Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-04-2010, 08:32   #123
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
DUM DUM. DUM DUM. DUM DUM.

Bębny we wsi na nowo zaczęły już swoją pieśń. Wódz, nie mogąc się zapewne doczekać wieści, postanawiał chyba właśnie rozwiązać sprawę po swojemu. Los bandy nie był wiadomy, ale można było się domyślać dalszego ciągu.

Wilga obserwował szybkie przygotowania do wyjazdu z wysokości, już z opuszczonym łukiem. Żałował, bardzo żałował, że nie dostał rozkazu strzału. Widział w twarzach swoich kolegów, że i im nie podobało się bardzo to, że bandyta odchodzi żywy, w dodatku z kapłanką. Strzelec miał swoje powody, by uważać, że każdego zbója warto było zabijać na miejscu, niż bawić się w ciąganie ich po gościńcach i sądy. Zwłaszcza takiego z bandy Edelbrandta, w której nie było ludzi bez brzemienia najcięższych grzechów. Wilga klął w myślach Jorunda, bo wiedział, że Zachariasz tak jak on sam już dawno wykończyłby bandziora. Klął, ale komendzie musiał być posłuszny.
- Odpowiesz jeszcze za to, skurwysynu...- mruknął do siebie gładząc z prawdziwą czułością lotki swych doskonale wyważonych strzał.

Na dole, przed bramą przyglądano się, jak Jasper w pośpiechu ale z niemałym znawstwem przygotowywał uprzęże tak, by jeden jeździec mógł kierować sprawnie trzema wierzchowcami. W słabym świetle troczył uzdy do siodła, sprawdzał sobie chyba tylko znane, porządnie wyglądające węzły. Wreszcie opuścił ręce i z zadowoleniem pokiwał głową. Gotowe, kuc też był już dowiązany do konia, na którym jeden ze strażników posadził Tupika.

Nie było już na co czekać, Jorund dał z barykady znak i paru jeźdźców, chronionych przez skórzane zbroje i spore tarcze ruszyło w mrok, rozpędzając powoli wierzchowce. Jasper odczekał chwilę i wypuścił się w odległości za nimi, dbając by przytroczone po bokach luzaki szły równo. Na jednym z nich końskiej grzywy kurczowo trzymał się niziołek, nerwowo zwracając uwagę na bandytę. Co prawda jeden koń byłby szybszy, ale dalej wolne rumaki mogły być na wagę złota. Gdzieś z tyłu dreptał szybko objuczony paroma pakunkami, wystraszony kuc Tupika... Jasper czuł nerwowe spięcie ciała siedzącej przed nim dziewczyny, droższej mu niż cokolwiek innego w życiu, czuł przyspieszone bicie jej serca. Przyspieszali, coraz prędzej, przed sobą słysząc już mocny tętent zbrojnych. Zaraz potem rozległ się ich okrzyk bojowy, zawtórowały mu od razu wściekłe ryki zwierzoludzi.
Dopadają do pierścienia otaczającego gospodę - pomyślał Jasper. Sam wcześniej wskazał im, gdzie był on nieco luźniejszy, pamiętał bowiem rozmieszczenie wartowników- jechał klepsydrę temu w stronę Starego Młyna. Obejrzał się jeszcze, solidne zabudowania słynnej gościnnej karczmy stawały się tylko malejącymi cieniami w mroku...



- Ty sukinsynu! - ryczał William, bezskutecznie próbując przedrzeć się na dziedziniec gospody przez kordon strażników, do Jorunda - Jak mogłeś pozwolić mu ją zabrać!!!
Dowódca obrócił się tylko półprofilem, obrzucając jednym spojrzeniem wyrywającego się młodzieńca.
- Powiedziałem: nie wypuszczać nikogo na dziedziniec - przygotowujemy się do obrony! - warknął do swoich ludzi - Jego też.
- Wypuść mnie! - charczał kuzyn Marietty - Nie daruję ci tego, słyszysz?!!! Chcę jechać za nimi!
Jorund odwrócił się i podszedł z mieczem w dłoni. Bębny waliły coraz mocniej, William widział zmęczoną twarz mężczyzny przez ręce przytrzymujących go, zastępujących drogę na zewnątrz strażników.
- Wyjście teraz to pewna śmierć. Ten człowiek wywiezie twoją kuzynkę daleko, ocali ją...- ciemne chmury na jego twarzy zdawały się przesłaniać wyraz twarzy - Jeśli się przebiją, będzie miała większe szanse niż tu. Tutaj...
William zamilkł na chwilę, przestając się szarpać, patrząc na coś co drgało w oczach Jorunda.
- Tutaj będzie trudniej...- dokończył po chwili wahania strażnik. Spojrzał mu prosto w oczy. - Więc jeśli chcesz jeszcze ją zobaczyć, weź broń do ręki i stań razem z innymi. Każdy miecz się liczy, każde ramię. Każda chwila, którą wytrzymamy przybliżać nas będzie do odsieczy, którą oni sprowadzą.
Wiliam dyszał ciężko, strażnicy trzymali go jeszcze, ale on już się nie rwał. Głęboko gdzieś wewnątrz swej czaszki trawił wypowiedziane przez Jorunda słowa...
- Zabrać go do środka! - przerwał milczenie dowódca - Niech wraca do drugiej linii obrony, do ostrzału frontu gospody. Zabezpieczyć wejście.
Zanim zamknęły się za nim drzwi strzegące wejścia na dziedziniec Starego Młyna, słyszał jeszcze z zewnątrz przybliżające się szybko wściekłe ryki nacierających z mroku potworów. Dłoń na przemian zaciskała się kurczowo na rękojeści miecza, to znów luzowała uchwyt. Z oczu Williama płynęły po mokrych od potu policzkach łzy...
- To ten dym...- wysyczał do siebie, przełykając ciężko ślinę - Wszędzie go jeszcze pełno...



Wściekły ryk bólu któregoś ze stworów przeciął powietrze, a zaraz po nim posypały się z mroku odgłosy szczęku oręża i walki, które nagle urwały się. Zaraz zostały one zastąpione przez wybijający się nad wszystko oszalały tętent koni, ale i ten wkrótce przyćmiły zbliżające się ze wszystkich stron gniewne porykiwania i nawoływania zwierzoludzi. Jasper przyspieszył, rozpędzając konie...Kierował się właściwie tylko słuchem, bo za gospodą rozpoczynał się nieprzebyty dla ludzkich oczu mrok, a wiezienie pochodni byłoby jak namalowanie na swoich plecach tarczy strzelniczej. Z bijącym sercem odgadywał z oddalającego się w lewo tętentu i zgiełku, że po pierwszym ataku na krąg kawalkada jeźdźców odbiła łukiem, ciągnąc za sobą część pogoni... Wyrwa w kręgu, jeśli powstała, mogła istnieć tylko przez krótki czas zamieszania po nagłym ataku konnych, wiedział to.
- Teraz albo nigdy! - mruknął i uderzył ostrogami, nadając kierunek, gdzie powinna się ona znajdować. Jeśli nie...
Zatrzęsło, konie puściły się pędem, Jasper rozpędzał je, trzymając rzemienie z obu stron, poczuł jak ręce Marietty trzymają go mocno, by nie zsunął się z wierzchowca, a może po prostu przywarła do niego, modląc się by wyszli z tej szaleńczej gonitwy żywi.
- W prawo! - syknął Tupik, z trudem utrzymując się na luzaku. On jedyny widział w ciemności dalej, ujrzał, że jadą prosto w pędzącą na ukos grupę zwierzoludzi - Bardziej w prawo, tam jest luźniej! Na bogów, w prawooo!!!
Jasper nie myślał, po prostu odbił. Parsknięcie rozpędzonych koni było jedynym dźwiękiem, gdy zmieniali nagle kierunek...Tupik w ostatniej chwili przytrzymał się grzywy, próbując obejrzeć się za siebie, gdzie słyszał coraz bardziej rozpaczliwe odgłosy pędzącego Skały...Marietta zamknęła oczy...
Znów nabierali prędkości, pędząc przez mrok, a dookoła rozlegały się grube ryki i bieganina...
- Teraz, szybciej! Już nas dostrzegli!!! - krzyknął wpatrzony w ciemność niziołek. Jasper zdał sobie sprawę, że nieoczekiwanie chyba tylko dzięki oczom halflinga mają jednak szansę. Wszelkie myśli o rewanżu musiały poczekać, bo okazywało się, że w ogólnym podekscytowaniu nikt nie pomyślał o tym, że jeźdźcom trudno będzie uciekać w prawie absolutnej ciemności. Niziołek okazywał się teraz bezcenny. Jasper znowu uderzył ostrogami, a konie zarżały, pędząc równo obok siebie...Z trudnością utrzymywał w rękach szarpiące się rzemienie. Pęd rozwiewał im włosy, siekał twarze. Kamień pulsował jak szalony. Wszystko zostawało za nimi, Marietta otworzyła na moment oczy i gdzieś niedaleko dostrzegła nikłe refleksy bladego księżycowego światła na wodzie...Byli blisko rzeki, jej szum zaczął zagłuszać ryki chaośników...Z tyłu, za nimi świsnęły jakieś strzały...Zakołysało, gdy jedna z nich z huknięciem wbiła się w wiezioną na plecach tarczę.
- Tędy! - wrzasnął Tupik, a Jasper pociągnął lejce obrzucając spojrzeniem jego wyciągniętą dłoń...- Tam jest tylko jeden! Tak, pędem!!!
Byli rozpędzeni już do granic możliwości, w takim szyku z luzakami, kopyta rwały grań, błoto bryzgało na boki...Za plecami wściekłe ryki nasilały się, któreś z potworów ruszyły ich śladem, pędząc na swych potężnych dolnych kończynach. Chmury przepłynęły tymczasem lekko, odsłaniając powoli kawałek księżyca, i teraz Marietta z Tupikiem dostrzegli w bladej poświacie otwartą przestrzeń, gdzie stał na wpół widoczny chaośnik o mordzie wielkiego, trzyokiego zmutowanego psa, dzierżący w nienaturalnie wielkich dłoniach ogromny topór...Dostrzegł ich w ostatniej chwili...Jasper przycisnął się do boku konia, za późno było już na manewry, musieli przemknąć obok niego, próbować stratować... Marietta przycisnęła się do niego, jakby byli jednym ciałem...
Za ich plecami, zbliżający się każdym mgnieniem warkot urwał się nagle, a zamiast niego noc rozciął nagle rozpaczliwy wizg rozrywanego na strzępy zwierzęcia...Gruby rzemień, którym przywiązany był kuc, zatańczył w powietrzu, przerwany w połowie.
- Nieee!!!- krzyknął Tupik, odwracając się w połowie, ale nie mógł nic zrobić, przyciśnięty pędem do końskiego grzbietu, ryczał tylko, a jego głos zostawał szybko daleko za nimi:
- Skałaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa...
Z łomotem przelecieli koło zwierzoludzia, który odskoczył ratując się przed tratowaniem, potem Jasper już nie widział tego co się dzieje, ale usłyszeli dobrze okropne rżenie kolejnego zwierzęcia i rzemień w jednej ręce bandyty szarpnął, w ostatniej dosłownie chwili zbój zdołał wypuścić z dłoni więź łączącą go z jednym z luzaków, uderzonym w nogi toporem...
- Przebiliśmy się! Hiyaaaaa!!!! - krzyknął Jasper, nie zwalniając pędu... Już tylko jeden luzak był przytroczony do ich konia, ten na którym zgrzytał bezsilnie zębami niziołek, któremu pęd powietrza nie pozwalał nawet na płynięcie cisnących się do oczu łez...Tupik nie nadawał już kierunku. Nie był w stanie. Jasper pędził po prostu przed siebie. Gnali jak szaleni prosto w mrok, w otwartą i płaską przestrzeń, przesadzając czasami jakieś chaszcze, pozostawiając gdzieś daleko za sobą szum rzeki i coraz bardziej cichnące ryki goniących ich potworów oraz niosące się z oddali odgłosy rozpoczynającej się kolejnej bitwy o Stary Młyn. Czy ktoś ich gonił? Nie wiedzieli. Byle dalej, potem będzie czas na wybieranie drogi. W miarę jak pędzili, kamień na szyi Marietty coraz bardziej się uspokajał, aż wreszcie spoczął nieruchomo na jej piersi, nadal rozpalony i dający ciepło...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline