tego, co powinnam.
- Śpiączka czy ifryt?
- Ifryt
- łyknęła słabej kawy, parząc sobie usta i język. - Jestem krok bliżej odtworzenia zaklęcia, które zostało użyte, by go spętać. Znajomość jego struktury da mi szansę na jego ponowne zapieczętowanie, gdyby coś poszło źle. Najprawdopodobniej znam już właściwy zestaw imion, których użył arabski mag. Wciąż jednak pozostaje do określenia ich kolejność - skręciła sprawnie papierosa, podpaliła i zaciągnęła się z ulgą.
- Te imiona to taki problem?
- Allah ma dziewięćdziesiąt dziewięć Asma'ullah al-ḥusnā, Pięknych Imion, Jon. Mówi się o stu, ale setne znane jest imieniem sekretnym, znanym tylko jemu, nie może być więc brane pod uwagę. Pozostaje więc dziewięćdziesiąt dziewięć atrybutów, z których muszę wybrać siedem. I nie mogę się pomylić
.
Skinął głową, gasząc niedopałek papierosa.
- Widziałem, że rozmawiasz z młodym. Jakieś kłopoty?
- Nie
- pokręciła głową. - To nowy partner panny detektyw Walter - skrzywiła się lekko, przez moment zastanawiała się ile powiedzieć. - Ustalałam z nim pewne szczegóły dotyczące możliwości dalszej współpracy przy śledztwie.
- Aha
- mruknął tylko. - Dobrze.

Bez słowa odwrócił się i odszedł w kierunku swojego miejsca pracy. Willhelmina z namysłem puściła kółko dymu. Detektyw Phil McNamara nie był kłopotem. Kłopotem była jego partnerka. Sam detektyw był nadzieją na stabilne warunki współpracy. Był szansą na wygranie na jej korzyść zaistniałej sytuacji. Potem jednak przypomniała sobie zachowanie i styl bycia panny Walter. Mogła tylko pokręcić w milczeniu głową. W tej sekundzie nie mogła zrobić już niczego więcej.

Skupiła się więc ponownie na stojącym przed nią obecnie zagadnieniu. Wypisała podane przez Hogga gwiazdy. Powiedziała Jonowi, że znalazła wymagane siedem imion. Nie kłamała. Przy każdej z gwiazd dopisała po arabsku przypisywany jej przez islamską tradycję atrybut Allaha. Siedem imion na siedem gwiazd.

Pierwsze.



al-Mu'min
Gdyż Allah jest Gwarantem. Usuwającym Strach. Dawcą Spokoju. Źródłem Wiary. Allah jest gwarantem bezpieczeństwa, spokoju, wolności od strachu, oświecającym serca blaskiem wiary.

Drugie.



al-Muhajmin
Gdyż Allah jest Strażnikiem. Dającym Bezpieczeństwo. Obrońcą. Opiekunem. Jest wiecznie obserwującym strażnikiem, rozpościerającym swoje miłosierne skrzydła, by ochronić dzieło stworzenia, głoszącym Prawdę, dającym schronienie.

Trzecie.



al-Qâbid
Gdyż Allah jest Ograniczającym. Wstrzymującym. Uciskającym. Powstrzymującym. Jest on tym, który u źródła powstrzymuje wszystko to, co fizyczne i duchowe, jest on tym, którego mądrość decyduje o tym, czy coś powinno zostać powstrzymane lub uczynione małym; jest on tym, którego mądrośc decyduje o wstrzymaniu radości i rozwoju serca. To jego dłoń trzyma wszystkie serca i to jego dłoń chwyta wszystkie dusze w momencie śmierci.

Czwarte.



ar-Raqîb
Gdyż Allah jest Czujnym. Świadkiem. Obserwującym. Wszystko Widzącym. Jego oczy widzą wszystko, nie ma niczego, co mogłoby się przed nim ukryć. Postrzega wszystkie czyny, myśli, uczucia. Nie ma przed nim tajemnic.

Piąte.



al-Matîn
Gdyż Allah jest Opoką. Stanowczą. Dzielną. Wiecznotrwałą. Jego siła daje pewność. Jest opoką stałą i niezmienną, której wszystko jest lojalne. Wszystko przezwycięża dzięki nieskończonej sile, twardości i niezłomności.

Szóste.



al-Muntaqim
Gdyż Allah jest Mścicielem. I tylko jego jest prawo zemsty. Jest mścicielem, który przeciwstawia się tym, którzy czynią źle. To on uprzytamnia ludziom, że czynią źle i uwalnia ich od ognia gniewu i nienawiści.

Siódme.



al-Hâdî
Gdyż Allah jest Przewodnikiem. Przywódcą prowadzącym ku właściwej ścieżce. Jest przewodnikiem gdyż nieustannie wysyła swoich posłańców i proroków, by prowadzili serca ludzi ku poznaniu istoty Boga.

Siedem imion. Siedem gwiazd. Jedna pieczęć. Gwarant. Strażnik. Ograniczający. Czujny. Opoka. Mściciel. Przewodnik. Pozostawało wyznaczyć pierwsze Imię wypowiadane w inkantacji i określić kierunek zgodnie z którym odczytywane były pozostałe. Tylko. Prychnęła cicho.
Tylko...


Środa, 17.X.2007, Antykwariat Robert Frew LTD, godz. 16:47

Wciśnięty pomiędzy wysokie, błyskające chłodem szkła i stali budynki, opromienione sztucznym blaskiem neonów i reklam, antykwariat Frewa zdawał się jeszcze ciemniejszy, jeszcze bardziej cichy. Wyzywająco staroświecki, ostentacyjnie nie na miejscu. Rzucał się w oczy, przyciągał wzrok jak poczerniały ząb w oślepiająco fałszywym uśmiechu prezentera telewizyjnego. Niedopasowaniem manifestował swoją niezależność, swoją siłę. Nie potrzebował reklamy, by istnieć. Nie potrzebował świeckiego blasku, by przetrwać.

Weszła do środka i zamknęła za sobą cicho drzwi. Drewno przylgnęło gładko do drewna tłumiąc dźwięki ruchliwej ulicy, zamykając niewielką przestrzeń wypełnioną zapachem papieru, cytryny i cichymi dźwiękami muzyki, której nie potrafiła rozpoznać. Przywitała cicho siedzącego za szklanym kontuarem starca, posłała mu nieznaczny, uprzejmy uśmiech, ale jej spojrzenie lgnęło do książek, które jak koty zdawały się giąć swoje grzbiety ku ludzkiej dłoni. Przesuwała więc palcami po ich starych grzbietach - nie późniejszych niż wydania z 1960 roku - starych w tym kraju pozbawionym historii. Pozycje zapowiadające New Age, klasyki niszowego horroru, przewodniki, albumy ze zdjęciami, mapy i plany miast. Po tych przesuwała jedynie wzrokiem, nie chcąc tracić na nie czasu, który jej pozostał. Na dłużej zatrzymywała się przy półkach, na których pyszniły swoje twarde obwoluty książki z zakresu filozofii i antropologii. Pogładziła znane tytuły, których egzemplarze wypełniały także jej półki w domu i gabinecie. Skrzywiła się wyraźnie na widok "Mitów w kulturach arabskich i ich wpływie na świadomość muzułmanów". Oryginalnego wydania arabskiego z 2002 roku. Makulatura - zerknęła na cenę - za jedyne 48,99$. Nie była warta nawet tych pieniędzy. Pomimo twardej oprawy i papieru dobrej jakości. Trzysta mniej lub bardziej bezwartościowych stron, stworzonych przez stronniczego dyletanta, który z godną tego określenia lubością żonglował na nich garścią pustych frazesów, osobistych uprzedzeń, przeinterpretowanych stereotypów i kilkoma cudzymi teoriami, których chyba nawet nie rozumiał. Podchwyciła spojrzenie starego sprzedawcy.

- Jakiś czas temu czytałam tą pozycję - wyjaśniła, rozpogadzając twarz. - Była jednym z większych rozczarowań jakie mnie spotkały. Wiele sobie po niej obiecywałam, bo jej autorem był przecież człowiek wychowany w tamtej kulturze, który wyjechawszy z Iraku zyskać powinien dystans i perspektywę wystarczającą do napisania znakomitej książki - Uśmiechnęła się lekko do starca, przechodząc do półki, na której znajdywały się hebrajskie pisma kabalistyczne. - Szczególnie, że był rzeczywiście poważany w środowisku naukowym. Pamiętam, że długo czekałam na pierwsze wydanie, które wciąż opóźniało się z przyczyn od autora niezależnych. Gdy w końcu się pojawiło jego nakład był niewielki i musiałam włożyć wiele wysiłku, by zdobyć własny egzemplarz. W końcu otrzymałam arabski oryginał tylko po to, by przekonać się, że zamiast zdobycia nowej perspektywy autor nasiąkł jedynie stereotypami powielanymi przez zachodnich naukowców.

- Nie czytałem - odparł starzec spokojnym tonem, rzucając kobiecie baczne spojrzenie spod krzaczastych brwi. - Więc nie mogę polemizować.

Dziwnym akcentem pobrzmiewał jego głos. Dziwnym, znajomym, który niedawno łączyła jedynie z doktor Pavlicek. Czeski lub inny pochodny od niego. Miękki, melodyjny, słowiański. Pokiwała głową.

- Nie oczekiwałam jej od pana, jeśli moje słowa zabrzmiały inaczej, przepraszam. Być może z racji mojego wykształcenia i zainteresowań jest to jedna z niewielu pozycji na temat, której naprawdę lubię dyskutować. Czy też, żeby być bardziej precyzyjnym, wygrywać dyskusje - podeszła do niego i łagodnym gestem wyciągnęła rękę na powitanie. - Willhelmina Hollward z Uniwersytetu Nowojorskiego.

Lekko ścisnął jej dłoń.
-Izaak Mochenbaum.

- Nie twierdzę oczywiście, że książka ta nie ma żadnej wartości - powiedziała, płynnie kontynuując przerwany wątek i podchodząc do regału poświęconego Egiptowi. - Od strony warsztatowej i bibliograficznej jest rzetelnie wykonana, a literacko stoi na naprawdę wysokim poziomie - wzruszyła lekko ramionami, przeglądając zgromadzone na półkach tytuły. - Proszę powiedzieć, czy posiadają państwo "Strukturę społeczną starożytnego Egiptu przed erą Ptolemeuszy" Fournie'a i "Rytuały pogrzebowe starożytnego Egiptu" Phibbsa?

- Tylko "Rytuały"...- antykwariusz wyszedł powoli zza kontuaru i stanął obok niej, przeszukując księgozbiór. Po chwili położył przed kobietą lekko zużyty i uszkodzony gruby tom. Angielka delikatnie obróciła strony i przesunęła wzrokiem po spisie treści i indeksie rzeczowym, po czym równie delikatnie zamknęła książkę.

- Może mógłby mi pan udzielić rady, w jakim tytule powinnam szukać bardziej szczegółowych informacji o Ka i Ba, duszy, czy też duszach człowieka, oraz powiązanych z nimi rytuałach i mocach kapłańskich starożytnego Egiptu.

- Nie przypominam sobie takiej publikacji. Nic nie wiadomo o księdze opisującej rytuały kultury upadłem stulecia temu. Czego dokładnie pani szuka? Bo chyba nie istnieje pozycja, której pani szuka
.

Przemknęła z namysłem wzrokiem po ściśniętych grzbietach zgromadzonych w antykwariacie książek.
- Czeko dokładnie szukam? Nie jestem dokładnie pewna - uśmiechnęła się lekko, ciepłym trochę zakłopotanym uśmiechem. Rozłożyła bezradnie ręce. - Nie jestem pewna w tym sensie, że nie potrafię wskazać konkretnego i bardzo wąskiego zagadnienia. Widzi pan jestem na etapie zbierania materiałów do artykułu poświęconego wierzeniom i magii starożytnego Egiptu. Materiały dotyczące samych wierzeń udało mi się już po części zgromadzić. Brakuje mi natomiast materiałów dotyczących samej kasty kapłańskiej i ich rytuałów. W społeczeństwach Zachodu i Bliskiego Wschodu kapłani, ludzie służący bóstwom, pełnią posługi względem ciała, ale priorytetem jest dla nich dusza. Nie chcę popełnić błędu autora "Mitów w kulturach arabskich...", który sama napiętnowałam przecież. Dlatego potrzebowałabym pozycji - niekoniecznie monografii - które traktowałyby o zagadnieniach związanych z kapłanami i duszami ludzkimi. Jakie narzędzia nagrody i kary spoczywały w rękach kapłanów, jaką przypisywano im moc, jaką dawano im władzę nad wiernymi, jaką władzę nad ich ciałami, jaką nad ich duszami?

Starzec zamyślił się, nieświadomie ponownie wczepiając palce w swoją brodę, jakby była ona rezerwuarem jego pamięci, osobistym artefaktem, z którego czerpał swoją siłę. Współczesnym wspomnieniem po micie Samsona. Czekając na jego odpowiedź wróciła ponownie do regału poświęconej Arabii, gdzie kucnęła przy jednej z dolnych półek. Co chwilę rzucała wyczekujące spojrzenie na twarz Mochenbauma, starając się skryć widoczne w nim ponaglenie.

- Nie istnieją publikacje dotyczące tego tematu - odpowiedział dopiero po kilku minutach pewnym głosem. - Prawdopodobnie, dlatego... że nie ma danych źródłowych.

Syknięcie, które wydostało się z jej ust zawieszone było gdzieś pomiędzy rozczarowaniem a frustracją. "Nie ma danych źródłowych..." Pozostawało jej więc teraz czekać na odpowiedź z Muzeum Egipskiego w Kairze, do którego zadzwoniła jeszcze przed wizytą w Wydziale, prosząc o pomoc w zdobyciu materiałów bibliograficznych. Czekać i żywić nadzieję, że będą w stanie jej pomóc.
- Powinnam się była tego spodziewać, prawda? - pokręciła głową, wstając.

- To jest tylko antykwariat. Większość naszych zasobów obejmuje zwykłe tytuły, a nie specjalistyczne - w jego głosie zabrzmiały delikatnie przepraszające nuty.

Niepotrzebnym, pedantycznym ruchem otrzepała spodnie, wyrównując ich kanty. Stała przez moment przyglądając się bladym odblaskom neonów padającym na szorstką drewnianą podłogę, cicho skrzypiącą po jej stopami. Przekrzywiła głowę, zerkając na Izaaka.
- Zdaję sobie z tego sprawę. Jeśli żywiłam jakiekolwiek nieuzasadnione oczekiwania, spowodowane były one nadzieją, że pozycje, które zwykł licytować pan Frew przeznaczone były dla antykwariatu, a nie prywatnej kolekcji.

- Pozycje, które licytuje pan Frew są zbyt cenne by trafiały do antykwariatu - wzruszył lekko ramionami. - Ale to chyba pani wie, prawda?

- Są antykwariaty i antykwariaty
- uśmiechnęła się lekko. - Oczywiście wiem, że część woluminów czy rękopisów posiada nie tylko zbyt wielką wartość rynkową, lecz także unikalną zawartość merytoryczną i tych nie spodziewałam się żadną miarą tutaj zobaczyć. Pośród jego licytacji, na tyle na ile mogę to stwierdzić, zdarzały się jednak także książki nie tyle cenne, co niskonakładowe i małopopularne, czasem zaś osobliwości wydawnicze, które nie posiadają wartości kolekcjonerskiej.

- Pan Frew, jeśli kupuje coś, to na własne potrzeby. Nie udziela się zbytnio w zarządzanie antykwariatami
- spojrzał na kobietę. - Od tego ma radę nadzorczą i menedżerów.

- Czy wielkim nietaktem byłoby pytanie, czy zdarza mu się udostępniać dostęp do swojej kolekcji osobom postronnym
?

- Nie jestem aż tak obeznany ze zwyczajami pana Frewa - Mochenbaum podał Willhelminie wizytówkę firmy, na której był też telefon do Frew'a. - Najlepiej, jeśli go pani sama o to zapyta.

- Dziękuję
- obróciła w palcach sztywny, zdobiony kartonik. Podany na niej numer był identyczny z tym, który otrzymała od Paco. - Czy mogłabym prosić pana o jeszcze dwie przysługi?

- To zależy od rodzaju przysług
- odparł ostrożnie antykwariusz.

- Czy mógłby pan uprzedzić go o moim telefonie? Jestem dla niego całkowicie obcą osobą i nie chciałabym zaskakiwać go niezapowiedzianym telefonem.

- Cóż... oczywiście mogę to zrobić. A druga?

- Oprócz pozycji o starożytnym Egipcie szukam także traktujących o arabskiej astrologii i astronomii, włączając w to okres dżahilijji, preislamski. Interesują mnie także rzadsze książki traktujące o arabskich wierzeniach. Gdyby pojawiły się u pana dotyczące tego pozycje, czy mógłby pan skontaktować się ze mną
?

- Klient nasz pasz, aczkolwiek takie książki trafiają się rzadko. Arabska astrologia i astronomia, jeśli już się pojawia, to zwykle w wydaniach całościowych z głównym naciskiem na okresy późniejsze, zwłaszcza dominacji osmańskiej - sięgnął za kontuar wyciągając zza niego nieduży brulion i masywny długopis. - Proszę zostawić numer kontaktowy z adnotacją czego pani poszukuje.

Powoli i czytelnie zapisuje nazwisko, imię, numer telefonu, określa spektrum interesującej ją tematyki i zakres preferencji językowych. Brulion budzi jej ciekawość. Nazwiska, przypisane do nich kontakty oraz mniej lub bardziej precyzyjne zestawy zainteresowań, które łatwo pozwoliłoby wyśledzić osoby o zainteresowaniach skierowanych ku okultyzmowi lub magii. Żałuje, że nie może wczytać się w to niewyraźne pismo pokrywające kolejne strony, spokojnie przyjrzeć się ich zawartości. Żałuje, że tej ciekawości sama nie będzie w stanie zaspokoić.

Potem czas mija szybko. Nie wiedząc nawet sama kiedy zaczynają rozmawiać o białych krukach, zaginionych podczas drugiej wojny książkach, skupionym wkoło Hitlera stowarzyszeniu magów-badaczy Thule i - ku zdziwieniu Hollward - na temat kaligrafii łacińskiej i arabskiej. Mochenbaum, który okazał się z zamiłowania i pasji kopistą iluminatorem pokazał jej znajdującą się na zapleczu Torę, którą kopiował na zamówienie jednej z synagog oraz ksero łacińskiego oryginału tekstu Tomasza z Akwinu De ente et essentia rekonstruowane przez niego szczegółowo, włącznie z iluminacjami. Willhelmina przez długa chwilę nie potrafiła oderwać od nich zachwyconego wzroku.

Żałowała, że nie mogła tego dnia zostać tam dłużej. I tak wychodzi zbyt późno, wiedząc, że spóźni na kolejne spotkanie. Chłonie chłodne powietrzne, nagle bardzo żywe i pełne ruchu, po pobycie w ciasnej przestrzeni antykwariatu. Chowa do bagażnika samochodu kupione u Izaaka książki - trzy przewodniki historyczne po Nowym Jorku. Dwa przeznaczone dla niej: jeden historycznie rzetelny z wydawnictwa Muzealnego i drugi - zawierający więcej interesujących informacji i ciekawostek, choć mniej wiarygodny. Obydwa przydatne do śledzenia starych, nie istniejących już miejsc kultu i mocy, miejsc nawiedzonych, miejsc gdzie zdarzyło się coś, co mogło odcisnąć swój trwały ślad.

I trzeci - dla Yagamiego.


Środa, 17.X.2007, Salon Tatuażu, godz. 18:03


Igła wkłuwała się w skórę. Mocno, krwawo. Uroczyście. Ciało przyjmowało barwnik, który mościł sobie miejsce strumieniami czarnych linii pod cienką, jasną powierzchnią. Jeden na plecach, pomiędzy łopatkami, tuż pod starym łukiem arabskich znaków. Łatwo został przyjęty, szybko. Chętnie. Drugi jednak zacisnął jej palce w pięści, wbił paznokcie we wnętrza dłoni, napiął mięśnie, gdy igła zatańczyła wkoło pępka i zsunęła się w krętych smugach niżej. Ból palił żywym ogniem jakby przepowiadając czar i przywołując go. Wdech, wydech. Spojrzenie błądziło po niewielkim, ciasnym pomieszczeniu, przesuwało się po kolorowych grafikach, zdjęciach, łysej, pokrytej tatuażami głowie nachylającej się ponad jej brzuchem. Wdech, wydech. Zegar odmierzał kolejne minuty, prywatna komórka zabrzęczała cicho, ktoś otworzył drzwi i zaraz wyszedł. Myśli podążały za oczami, niespokojne, rozkojarzone, obmywając otoczenie i zaraz powracając do innych spraw zamykających się w trójkącie ifryt-Set-Kenneth. W zmiennej kolejności. Porządkowały wspomnienia, selekcjonowały informacje, rozważały kolejne kroki, by w końcu ułożyć twarz w wyrazie pełnego znużenia napięcia.

Martwiła się.

Nie wiedziała o co bardziej. O ewentualne spotkanie z wilkołakiem? Ale przecież najgorszy z nich, opętaniec, rezydował w Chinatown, przecież spisała grafik nocnych paroli funkcjonariuszy Trzynastki. Więcej nawet - nauczyła się go na pamięć i wpisała do służbowego telefonu ich numery komórek. Nie była także tak do końca bezbronna, a igła trzymana w rękach Bena dawała jej kolejne narzędzie do rąk. Więc może bardziej chodziło o świadomość, że Kenneth nigdy nie była tak blisko poznania prawdy? Wdech, wydech. W tym oczekiwaniu konieczność bezruchu jawiła się jako okno na kawałek piekła.



"Mów mi Ben", powiedział na wstępie wielki, brodaty facet, zgniatając jej rękę w swojej. Otoczone pergaminem skóry, czarne jak chitynowe skrzydła żuka oczy wpatrywały się prosto w nową klientkę. Prosto i bez zdziwienia, choć nie zdążyła się przebrać, więc stała przed nim wciąż nosząca szarość garnitury i biel koszuli, buty na wysokim obcasie z włosami spiętymi w ciasny, gładki kok. Nie tacy jak ona przychodzili do jego zakładu - a dopóki płaciła i wiedziała czego chce, była klientką jak każdy inny. A Willhelmina doskonale wiedziała czego od niego oczekuje. Bez zbędnych wstępów położyła przed nim dwa wzory, dwie arabskie kaligrafie. Wygładzenie konturów - tak, ale żadnego zmieniania układu linii, żadnych modyfikacji, zastrzegła od razu twardo, żadnego dodawania lub odejmowania elementów. Tylko to, co widać. Nic więcej, ale też nic mniej.

A potem mogła już wstać i rozetrzeć ścierpnięty kark, wytrzeć w chusteczkę spocone dłonie, podejść do lustra i obejrzeć nowe linie wyraźnie odcinające się od jasnej skóry czarnym konturem i aureolą czerwonej opuchlizny.
Na plecach Bismala.


Bismillah ir-Rahman ir-Rahim, "W imię Boga-Allaha miłosiernego, litościwego" - formuła otwierająca każdą sutrę w Koranie, formuła, którą prawowierny muzułmanin wymawia przed wykonaniem każdej istotnej czynności. Dla Willhelminy symbol jak soczewka skupiający całą paletę znaczeń, magiczna figura uzupełniająca jej zaklęcia. Bluźnierstwo. Archanioł Gabriel, Dżibril, gdy przybierał ludzką formę na swoich czterech skrzydłach miał wymalowaną Bismalę - jedną z podstawowych fraz islamu, jedną z najważniejszych. "W imię Allaha"... Oczy śmiały się jej do odbitego wzoru i czekającego na jej reakcję Bena, kąciki ust podniósł delikatny, pełen satysfakcji uśmieszek. Dostała to, za co zapłaciła i czego oczekiwała. Stabilizator zaklęć opartych na paradygmacie arabskim. Materialną inkantę przeciwko temu, co boi się imienia jedynego boga.

Odwróciła się przodem do lustra. Ramiona swobodnie opuszczone wzdłuż ciała, przechylona głowa, wzrok śledzący koronkę arabskich znaków - mariaż słów, symboli i pobocznych indeksów - obejmujący od dołu pępek i sunący prostym szlakiem w dół brzucha. Wzorzec czaru, którego do tej pory użyła z pełną mocą może dwa razy w życiu. Nigdy nie sądziła, że kiedykolwiek uzna za potrzebne przekuć go w trwały wzór na ciele. Aż do teraz.


Środa, 17.X.2007, Mieszkanie Willhelminy Hollward, godzina 19:50


Może wchodząc do domu zamknęła za sobą trochę za głośno drzwi. Może - znużona dniem - trochę zbyt burkliwie przywitała się z Kennethem. Może popatrzyła na niego oczami zbyt chłodnymi, zbyt uważnymi, zbyt czujnymi. Może powinien wyjść jej na spotkanie. Może nie powinien z kuchni, nawet nie odwracając się, krzyknąć z pretensją w głosie "Spóźniłaś się". Może oboje powinni zacząć ten wieczór inaczej.

Pedantycznie złożyła garnitur, nastawiła ekspres na mocne espresso, wypakowała kolejny zestaw przywiezionych z uniwersyteckiej biblioteki książek, przez chwilę kręciła się po mieszkaniu w samej bieliźnie, szykując ubranie na wieczór. Widziała, że w kontekście jego "tropu", opatrunki skrywające nowe tatuaże, których ona nie miała zamiaru ukrywać, a na które Kenneth patrzył z wyraźną irytacją i niechęcią, w jego oczach nabiorą nowego znaczenia. Staną się niezapowiedzianą, irracjonalną manifestacją niezależności, buntu, sprzeciwu. Nieusuwalnym potwierdzeniem nieodwoływalnej decyzji. Próbą zaprzeczenia jego dzisiejszemu zwycięstwu. Dziecinną, gówniarską wręcz, próbą postawienia na swoim.

- Za kwadrans wychodzę - rzucił przez ramię. - Nie będę na ciebie czekał.
- Dobrze, nie czekaj
- powiedziała cicho, pozornie obojętnie zanim zdążyła pomyśleć. Zacisnęła zęby.

Wrzuciła do ust dwie tabletki przeciwbólowe. Rozgryzła, skrzywiła się, zapiła wyciągniętym z lodówki sokiem, który zapiła kawą. Już po prysznicu, z wilgotnymi włosami spiętymi luźno klamrą, w czarnych sztruksach, czarnym golfie, znoszonej zamszowej kurtce pamiętającej jeszcze jej studenckie czasy w Oksfordzie. Odruchowo mocniej umalowała oczy, tak jak zwykła to robić wtedy. Przez chwilę patrzyła na swoje odbicie z namysłem. Błyskająca na palcu cienka obrączka i włosy, które nie były już proste i czarne, dojrzała i ukształtowana w pełni twarz, milcząco zapewniały, że teraz wszystko jest inne.

A przynajmniej, że inne być powinno.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."

Ostatnio edytowane przez obce : 03-09-2010 o 22:56.
obce jest offline