Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-04-2010, 13:54   #127
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Szeroka, jedna z niewielu prawdziwych porządnych dróg w Hochlandzie zaczynała powoli wyłaniać się z mroku, wcześniej właściwie nie widać było różnicy między nią a nieużytkami. Porządna nie znaczyło to tutaj równa, ubity trakt był poznaczony niezliczonymi bruzdami powstałymi kołami wozów, kopytami koni i butami podróżników. Jasper z niepokojem obserwował pozornie niewinny deszczyk. O tej porze roku, w tej prowincji początek deszczowej pory najczęściej znaczył całkowicie nieprzejezdne drogi, nawet te główne, kiedy to liczne na tych ziemiach strumienie i rzeczki występowały z brzegów. Jakby dla potwierdzenia tej groźby, zza otaczających ich wszędzie wielkich drzewisk słychać było nasilające się szemranie rozlicznych wód, co jakiś czas przecinających główny trakt do spółki z korzeniami. Rzeka też huczała złowrogo z oddali. Z drugiej strony, nawet tak niewielki deszcz zamazywał ich ślady i utrudniał potworom ewentualną pogoń. Z wolna i ten deszczyk zaczął jednak zanikać.

Czerń zmieniała się w szarość. Z szarości zaczęły się z wolna wyłaniać barwy. Choć horyzont niknął za ścianą nieprzebytego boru, gdzieś w szczelinach między konarami, a potem wysoko nad nimi jutrzenka zaczęła barwić wszystko niesamowitymi kolorami. Kamień spokojnie milczał na piersiach Marietty, która ostrożnie, z małą wprawą prowadziła z końskiego grzbietu swojego wierzchowca - tego samego na którym nadal jechał niziołek, z wiadomych względów nie mogący robić tego samego samodzielnie.
Młodym nie w smak było się rozdzielać, choć żadne z nich jeszcze nie wypowiedziało do tej pory gorących słów cisnących się im na usta. Jednak rozsądek nakazywał oszczędzanie koni, a i tak taka bliskość była dla obydwu niesamowita i czarowna. Tupik kątem oka widział ich gorejące spojrzenia, rzucane ku sobie z koni niemal co chwila. Mimo to trójka podróżników była ogólnie osowiała, oprócz gromadzącego się wewnątrz bólu, obaw, wyrzutów teraz do głosu dochodziło po prostu zmęczenie. Przedtem trzymane pod powierzchnią przez nie dające wytchnienia zdarzenia, teraz przy monotonnym kołysaniu w siodłach snujących się powoli umęczonych już wierzchowców wychodziło na wierzch, mącąc myśli, sklejając powieki, przesyłając natarczywe wołania o kąt do spania i ciepło. Nawet nawykły do trudów banita to odczuwał, psie żarcie jakim go ostatnio raczono jako więźnia nie poprawiało tej sytuacji. Nie mówili wiele, raczej łapał ich w swoje szpony graniczący z otępieniem płytki sen.

W takiej atmosferze wjechali w dzień, szary, z czającym się gdzieś wysoko w chmurach deszczem. Przez długi jeszcze czas niezmienny krajobraz leśnego korytarza nie przynosił żadnych rewelacji, ot, zwykłe staroświatowemu podróżnikowi odludzie gdzie nie napotykałeś śladów ludzkiej bytności. Dopiero długo po świcie dostrzegli pierwszych ludzi, byli to raczej jedynie miejscowi wieśniacy, krzątający się przy odnóżach dróżek prowadzących pewnie do jakichś siół. Nie mogli raczej przydać się do sprowadzenia pomocy, a i tak najczęściej niczym dzikie zwierzęta czmyhali między drzewa widząc konnych, a najpewniej uzbrojonego bandytę. Potem tylko słyszeli dalekie walenie siekier gdzieś z głębi lasu, no i jeszcze minęli jeden bardzo rozklekotany, jadący w przeciwną stronę drabiniasty wóz wyładowany jakąś śmierdzącą, skisłą chyba żywnością. Jego umorusany woźnica był na tyle przerażony zagadującymi go podróżnymi, że gadał jak pozbawiony rozumu, obserwując cały czas Jaspera, a uwolniony z radością ruszył w dalszą drogę, nie zważając na przestrogi. To by było na tyle jeśli chodzi o żywe stworzenia, no, może za wyjątkiem niewidocznych, ale śpiewających od czasu do czasu ptaków.

Byli już głodni, bardzo głodni. Przyzwyczajony do regularnych posiłków zwłaszcza brzuch niziołka głośno przerywał leśną ciszę burczeniem. W miejscu, w którym droga gubiła gdzieś prawy brzeg, rozciągając się w sporą polanę - która po bliższych oględzinach wskazywała na to, że w czasach wody zamieniała się pewnikiem w bagienko, było małe rozwidlenie - od głównego traktu wyrąbana w lesie dróżka wiodła do prześwitującego między drzewami jakiegoś kolejnego otwartego obszaru. To tutaj Jasper nagle zjechał powoli na pobocze i zatrzymał mały kondukt. Otaczał ich szum lasu, od szarego nieba wiało coraz bardziej chłodnymi podmuchami. Gdzieś daleko zaszeleściły zarośla. Mimo to zapach był przyjemny, wiosenne ożywienie świata roślinnego promieniowało świeżymi, ożywczymi woniami. Głodne, zmęczone konie z wdzięcznością przebierały w miejscu nogami, radując się odpoczynkiem.
Mężczyzna zeskoczył sprawnie z wierzchowca i rozejrzał się, przeciągając się mocno. Potarł dłonią zmęczone oczy.
- Tam...- pokazał odnogę drogi - Jest niewielka przydrożna karczemka z popasem. Potrzebujemy jedzenia. Dla nas, i dla koni.

Marietta popatrzyła na niego. Obrzuciła spojrzeniem strzałę utkwioną w tarczy, strzałę, którą właśnie wyjmował, napinając z wysiłkiem mięśnie. Nagle zdała sobie sprawę, z tego w jakiej właściwie sytuacji jest Jasper. Nic dziwnego, że nie pcha się tam pierwszy. Znany pewnie w okolicy jako bandyta ryzykuje nawet pokazując się w przydrożnej dziurze jak ta tutaj. Co dopiero wjazd do Estorfu... Chciał ją tam zawieść, a przecie dla wyjętego spod prawa banity wejście do każdego miasteczka to wejście w paszczę lwa, wycieczka która w każdej chwili, gdy rozpozna go byle kto, może kosztować go życie! Zrozumiała, że uciekłszy jednej strasznej śmierci, teraz Jasper dobrowolnie, dla Marietty, dla jej sprawy pcha się ponownie w objęcia kostuchy. To jej własna droga wiodła do Estorfu. Nie jego. Przecież nawet jazda na głównej drodze może, a wkrótce na pewno będzie oznaczać spotkanie niejednego patrolu. A co właściwie wtedy zrobiłby niziołek?
Spojrzała na Tupika, ale z tej pozycji nie widziała jego twarzy. Pomyślała, że może to on powinien pójść tam przodem, załatwić wszystko tak by nie narażać tego ukochanego mężczyzny, który stał teraz z obliczem umordowanym, ale nieulękłym. I natchnionym, gdy patrzył prosto w jej oczy.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline