Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-04-2010, 19:06   #11
Tyaestyra
 
Tyaestyra's Avatar
 
Reputacja: 1 Tyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputację
W tym wspólnym powrocie do opery było coś czarująco niewinnego. Trochę tak, jakby oboje mieli jeszcze po tych naście lat i po spotkaniu Claude odprowadzał ją bezpiecznie do domu.
Nie tyle weszła, co wsunęła się cicho do loży. Matka zajmująca już swoje miejsce otwierała usta, aby zalać młodą kobietę falą pytań. Przeszkodziło jej w tym jednak rozpoczęcie kolejnej części opery oraz bardzo łatwo zrozumiały gest wykonany przez Marjolaine, czyli przyłożenie palca do warg. Z szelestem czerwonej sukni zasiadła w miękkim fotelu i pozwalając krążyć swym myślom wśród spraw ważkich i nie tylko, ponownie wyszła na spotkanie muzyce.
Uniosła do oczu zdobioną lorneteczkę przez którą zwykła obserwować spektakle teatralne i skierowała owe powiększające spojrzenie na scenę. Przez chwilę jedną, dwie, a może nawet i trzy obserwowała dziejącą się tam akcję, jednak potem jej uwaga zaczęła się domagać jakiegoś nowego bodźca do zachowania kobiety w stanie odbiegającym nieco od znużenia. Z tego też powodu soczewki zboczyły z wcześniej obranego kursu i teraz lustrowały powoli loże skupiając się na siedzących w nich personach. Wśród nich dostrzegała zarówno te zupełnie obce, jak i te znajome, aczkolwiek w obu tych grupach było kilka interesujących twarzy na których dłużej zawieszała niebieskookie spojrzenie. Była w stanie odczytać z nich to, że mogliby dostarczyć jej pewnej dawki rozrywki, w przeciwieństwie do rozchichotanych dam i czy wyperfumowanych fircyków. Jakże uwielbiała obserwować ludzi oraz próbować poznawać ich myśli. To bywało fascynujące przy niektórych osobnikach..

-Coś nie mogłam Cię później znaleźć w czasie przerwy.. – ni to stwierdzenie, ni to też pytanie padło z ust matki Marjolaine, z czego starsza kobieta specjalnie pochyliła się ku córce by tym wręcz konspiracyjnym szeptem się odezwać przerywając obserwacje. Głos jej pełen był słodkiego niedopowiedzenia, na które jednak jej latorośl nie miała zamiaru dać się nabrać.
-Może po prostu nie dostrzegłaś mnie wśród tego zgiełku.
-Nie zwiedziesz mnie. No proszę Marjolaine, powiedz swojej drogiej matce coś więcej. Co o nim myślisz?
- zachęcała głosem lepkim niczym miód najprawdziwszy.
Jasnowłosa siedziała dłuższą chwilę w milczeniu nie dlatego, że rozmyślała nad odpowiedzią, ale dla podkręcenia ciekawości matki jeszcze bardziej. Trochę dramatyzmu jeszcze nigdy jej nie zaszkodziło. Gdy przyszedł w końcu odpowiedni moment na podanie odpowiedzi, to nawet nie zwróciła się w stronę rozmówczyni.
-Interesujący – rzekła zdawkowo, jakby już to jedno słowo miało mówić zbyt wiele.
Spojrzenie matki i zastygły ciągle w jednej emocji wyraz twarzy wskazywały na to, że spodziewała się usłyszeć coś więcej. Wprawdzie nie od razu całą relacją ze wszystkimi szczegółami, chociaż nie miałaby nic przeciwko temu, ale chociaż wyraźniejsze zarysowanie uczuć córki. Cień na moment zawitał na jej twarzy, acz zniknął równie szybko co się pojawił, ustępując miejscu dobrze granej obojętności.
-Ty i ten młody kapitan.. wasze dzieci byłyby piękne.
Gdyby Marjolaine akurat okazję raczyć się jakimś trunkiem, to zapewne niechybnie by się malowniczo zakrztusiła. Szczęściem jej jednak było to, że ominęła ją taka scena i po opuszczeniu lorneteczki mogła w spokoju, z lekką dezaprobatą spojrzeć na matkę.
-Dzieci? W ilości większej niż jedno? W ogóle w jakiejkolwiek ilości? Naprawdę właśnie to usłyszałam?
Starsza kobieta westchnęła w sugestywny sposób, który można by było przetłumaczyć reszcie świata jako „za moich czasów…”. Inną wersją było to, że owe westchnienie miało przypomnieć córce o wieku w jakim jej rodzicielka się znajduje, co zwykle było jeszcze dopełnione odpowiednio dobranymi do okazji słowami. Matka miała w swym dobytku wachlarz gestów i ruchów może nie tak obszerny jak Marjolaine, ale i tak całkiem okazały.
-Z chęcią przytuliłabym do siebie gromadkę uroczych wnuków. Wprawdzie nie śpieszy mi się do uzyskania tytułu babci, ale rodzina powinna się rozrastać. A kto wie ile jeszcze pożyję..
I kolejne westchnienie idealnie zsynchronizowane z opuszczeniem powiek w pozorowanej bezsilności.
-Nie, to dzisiaj na mnie nie działa – mruknęła tylko hrabianka i odwróciła wzrok z powrotem na scenę chcąc zakończyć w końcu ten temat. Znała te sztuczki. Lorneteczka z powrotem powędrowała do góry.
Na czole Antoniny na moment zarysowała się mocniej jedna bruzda, gdy tak rozmyślała nad inną próbą podejścia swej córki. Już po raz kolejny się prawie nastroszyła tego wieczora i to w ciągu zaledwie kilku minut. Młoda hrabianka miała tę irytującą zdolność lawirowania pomiędzy gwałtownością, a spokojem wplatanym w każde słowo i całe ciało, co potrafiło działać na nerwy bardziej niż gdyby wszystkich naokoło obrażała.
-Może to w końcu kapitan nauczyłby Cię trochę dyscypliny – powiedziała matka jeszcze na zakończenie tej całej ich gry słów i znaczeń, a następnie usiadła wygodniej na swym fotelu. W jej zamaszyście rozłożonym wachlarzu czaiła się wyczuwalna pretensja.
-Oh, nie wątpię.. – mruknęła Marjolaine. Uśmiechnęła się ukazując przy tym perełki zębów w taki sposób, w jaki uśmiechają się osoby, którym coś nieuchronnie się skojarzało, jednak wolą to zachować dla siebie.




~***~




Zamiatając posadzki dołem sukni kręciła się pośród zgromadzonej arystokracji w poszukiwaniu jakiegoś dogodnego dla siebie miejsca. Ot, aby nie było zbyt gęsto, aby mogła bezpiecznie oddychać bez wdychania zabójczej mieszanki perfum najróżniejszych, a jednocześnie aby nie była zmuszona podpierać ściany.
Wcześniej wprawdzie była już w foyer, ale sprawy o wiele bardziej interesujące ją odciągnęły do dalszej części pałacu, więc dopiero teraz mogła zrobić rekonesans pomieszczenia, a raczej towarzystwa w nim się znajdującego. Odnosiła wrażenie, że ilość zebranych z łatwością przenosiła się na proporcjonalny do tego hałas przez nich tworzony. Towarzystwo porozstawiało się w mniejszych lub większych grupkach, których aktualnie najważniejszymi zadaniami były rozgorączkowane dyskusje na temat opery oraz, co naturalne i święcie oczywiste, plotkowanie. Przechadzając się tak wśród nich i próbując znaleźć kogoś z kim względnie miałaby ochotę porozmawiać, udawało jej się czasami wyłapać co bardziej interesujący kąsek. Co jakiś czas też i musiała panować nad swą mimiką, aby uśmiechem kpiącym nie nagrodzić osoby próbującej udowodnić powiązania z rodziną królewską, bądź też ukazującej jakże to wielkimi wpływami się wśród nich cieszy. A co poniektórzy już poustawiali się równo, starając się być chociaż o ten maleńki fragment posadzki bliżej drogi wytyczonej dla przejścia króla niż stojące w pobliżu postacie. Ćwiczone na szybko uśmiechy oraz eksperymentowanie z głębokościami ukłonów jakoś kobiety specjalnie nie zdziwiły, toż każdy pragnął się pokazać jak najlepiej, aby zwiększyć prawdopodobieństwo, że król zwróci nań swe spojrzenie. Inną sprawą było to, że całość przypominała jakieś przygotowania do spektaklu. Ona osobiście miała tylko cichą nadzieję, że ta i ów dama wstrzyma się przed zbytnim pogłębianiem pokłonu i nie narazi hrabianki na przebrzydły widok wysuwających się z ram gorsetu krągłości, którymi nie pogardziłaby dojna krowa.

Krocząc tak swoją własną, znaną tylko sobie ścieżką, natrafiła na coś znajomego, czym to było dostrzeżenie niebieskiego munduru, któremu to jeszcze tak niedawno się przyglądała. Postać kapitana była jej miła dla oka, co tylko zwiększało jej pragnienie dotyczące tańców i możliwej kolejnej fascynującej przechadzki. Ruszyła w stronę Clauda, jednak zamiast przy nim się zatrzymać, ona przeszła obok wykonując przy tym pewien ruch - lekko, nieznacznie przesunęła dłonią po jego ręce, a później odwzajemniła jego uśmiech swoim uniesieniem kącików warg. Przystanęła nieopodal wyczekując przybycia najbardziej oczekiwanych osób. Nie musiała czekać długo, bowiem już po kilku chwilach donośne zostało oznajmione przybycie króla z małżonką. Ich przejściu towarzyszyły fale kłaniającej się arystokracji, co o dziwo było tak synchronicznie wykonywane, że Marjolaine przyszła do głosy myśl, czy przypadkiem wcześniej jakichś wspólnych ćwiczeń nie było, które ją samą ominęły. Nie mając zamiaru być gorszą, plecy w ukłonie wdzięcznym wygięła, przy czym dłońmi ujęła za materiał swej sukni, aby jej rozkloszowany dół jeszcze rozpustniej rozłożyć na boki niczym paw swe pióra malownicze. Obowiązkowo opuściła skromnie spojrzenie i tylko spod wachlarzy rzęs obserwowała sunącą powoli do przodu parę królewską.

Jej urocze wyglądanie przerwało wydarzenie zgoła niespodziewane, które kazało wyprostować się z ukłonu i podnieść wzrok. Nie wiedziała co najpierw przykuło jej uwagę, ten mężczyzna w czarnym stroju, czy może sztylet o tak bezczelnie lśniącym ostrzu skierowanym w stronę króla. Coś jej wyraźnie mówiło, że tego nie było w planie dzisiejszego wieczoru, a jeśli jednak się tam znalazło, to ktoś naprawdę miał makabryczne poczucie humoru. Do tego swoistego spektaklu dziejącego się na jej oczach dołączył jeszcze nikt inny, jak właśnie Claude, którego poczynania kobieta obserwowała z szeroko otwartymi oczami. Dwór zaś zareagował tak jak właśnie na niego przystało – ogólną, niekontrolowaną paniką.
Wprawdzie Marjolaine nie zemdlała ani też nie wzniosła histerycznych okrzyków do niebios, ale po jako takim zażegnaniu chaosu jej karminowe usteczka były wciąż rozchylone w.. no właśnie, w czym? Zdziwienie wydawało się być zbyt błahe na taką okazję, więc była zwyczajnie oszołomiona, że coś takiego miało miejsce. Palcami dłoni uniesionej zasłaniała nieznacznie wargi dając niemy upust swym jakże bogatym emocjom.

Nim zdążyła choćby uczynić drobny kroczek w stronę dzisiejszego bohatera, tego już zabrano z sali w celu opatrzenia. Przygryzła delikatnie dolną wargę, bo przecież dostrzegła ten kwiat z krwi tworzący się na błękicie jego munduru. Byłaby wielce niepocieszona, gdyby zginął już na początku ich znajomości. Dobrze się z nim bawiła, nawet jeśli to się przeobrażało w zabawę nim.
Jednak w tym wszystkim, całym tym wydarzeniu było coś tak groteskowego, że kobieta o mało co nie parsknęła śmiechem. Jakże ironiczne było to, że zamachowiec ubrany w smolistą czerń zdołał w żaden sposób nikomu się nie rzucić w oczy pośród tak wielu barwnych ptaków. Trudno było jej zdecydować czy winna była głupota strażników, czy może jakieś osobliwe przeoczenie.
Aczkolwiek żarty żartami, zamach zamachem, ale to jej zupełnie popsuło wyobrażenie dalszego wieczora, że o nocy już nie wspominając. A ona nie lubiła, gdy jej się psuło plany. Wprawiało ją to w niemałe niezadowolenie i tylko przeświadczenie o tym, że cały świat jest stworzony do zabawiania się potrafiło uciszyć te emocje i skierować myśli na poszukiwanie potencjalnej ofiary mającej jej zapewnić urozmaicenie tego wieczoru. Z tego też powodu rozejrzała się w około może trochę bardziej buńczucznie niźli tego chciała. Wszyscy jednak, jakby należące do jednego stada zwierzęta, ruszyli ku wyjściom, by tam się tłoczyć. Jej samej się jeszcze nie śpieszyła do powrotu z matką do domu, więc na zostanie popchniętą lekko by ruszyła do przodu, a nie stała jak ta statua, aż się odwróciła i spiorunowała niewyparzonego osobnika niebieskim spojrzeniem..Cóż, jeśli nikt nie miał zamiaru jej sprawić rozrywki, to ona sama o siebie zadba. A czuła się zdecydowanie niezaspokojona. W każdy możliwy sposób.
Nie czekając na reakcję kogokolwiek lub zainteresowanie swoją osobą, Marjolaine uniosła dół sukni by nań nie nadepnąć, po czym podreptała w stronę zdecydowanie odbiegającą od tej narzuconej przez ogół.




~***~




Na początku było puknięcie w drzwi. Subtelne, pojedyncze, po którym jednak i szereg kolejnych nastąpił wystukujących jakiś kawałek zapamiętany z wysłuchanej niedawno opery. Następnie kobieta bez większego pardonu po prostu uchyliła drzwi i po wejściu zamknęła je za sobą cicho.
-Rzeczywiście Claude, już nie jesteś kapitanem. Teraz przypadła Ci rola królewskiego rycerza – powiedziała z uśmiechem na ponowne powitanie.
Mężczyzna leżał na zwykłym łóżku przykryty puchową, białą pościelą. Służba wersalska zaniosła go do pierwszego wolnego pokoju w pałacu i pewnie wyglądałby jak zwykły zmęczony dworzanin, gdyby nie zakrwawiona koszula i kamizelka przewieszona przez eleganckie rokokowe krzesło. Poza tym Claude był dość blady, nie tylko na twarzy: odsłonięte ramiona i ręce leżące na kołdrze także miały nienaturalny odcień.
-Każdy żołnierz zrobiłby na moim miejscu to samo- odpowiedział z pełnym przekonaniem.
-Trudno byłoby mi się z tym sprzeczać.
Kroków kilka do przodu wykonała przechadzając się i zupełnie obojętnie przyglądając się pokojowi. Koniec jej spaceru padł na miejsce zaraz przy łóżku, skąd to z góry spojrzała na rannego.
-Nie wyglądasz zbyt kwitnąco. Zajęli się Tobą dobrze?
-Zszyli, obandażowali i położyli tutaj. Gdyby ostrze weszło choć o centymetr w prawo byłoby gorzej. A tak zapewne się wyliżę- streścił krótko Claude.
-Tyle dobrze. Przynajmniej możesz w spokoju teraz się kurować, skoro z okazji całego zajścia odwołano bal – po tych słowach bezwiednie wydęła lekko wargi z niezadowolenia, a coś w jej głosie mówiło, że tylko przez dobre wychowanie nie była z tego powodu zła na cały świat. Albo przynajmniej nie obnosiła się z tym za bardzo -Chociaż podejrzewam, że nie tak sobie wyobrażałeś spędzenie reszty wieczoru..
-Przyznaję, że bycie przykutym do łóżka nie przeszło mi dziś przez myśl- stwierdził de Bernières. -Straż nie wypuszcza gości z Wersalu?- zapytał nagle spoglądając na hrabiankę.
-Ale któż by się spodziewał, że coś takiego będzie miało miejsce – rzekła dodając temu dramatyzmu poprzez uniesienie rąk w geście mogącym charakteryzować jakiego iluzjonistę popisującego się sztuczką.

Na pytanie mężczyzny zerknęła na moment w stronę okna, jakby tam szukała dogodnej odpowiedzi, ale pech chciał, że akurat owe na inną część pałacu wychodziło.
-Oh? Z tego co widziałam po tłumach zmierzających ku wyjściu, to a i owszem, wypuszczają. Wszyscy przyjęli do wiadomości to co się wydarzyło i pewnie teraz wyruszyli szukać nowych rozrywek, albo pozwolić powędrować dalej opowieści o rycerzu ratującym króla.
-Wypuścili!- nieomal krzyknął Claude, po czym syknął z bólu. Wziął kilka głębokich oddechów i zaczął od początku, tym razem ciszej.-Wypuścili wszystkich? A jeśli zamachowiec miał wspólników? Może ktoś go znał? - wypytywał mężczyzna, niepomny na to, że jego towarzyszka zapewne nie miała strażniczego doświadczenia.
Marjolaine zacmokała przez zęby na takie zachowanie mężczyzny.
-Powiedziałam przecież, że w spokoju – powiedziała niby to oburzona, po czym usiadła ostrożnie na brzegu łóżka. Kilkukrotnie wygładziła dłońmi materiał sukni na kolanach.
-Ano wszystkich. Pomijając takie osoby jak ja, które zupełnie przypadkiem zgubiły się w korytarzach. Zapewne wyobrażasz sobie jakie zamieszanie nastąpiło. A jeśli ktoś go znał to bardzo dobrze to ukrył przed innymi. A co strażnicy mieliby zrobić? Wypytać wszystkich? Każdego oburzonego całym zajściem arystokratę i każdą będącą w szoku, trajkoczącą damę?
Kapitan otworzył usta by odpowiedzieć, ale nic mądrego nie przyszło mu do głowy. Spróbował jeszcze raz, unosząc dłoń dla podkreślenia swych słów, ale wciąż nie miał dobrej odpowiedzi. Zrezygnowany oklapł na łóżku i wymamrotał- Powinni to zrobić.
Zaśmiała się cicho i krótko widząc zmagania kapitana oraz ich końcowy efekt. Pokiwała jednak głową w zgodzie.
-Możliwe, chociaż jak dotąd strażnicy nie popisali się zbytnio, prawda? Ale i tak coś powinno być zrobione. Wprawdzie było to dość.. zaskakujące, to muszę przyznać, ale wolałabym mieć pewność, że coś takiego się nie powtórzy przy mojej kolejnej wizycie tutaj – oświadczyła i na moment oczy zamknęła. Westchnęła dość ciężko dla podkreślenia swojego zdania na cały ten temat.
-Nie służę już w Wersalu, nie mam wpływu na tutejszą straż- nie wiedzieć czemu tłumaczył się kapitan.-Myślę jednak, że teraz przyboczni króla będą ostrożniejsi. Naturalnie mam na myśli nowych przybocznych.

-Oczywistość – odpowiedziała krótko po podniesieniu powiek. Przekręciła się na brzegu łóżka i ku niemu się pochyliła -Ty już i tak zrobiłeś więcej niż wszyscy razem wzięci strażnicy. Teraz tylko jesteś winny tej oto damie taniec na balu – mruknęła pozornie bezinteresownie i dmuchnięciem delikatnym spróbowała odgonić na bok jakiś kosmyk, który niesfornie na czoło mężczyzny opadł. Gdy to się nie powiodło, to palcami sobie pomogła, by nicponiowi pokazać gdzie jego miejsce.
Claude wodził wzrokiem po twarzy Marjolaine. Nawet teraz się z nim droczyła, choć przecież prawie zginął dzisiejszego wieczoru. Fakt ten jednak niezwykle go rozbawił.
-Obawiam się, że przez najbliższy czas nie będę nadawał się do tańca- zaśmiał się cicho i urwał nagle z grymasem bólu na twarzy.
Aż sama syknęła cicho, kiedy ten grymas dostrzegła. Uniosła się trochę odruchowo w obawie, że sama mogłaby mu przypadkiem jakiś ból zadać.
-Cicho, cicho..- powiedziała trochę w taki sposób, jakby odzywała się nie do starszego od niej mężczyzny, ale do małego chłopca. Dla uspokojenia go, bądź też dla chociaż chwilowego ukojenia lub odwrócenia uwagi od bólu, kobieta pogładziła najpierw jego czoło, a potem jeden z policzków. Uśmiech przekorny zarysował się na jej wargach - Powiedzmy, że jestem skłonna łaskawie Ci to wybaczyć. Tym razem.
-Doceniam to- od razu odparł Claude. Jego twarz zdążyła się rozluźnić. Chyba śmiech sprawiał mu ból, w końcu dopiero co go zszyli.

-Cóż, skoro zobaczyłam jak się czujesz, to mogę już wracać. Toć nie wypada, aby taka niewiasta jak ja spędzała zbyt dużo czasu w jednym pomieszczeniu z prawie obcym mężczyzną – rzekła i w swej idealnie zagranej panice aż dłońmi usta zasłoniła dla takiego złamania przynajmniej kilku punktów z etykiety i to w ciągu całego wieczoru. Na koniec machnięciem ręki rozwiała tę iluzję i podniosła się z łóżka akompaniując sobie śmiechem dźwięcznym.
-Robi się już późno i zapewne wkrótce twa szanowna matka wyśle kogoś, by cię szukał- zażartował de Bernières.
-Ah, jakiegoś szeregowca zapewne. I cóż to będzie, cóż to będzie.. – zatrajkotała parodystycznie na wspomnienie ich niedawnej rozmowy o właśnie takich osobnikach. Zaraz jednak porzuciła te temat. Nachyliła się i wargami musnęła czoło kapitana w pocałunku pozostawiającym ślad czerwony o kształcie żadnym innym, jak właśnie jej własnych, osobistych ust.
-Wypoczywaj, błękitny rycerzu – szepnęła na pożegnanie, po czym wyprostowała się i po chwili już krwisty tren jej sukni znikał za zamykającymi się powoli drzwiami, pozostawiając za sobą tylko echo szelestu materiału sunącego po posadzce oraz śmiechu kobiety.
 
Tyaestyra jest offline