Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-04-2010, 15:31   #98
Col Frost
Kapitan Sci-Fi
 
Col Frost's Avatar
 
Reputacja: 1 Col Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputację
Era

Cztery śmigacze mknęły przez las. Prowadzące je klony zwinnie manewrowały pomiędzy niemałymi pniami drzew. Raz w lewo, raz w prawo, a potem jeszcze raz w lewo. Nie była to łatwa sztuka, zwłaszcza przy takiej prędkości. Jej opanowanie wymagało całych godzin spędzonych na symulatorze. Sama jazda różniła się od symulatora tylko poczuciem, że każdy może sobie pozwolić tylko na jeden błąd - ostatni w życiu. Ale tego wymagała od nich wojna, tego potrzebowała Republika. Chociaż może są to zbyt wielkie hasła, jak na czteroosobowy oddział zwiadowców. Żołnierze zdawali sobie jednak sprawę, że każdy z nich składa się z osobna na cały ten konflikt i starania każdego, pozornie nic nieznaczące w skali całego konfliktu, mogą przeważyć szalę zwycięstwa na właściwą stronę.

Patrolem dowodził sierżant GF-3098. Szczycił się rekordem na symulatorze, którego nawet wówczas, gdy byli już na Elomie, nikt nie mógł pobić. Różnica pomiędzy nim, a innymi rekrutami była wręcz kosmiczna. Nikt nie potrafił nawet zbliżyć się do jego wyniku. Właśnie temu osiągnięciu zawdzięczał stopień sierżanta. Zresztą teraz oczekiwał już nominacji na porucznika. Dwa dni temu, w ogniu walki, rzucił się na pancerz płonącego AT-TE, żeby wyciągnąć uwięzioną załogę. Nie dość, że mu się to udało, to jeszcze potem zdusił ogień, dzięki czemu machina krocząca, po wizycie w warsztacie, będzie jeszcze mogła wrócić na pole walki. Sam major AR-9945 pochwalił go za ten wyczyn i obiecał, że zwróci się do głównodowodzącego o nominację, a niewykluczone, że i oznaczenie. Tak, GF miał z czego być dumny.

Jakąś godzinę przed wyruszeniem do lasu widział Jedi, która teraz dowodzi batalionem. Wraz z komandorem i otoczką majorów musiała ustalać plany na najbliższe dni, gdyż wskazała różne punkty na horyzoncie, energicznie tłumacząc coś zgromadzonym oficerom. Pierwszy raz w życiu zobaczył jednego, a właściwie jedną z nich. Sam nie wiedział co myśleć. Słyszał wiele o heroizmie członków Zakonu, ale wyobrażał sobie ich zupełnie inaczej. Nie pojmował jak taka drobna istota, do tego kobieta, może poradzić sobie na polu walki i to jeszcze jako dowódca. Nie wyjawił jednak nikomu tej myśli.

Teraz jechał z dużą prędkością po lesie. Śmigacze, mimo swej szybkości, miały jedną zasadniczą wadę, jeśli chodzi o zwiad. Były dosyć głośne i z daleka można było usłyszeć, że ktoś nadciąga. Niestety uzyskanie mocy, potrzebnej do rozpędzenia pojazdu, wymagało głośnej pracy silnika, którego nijak nie można było już bardziej wyciszyć bez obniżenia jego osiągów. Niewątpliwie jakiś patrol droidów, albo inna jednostka, zorientował się dzięki temu, że zbliża się przeciwnik, gdyż śmigacz sierżanta nagle eksplodował. Klon został wyrzucony, przez siłę wybuchu, w górę, a następnie uderzył o pień drzewa i zsunął się na ziemię. Więcej się nie poruszył.

* * * * *

Era stała na pancerzu jednego z AT-TE, który mozolnie kroczył drogą, prowadzącą na północ. Podróżowała w środku kolumny złożonej z wielu AT-TE i Juggenautów. Po obu jej stronach maszerowali piechurzy, których zadaniem była osłona transportu. Między innymi przez to wojska Republiki poruszały się straszliwie wolno. Na wschodzie, blisko linii horyzontu, Jedi mogła dojrzeć las, który bardzo ją niepokoił. Wiedziała, że może się tam ukrywać całe mnóstwo blaszaków, które w każdej chwili mogły zaatakować, podległe jej siły.

W momencie, gdy zastanawiała się nad tym czy wydała odpowiednie rozkazy, z oddali doszły ją głuche odgłosy eksplozji. Było ich tylko kilka, potem nastąpiła niepokojąca cisza. Co gorsza nikt jej o niczym nie meldował. Już miała sięgnąć po komunikator, by skontaktować się z dowódcą 4 batalionu, gdy usłyszała kolejne eksplozje, ale już trochę inne. Co więcej towarzyszyły im odgłosy wystrzałów dział, w których rozpoznała odgłosy głównych dział AT-TE. Chwilę potem na małym urządzeniu, przypiętym do jej nadgarstka, pojawił się mały hologram majora AJ-5914.

- Pani komandor, napotkaliśmy opór sił droidów, które wstępnie oceniam na jakieś dwie kompanie piechoty, bez wsparcia cięższego sprzętu i artylerii. Mają kilka wyrzutni rakiet i sporo zamaskowanych stanowisk ognia, ale systematycznie posuwamy się naprzód.


Tamir

Ćwiczenia rekonwalescencyjne dawały coraz wyraźniejsze efekty. Tamir mógł już właściwie chodzić bez pomocy kul, tylko lekarz wciąż się upierał, że nóg nie można zbytnio przeciążać. Ręce również zdawały się odzyskać dawną sprawność. Nawet bóle głowy już minęły. Sam Jedi uważał, że wrócił do dawnej formy i dopiero na ćwiczeniach klon-doktor udowadniał mu, że jest inaczej. Dlatego Torn, mimo wszystko wciąż pozostawał w szpitalu, zadręczając się myślami o Erze, powrocie na front i zaginionych żołnierzach jego batalionu.

Podczas jednego ze swoich spacerów zauważył lądującą, na głównym placu, który teraz był już nazywany Lądowiskiem A, kanonierkę. Nie było w tym nic dziwnego, gdyż teraz, po rozpoczęciu ofensywy, codziennie przylatywało ich kilkadziesiąt. Zabraka zainteresowało jednak, że była to pojedyncza sztuka. Zawsze widywał je w grupkach po pięć, czasem dziesięć. Uważał to za naturalne, gdyż w takich transportach LAAT mogą się nawzajem osłaniać, a co więcej przysługuje im dodatkowa osłona w postaci kilku V-19. A teraz ląduje tylko jedna?

Tamir, z braku lepszego zajęcia, postanowił to sprawdzić. Uznał, że skoro ktoś wysłał do szpitala pojedynczą kanonierkę, musi to być wyjątkowo ważny transport, może nawet ranny Jedi. Gdy zaświtała mu ta myśl, od razu przyszła mu do głowy Era, ale przecież by ją wyczuł, gdyby była tak blisko. Trochę go to uspokoiło, ale mimo wszystko żwawiej ruszył w stronę lądowiska.

Potem wstydził się tej myśli, ale w chwili gdy ujrzał, że z kanonierki wynoszony jest ranny klon, ulżyło mu na sercu. Gdy z pojazdu wyszli, o własnych siłach, dwaj kolejni żołnierze, Zabrak musiał mocno zwątpić w swój wzrok. Przetarł oczy i znowu spojrzał na wysiadających. Poznał zbroję, z charakterystycznie odłamanym ramieniem, najprawdopodobniej w wyniku uderzenia jakiegoś odłamka. BR-5521 wyglądał dokładnie tak samo, gdy Torn rozstawał się z nim i innymi swoimi żołnierzami.

Zabrak ruszył w stronę przywiezionych wojskowych. Gdy ci go dojrzeli wyprężyli się i zasalutowali. Nawet ten siedzący na noszach wypiął pierś i przyłożył dłoń do czoła. To był VG-8743. Najwyraźniej oberwał w nogę. JH-2542 stał obok kapitana. Obaj wydawali się cali. Tamir rozkazał aby dali spokój z oddawaniem honorów, w szczególności ranny snajper. Tego ostatniego wniesiono do budynku, gdzie najprawdopodobniej za chwilę miał zostać połatany. Komandor natomiast skorzystał z okazji by porozmawiać ze swoimi podwładnymi, ostatnimi klonami 30 Regimentu. Postanowił wypytać o ich losy po tym jak oddał się w łapy droidów.

- Sir, nie było łatwo przejść przez front... – zaczął oficer.

* * * * *

Czwórka klonów stała jak wryta. Nawet sierżant nie ruszył się z miejsca i nie wiedział co o tym myśleć. Komandor zamierzał poświęcić się dla kilku żołnierzy. To nie mieściło się w ich głowach. Od zawsze byli wychowywani w przekonaniu, że to właśnie dowodzący musi pozostać nietkniętym, jako ten, który zna najwięcej tajemnic i planów strategicznych. Natomiast oni, zwykli wojacy, mogli poświęcić się i zaryzykować nawet niewolę, gdyż i tak za wiele zdradzić wrogowi nie mogli.

- Sir... - zaczął BR, ale Tamir gwałtownie mu przerwał:

- Już! Jazda!

Nikt nie śmiał przeciwstawić się rozkazowi i jeden po drugim ruszali w drogę powrotną. Jako ostatni ruszył kapitan, który jeszcze, jakby na odchodne, zwrócił wzrok w stronę swojego dowódcy. Wielokrotnie się z nim nie zgadzał, podobnie jak teraz, ale musiał przyznać jedno: komandor ma jaja! Ruszył za swoimi ludźmi i wkrótce do nich dołączył.

Drużyna zmierzała dokładnie tą samą drogą co przed chwilą z tym, że w przeciwnym kierunku. Wracali na wzgórze, a potem dalej licząc, że linia frontu jeszcze się nie ustabilizowała i łatwiej będzie się przemknąć do swoich. Wiedzieli, że to blaszaki w tej chwili nacierają, ale liczyli na to, że ich bracia wreszcie je zatrzymają.

Nikt nie śmiał się odezwać. Wszyscy rozmyślali nad tym co przed chwilą zrobił dowodzący byłym 30 Regimentem. Żaden z nich nigdy nie spotkał Jedi, a ich logika diametralnie różniła się od tej wyznawanej przez protektorów Republiki. Sami nie wiedzieli jak ocenić Zakon zakładając, że inni rycerze podobni są do Tamira Torna. Każdy z nich czuł pewnego rodzaju rozgoryczenie porażką w ostatniej bitwie, a jednocześnie nie mógł źle myśleć o dowódcy z racji tego co przed chwilą zrobił. Długie milczenie przerwał dopiero sierżant:

- Przynajmniej wreszcie się do czegoś przydał - powiedział jakby bez przekonania. Nikt mu nie odpowiedział. Chociaż mieli geny tej samej osoby, każdy z nich widział obecną sytuację zupełnie inaczej...

Kilka godzin po świcie dotarli do miejsca, które dobrze znali. Wzgórze ZX11 wciąż zasłane było ciałami poległych klonów i zniszczonych droidów. Pomiędzy nimi dojrzeć można było leje po eksplozjach i kilka wraków Hien. Jeden wciąż wypuszczał obłok czarnego dymu. Każdego z grupy nawiedziły w tej chwili obrazy ze stoczonej tu walki. Po kilku chwilach zamyślenia ruszyli dalej...

Dalsza droga była już wyjątkowo niebezpieczna. Z wielkim trudem klonom udawało się unikać wrogich patrolów. Biorąc pod uwagę, że cały teren wokół był wielką równiną, ukrycie się w biały dzień było tym trudniejsze. Plusem zaistniałej sytuacji było tylko to, że i przeciwnik był widoczny z daleka.

W pewnym momencie na horyzoncie ukazał się kolejny patrol. Cała czwórka momentalnie padła na ziemię. Po chwili VG-8743 odważył się wyjrzeć spośród traw. Spojrzał przez lunetę swojego karabinu, by przyjrzeć się bliżej zbliżającej się grupce. Dziewiątka piechurów rozglądała się dookoła, ale... byli klonami. Snajper poinformował o wszystkim dowódcę. Nie było sensu dłużej się ukrywać. Kapitan wstał i pomachał w kierunku nadchodzących sojuszników. To samo uczynili pozostali.

Kilka minut później obie grupki spotkały się pośrodku stepu. Porucznik, dowodzący patrolem, wyciągnął rękę w kierunku BR-5521, a ten śmiało ją uścisnął.

- Cieszę się, że was spotkaliśmy. Front został przerwany? - spytał.

Tamten tajemniczo milczał, co zdziwiło nieco kapitana. Tymczasem ZV-2451 przyglądał się pozostałym braciom. I wtedy to dojrzał. Jeden pancerz był dziurawy. Na samym środku korpusu znajdował się, doskonale widoczny, otwór. Dodatkową uwagę zwracało osmolone, w wyniku trafienia, miejsce. Niemożliwe by żołnierz noszący ten uniform uniknął zranienia. Ba, cudem byłoby gdyby przeżył. Sierżant nie wytrzymał:

- To puszki! - krzyknął i strzelił w kierunku wroga. Pozostali nie bardzo wiedzieli co się dzieje i dopiero, gdy trafionemu, gdy upadł, spadł hełm, zorientowali się co jest grane. Zamiast twarzy klona, zgromadzonym ukazała się głowa droida B1. Dlatego się nie odzywali.

Rozgorzała prawdziwa bitwa. Obie grupy oddaliły się od siebie na sporą odległość, po czym zaczęły się ostrzeliwać. Droidy nie były jednak zaprogramowane do obsługi republikańskiej broni i trafianie z niej sprawiało im niemało problemów. Skutkiem tego po dwóch minutach zostały pokonane.

- Co za gnoje! Używają naszych zbroi przeciwko nam! - krzyknął JH-2542, po skończonej walce. - Mają nawet specjalnie przerobione dłonie, żeby w rękawicach mogły emitować ludzkie!

- Nic w tym dziwnego. Gdybyśmy mogli, zrobilibyśmy to samo - odpowiedział spokojnie BR.

- Heh, nie ma z nami "pana komandora" i od razu robota idzie jak należy - stwierdził ZV. Tego już było za wiele. Kapitan nie wytrzymał i strzelił sierżanta w twarz.

- Zamknij się wreszcie! Gdyby nie on bylibyśmy teraz torturowani przez blaszaki, a może już byśmy leżeli martwy, a nasze mundury robiły by za kolejną przynętę.

- Gdyby nie on nasi bracia by... - nie dokończył. Strzał z blastera trafił go w plecy. To jeden z droidów wciąż funkcjonował i postanowił pozbyć się chociaż jednego klona. Pozostała trójka szybko z nim skończyła. Jednak dla trafionego żołnierza było już za późno. Leżał pośród traw, twarzą do ziemi.

* * * * *

- Przez kilka kolejnych dni i nocy przebijaliśmy się na naszą stronę. W końcu dotarliśmy do jednostek frontowych, skąd zabrała nas kanonierka i przywiozła tutaj. VG oberwał odłamkiem ostatniej nocy, podczas wymiany ognia z innymi patrolem droidów - BR skończył opowiadanie. Nie wspomniał swojemu dowódcy o narzekaniach ZV-2451. Nie chciał szkalować pamięci poległego przyjaciela.


Nejl

Jedi z trudem zdołał zejść do kanału. Gurlthon robił co mógł, byle tylko pomóc młodemu rycerzowi w nieodniesieniu kolejnej kontuzji. Dzięki jego asekuracji udało się, chociaż Nejl nie wyobrażał sobie, jakim cudem wyjdzie z powrotem na powierzchnię.

Wąskie korytarze, przez które płynęły hektolitry nieczystości, zdawały się nie mieć końca. Młody rycerz musiał się poruszać zgięty w pół, co jednak nie było najgorsze. Nie do wytrzymania zdawał się wszechobecny smród, jakiego Ricon nigdy nie czuł. Najwidoczniej Rodianie byli jedną z najbardziej śmierdzących ras w galaktyce.

Wreszcie po, zdawało by się, niekończącej się wędrówce, dotarli do drabinki, identycznej jak ta, po której zeszli na dół. Wspinaczka była o wiele trudniejsza, ale dzięki ponownej pomocy strażnika, Nejl zdołał pokonać tę przeszkodę. Zdziwił się, gdy zamiast wrócić na ulicę miasta, wylądował w jakimś pomieszczeniu. Zanim zdołał się wygrzebać z dziury w podłodze, pod jego twarz została podsunięta lufa blastera.

- Czego tu? Kim ty w ogóle jesteś? - zapytał, dobrze umięśniony przedstawiciel rasy tej planety.

Z dołu zabrzmiał głos Gurlthona, który prawdopodobnie uspokajał wartownika, gdyż ten po chwili wciągnął Jedi do środka, a gdy zjawił się również Rodianin, zaczął go pytać. Nietrudno było się domyślić co było źródłem jego zainteresowania, tym bardziej, że wskazywał na Nejla. Gurlthon, niezbyt udanie, udał zaskoczenie i zaczął coś tłumaczyć. Musiał całkiem nieźle skołować swojego rozmówcę, gdyż ten wreszcie machnął ręką i odsunął się, żeby przypuścić przybyszów.

Ricon ponownie musiał polegać na pomocy przewodnika. Po kilku chwilach dotarli do zwykłych, drewnianych drzwi, które Rodianin, nawet nie pukając, otworzył. Za stołem siedziało kilku kolejnych tubylców i o czymś żywiołowo dyskutowali w swoim języku. Podnieśli się, gdy zauważyli, że ktoś wchodzi. Młody rycerz z łatwością mógł poznać, który z nich jest senatorem. Spośród zgromadzonej czwórki, dwójka wyglądała na, wprawionych w bojach, żołnierzy, a jeden na coś w rodzaju sekretarza. Ostatni był ubrany w szare, ale całkiem wykwintne stroje. Nawet jeśli to nie on tu rządził, z pewnością był jakąś ważną szychą.

Dobrze ubrany Rodianin zaczął krzyczeć coś w swoim języku, co najprawdopodobniej było pytaniem o przyczyny tego wtargnięcia. Potwierdzał to fakt, że wszyscy zgromadzeni spojrzeli na Gurlthona. Ten nie miał odwagi się odezwać. W jego oczach dostrzec można było strach. Samo przyprowadzenie tu Jedi, mimo wyraźnego zakazu przełożonego, było już szczytem odwagi strażnika. Teraz tylko błagalnie spoglądał na Nejla, prawdopodobnie chcąc by to on zaczął.


Tyaestyra


Shalulira została sama. Nie myślała o tym, po prostu za nic nie chciała wchodzić z powrotem do tych śmierdzących kanałów, by znowu oglądać gębę upartego senatora. Jednocześnie jednak za nic nie chciała opuszczać planety. Rada zleciła jej zadanie i chociaż niemal żadne instrukcje nie zgadzały się z rzeczywistością, za nic nie zamierzała z niego rezygnować. Wypełni je do końca, to wiedziała na pewno. Nie wiedziała tylko jak.

Nie docierało do niej, że praktycznie sama zamknęła sobie drogę do jedynego sojusznika, jakiego mogła pozyskać. Okazał się kompletnym ignorantem i wolała już obejść się bez jego pomocy. Nejl postanowił spróbować rozmowy z Ralimem na własną rękę. Jego sprawa, ale może mu się coś uda, chociaż Jedi nie miała na to zbyt wielkiej nadziei. Stała tak zdenerwowana, nawet nie zwracając uwagi na to, że emocje zaczynają w niej brać górę. Stała sama dopóki...

Dopóki ktoś nie wyłonił się zza rogu. Czuła jego obecność wyraźnie. Jakby był tu od zawsze. Wręcz dziwiła się samej sobie, że wcześniej go nie zauważyła. Wyglądało to tak, jakby dopiero teraz zdała sobie sprawę z istnienia tego jednego, małego punktu całego otoczenia. Można było nawet powiedzieć, że w pewnym sensie dopełnił całość.

- Witaj - powiedział swoim dawnym tonem. - Wreszcie cię odnalazłem. A teraz, bądź dobrą dziewczynką i powiedz mi gdzie przebywa aktualnie senator Dongo Ralim - Ennrian wyraźnie triumfował.


Jared & Kastar

Jared wyskoczył z budynku jako pierwszy, a zaraz za nim Kota. Młody Jedi wyczuwał mistrza i jego determinację. Oboje zapalili swoje miecze. Zielona i pomarańczowa klinga, wspólnie wbiły się w ścianę blaszanej masy. Droidy, które kompletnie straciły zainteresowanie małym domkiem, teraz padały jeden po drugim.

Tymczasem K'Kruhk, po uprzednim rozejrzeniu się, rozkazał Serge'owi wyprowadzić Kastara z chaty. Niedawny padawan mógł poruszać się o własnych siłach, ale tu chodziło o szybką ucieczkę, a do tego już potrzebował pomocy klona. Gdy tylko obaj zniknęli między krzakami Whiphid wszedł ponownie do chaty. Obejrzał się raz w prawo i w lewo, aż znalazł to czego szukał. Pod ścianą kuliły się dwie Elomianki, ściskając między sobą trzecią, najmłodszą, która zdawała się nie bać aż tak bardzo. Chyba do końca nie wiedziała co się dzieje. Jedi nie miał wiele czasu, zresztą i tak nie znał ich języka, więc starał się chwycić trójkę dziewczyn i wyprowadzić z chaty. Z wielkim trudem wreszcie dopiął swego i ruszył do wyjścia. Gdy znalazł się na zewnątrz, mała dziewczynka wyśliznęła mu się i ruszyła w stronę krzaków, za którymi niedawno zniknęli przyjaciele K'Kruhka. Ten zwolnił starając się ją ponownie pochwycić i wtedy oślepiło go jasne światło.

Jared właśnie uciął głowę kolejnemu blaszakowi, gdy usłyszał za sobą głośną eksplozję. Mimowolnie odwrócił się w tamtym kierunku i zobaczył, że jakaś zbłąkana wiązka bądź rakieta trafiła prosto w małą chałupkę. Młody rycerz miał tylko nadzieję, że nikogo tam nie było, że pozostali zdołali uciec. To czego Codd nie był w stanie dostrzec w ogniu walki, Rahm Kota wyczuł z łatwością.

- K'Kruhk! - krzyknął. Nie wyczuwał go, ale wiedział, że w momencie eksplozji był w pobliżu domku. Teraz nie można było w tamtym miejscu dostrzec żadnego ruchu.

Whiphid przez chwilę nie wiedział co się dzieje. Czuł, że leży na ziemi. Czuł smak krwi w ustach i ból głowy, ale co się stało? Musiał upaść. Tylko czemu? Poczuł jakiś ruch pod sobą. Leżał na kimś. Delikatnie wstał by ujrzeć dwie Elomianki, cicho jęczące. K'Kruhk otarł rękawem szaty twarz, a następnie wstał i pomógł się podnieść dziewczynom. Rozejrzał się, by napotkać twarz trzeciej już w krzakach. Odwrócił się też w stronę pola walki. Tam Rahm i Jared zamiast walczyć, wpatrywali się w ich stronę. Pomachał im na znak, że wszystko w porządku i wspólnie z towarzyszkami ruszył przed siebie.

Kota i Codd wrócili do swoich czynności. Walka powoli się nasilała. To co atakowało droidy, powoli odpuszczało, a uwaga blaszaków koncentrowała się coraz bardziej na dwójce Jedi. Gdy minęło kilka minut od czasu ucieczki K'Kruhka, Kota krzyknął:

- Dobra, spadaj stąd. Osłaniam cię - młody rycerz chciał zaprotestować, nie taka była umowa, ale nie zdążył. Mistrz widząc jego zawahanie rzucił - No już! To jest rozkaz!

Nie było sensu się sprzeciwiać. Korelianin ruszył w stronę w jaką uciekli inni. Przebiegając obok ruin chatki odwrócił głowę, by upewnić się czy Kota nie potrzebuje aby pomocy, ale nic takiego nie miało miejsca. Staruszek rozkręcił się na całego, jakby przy młodszym podwładnym hamował się. Stawiał teraz samotnie opór kilkunastu jeśli nie kilkudziesięciu droidom naraz, tnąc je bezlitośnie. Zielona klinga jego miecza poruszała się tak szybko, że wręcz wydawała się niematerialna. Gdy Rahm uporał się z całą grupą ruszył za towarzyszem. Niedługo potem dognał go i wspólnie ruszyli w ślad za przyjaciółmi.

Trochę trwało zanim dotarli do miejsca, w którym czekała na nich reszta grupy. W międzyczasie Kota pochwalił młodego rycerza za jego kunszt, chociaż tamtemu nieco ciężko było uwierzyć w szczerość tych gratulacji, po tym jak zobaczył umiejętności mistrza. Nawet ze strony własnego nauczyciela nigdy nie widział czegoś takiego, ale inna sprawa, że nigdy nie widział go w takiej sytuacji. Z pewnością potrafił nawet więcej, w końcu uchodził za jednego z najpotężniejszych Jedi. Najwyraźniej Jareda czekało jeszcze dużo nauki mimo tego, że już nie był padawanem.

Gdy przeszli przez któreś z kolei krzaki odebrali mentalną wiadomość wysłaną im bez wątpienia przez K'Kruhka. „Nie idźcie za nami. Wpadliśmy w pułapkę.” I to wszystko. Próba nawiązania kontaktu nie powiodła się.

Obaj Jedi nie mogli wiedzieć, że zaledwie kilka chwil po tym jak Whiphid, wraz z Elomiankami, dotarł do miejsca, w którym zatrzymali się Serge i Kastar, z krzaków wyłoniły się kolejne droidy. Wpadli prosto w pułapkę blaszaków. Te najwyraźniej doszły do wniosku, że do pierwszej dwójki dołączyli już wszyscy towarzysze i postanowiły ich pojmać. K'Kruhk walczył dzielnie, ale nie był w stanie powstrzymać nacierających przeciwników. W końcu został ogłuszony, akurat w momencie, gdy wysyłał wiadomość. Kastar wyczuł ją, ale sam nie znał ani Koty, ani Codda, a przynajmniej ich nie pamiętał, dlatego też nie był w stanie nawiązać z nimi kontaktu.
 
Col Frost jest offline