Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-04-2010, 22:09   #527
obce
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Środa, 17.X.2007, Hell's Kitchen, godz. 21:05


Kenneth prowadził ostro, niespokojnie - jak zawsze, gdy był czymś podekscytowany. Opowiadał o niekończących się rozmowach, które musiał przeprowadzić, by dowiedzieć się czegokolwiek; o lumpach, trampach, bezdomnych, których spotkał, typach brudnych i malowniczych. Wybiegał w przyszłość, szkicując plany cyklu reportaży o nocnym życiu Nowego Jorku, rozważał wciągnięcie w projekt, pracującego w telewizji Tommy'ego, co pozwoliłoby mu wyrwać się z białych ram Timesa, zaraz jednak wracał do celu ich wycieczki i wytyczał kolejne cele. "Galeria strachów" - wywiady i felietony jego autorstwa, zdjęcia, trochę historii miasta a to wszystko osadzone w kontekstach antropologicznych i kulturoznawczych. Wszystko o lękach, strachach i duchach nawiedzających mieszkańców Miasta Mostów. Szczerzył zęby, łypał na nią spod brwi, jakby zapraszając ja do zabawy, podpuszczając, drażniąc, ręką opartą na kierownicy wystukiwał rytm jakiejś piosenki, której nie rozpoznawała, prawie wjechał na hydrant, gdy za bardzo skupił się na swoim monologu. Był w swoim żywiole - wiedział więcej, widział cel, do którego zmierzali, kontrolował sytuację, mógł sypać pomysłami i anegdotami. Willhelmina przyłapała się na tym, że uśmiecha się do niego. Tak, miał w sobie wiele uroku, pomimo nuty samozadowolenia w głosie, błysku wyższości w oku. Wizjoner, żongler słów. Oparła głowę o zagłówek i odwróciła twarz ku ulicom migającym za zniekształconą drobnymi kroplami deszczu szybą. Wsunęła dłoń do kieszeni kurtki i zacisnęła palce na małej fiolce po lekarstwach, w której wciąż skrzyła się przywołana w mieszkaniu iskra czystego ognia. Zastanawiała się na ile świadomie tworzył alternatywy, które mogłyby odciągnąć jej zainteresowanie od spraw związanych z Wydziałem. Na ile była to faktyczna próba znalezienia jakiegoś rozwiązania dla istniejących problemów, a na ile zdobycia kilku dodatkowych punktów w ich sporze.
Doskonale wiedziała, że Kenneth uwielbiał wygrywać.
Tak jak ona.

Nie wiedziała jednak, co powinna zrobić, jak daleko się posunąć. Bo w zasadzie kim była, żeby bronić mu czegokolwiek? Osobistym cenzorem rzeczywistości? Pieprzonym strażnikiem wydumanej tajemnicy? Jej nikt nie wydzierał z rąk wiedzy o istnieniu magii, nikt nie stawał jej na drodze, nikt nie zabraniał dostępu do prawdy. A jednak ściska teraz w dłoni iskrę, rozważając, czy powinna już teraz zniszczyć film znajdujący się w jego aparacie, czy już teraz powinna zabezpieczyć się... Skrzywiła usta, oparła łokieć na framudze okna, a policzek na dłoni. Nie "się", doszła do wniosku. Nie o nią chodziło, ale o Wydział. O zabezpieczenie interesu Wydziału, któremu zależy na dyskrecji. Nie mogła pozwolić mu na zdjęcia, które kolejnego dnia ukazałyby się w gazecie. Nie mogła pozwolić mu na przyłapanie jej na czarach. Ale... ale gdyby zobaczył coś to może...
<Tylko naiwny wierzy w wybaczenie głupca, którego okłamano> - syknął karin, a ona drgnęła gwałtownie.
- Spoko, spoko - Kenneth poklepał ją po kolanie, błędnie interpretując jej nagłe poruszenie. - Niedługo będziemy na miejscu.

Pokiwała z roztargnieniem głową. Tak, okłamywała go na swój sposób od blisko czterech lat. Nie wprost, ale przemilczając, pomijając, pozwalając mu opacznie rozumieć pewne sprawy. Ale jak miała mu powiedzieć? Ambitnemu reporterowi z misją do uświadamiania społeczeństwa, który najlepiej czuł się w oswojonej przez naukę i technikę rzeczywistości. "Kochanie, czy mógłbyś podać mi sól? A tak w ogóle to jestem magiem a to mój karin". Każdy sposób, o którym myślała przez te wszystkie lata brzmiał absurdalnie, całkowicie nie na miejscu, gdy patrzyła na twarz męża, który chciałby zedrzeć każdy woal, za którym kryła się tajemnica, oświetlić każdy z kątów, gdzie zalega ciemność i duchy latarnia rozumu i bezlitosnej logiki. Tam gdzie jej świat był światem cieni, jego był przestrzenią światła i ostrych kontrastów.
Nie miała pojęcia jak przeciągnąć go do swojego.


* * *


Nie wiedziała czym jest stojące przed nią zwierzę. Z którego wyłonił się mitu, który paradygmat go stworzył? Nie wiedziała. Nie był jednak wilkiem, nie był także wilkołakiem. Willhelmina wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami, rozgrzany ciepłem jej ciała gwizdek boleśnie wgryzał się w zaciśniętą dłoń. Pies, "tylko" pies. Czemu nie atakował? Komu służył? Czy to był jego teren? Nie wiedziała. Był jednak przeżarty ciemnością. Gdyby mogła, okazałaby całą swoją frustrację, niepokój i złość na swoją bezradność, zwymyślałaby Kennetha za samą jego obecność, która wiązała jej ręce skuteczniej niż policyjne kajdanki.

Widziała, jak stojący dwa kroki przed nią Kenneth sięga po zawieszony na szyi aparat. Pies warknął cicho, zwinął się w miejscu i ruszył w głąb ciemnej, wąskiej uliczki. A reporter za nim. Jak jakaś postmodernistyczna wersja Alicji podążającej za białym królikiem.
Jej prywatny mąż-idiota.
Patrząc na jego plecy wiedziała, że później przyjdzie czas na analizowanie podjętych decyzji, tego, co uczynione i tego, co zaniechanie. Na wstyd i wyrzuty lub niechcianą satysfakcję . Później. Gdy będzie już bezpieczny w swoim świetle, z dala od jej ciemności.

- <Karin> - warknęła cicho, gniewnie.

Pojawił się, nim skończyła wymawiać arabskie słowo. Gwałtownie, równie niespokojny jak ona sama, jej cień zwinął się, zafalował, zmienił kształt, dopasowując do niego.
<Daj mi!> - wrzasnął. - <Pozwól!>
Szarpał się, rwał, zwijał, gdy ona sama ruszyła z miejsca.
Zgodziła się bez namysłu.

- <Idź.>

Skręciła i wbiegła w ciemną bramę i otwierające się za nią podwórze. Słyszała echo szeptu swojego karina, który splótł się z karinem Kennetha perswadując, przekonując, kusząc. Powinien przecież zawrócić, poczekać na przestraszoną żonę przy samochodzie. Zaniedbał, naraził na niebezpieczeństwo, nie zaopiekował się nią. On silny, on dominujący, on opiekuńczy. Przecież to był ukryty cel polowania na nocną bestię, prawda? Podziw w oczach Willhelminy. Jej wdzięczność, jej strach, który sprawił, że uciekła. Jej krzywda będzie jego winą. Powinien zawrócić. Poczekać. Poczekać. Zawrócić...

Usłyszała pełne irytacji przekleństwo, kopnięty ze złością kubeł na śmieci potoczył się z przenikliwym, metalicznym brzękiem po ulicy.
Posłuchał. Zawrócił.

Wróci teraz do samochodu, będzie zmartwiony niż zły. Rozejrzy się w pobliżu, sięgnie po telefon i postara się zadzwonić do niej. Po drugim, trzecim telefonie zorientuje się, że prywatny telefon zostawiła w kieszeni na przednich drzwiach jego samochodu. Sklnie ją przez pocztę głosową i zacznie szukać jej służbowego numeru. Zadzwoni ponownie, ale ona nie odbierze. Długi sygnał i konieczność czekania odmieni proporcje zmartwienia i złości, nałoży na nią winę za jego stracone szanse.
To wszystko później.
Teraz ważne było, że on był bezpieczny, a ona miała wolne ręce.

Prawie potknęła się o porzucony worek ze śmieciami, przeskoczyła nad nim, wypadła z podwórza drugim wjazdem. Karin wrócił do niej wraz z kolejną falą adrenaliny, gdy ponownie zobaczyła przed sobą czarny kształt, gdy przez własne bicie serca i głośny oddech, usłyszała tarcie pazurów o nierówny asfalt. Oddalał się.
<Spalgospalgoprzyzwijogieńispalgospalgospalgoniech spłonieipłoniewciemnościjakspadającagwiazda.>
Nie zadała sobie trudu, żeby odpowiedzieć jego nieustającemu szeptowi.

Skręcił, ona za nim. Kolejna ciemna i cicha uliczka. Kałuże, stare, porozrzucane śmieci, odrapany tynk, porozrzucane z rzadka latarnie oświetlające wszystko mdłym, zduszonym światłem. Sięgnęła do kieszeni kurtki po papirus, potarła palcami niebieskie linie wzorca, nie przerywając biegu wyszeptała zaklęcie. Zacisnęła dłoń, zamykając pomiędzy palcami błękitniejące linie, uwalniając czar.
Sekundę później zaciska usta w wąską, białą kreskę

To było jak wejście w inny świat wypełniony żywą ciemnością. Odciski i echa obecności ciemnych duchów-demonów, zapach palonej skóry, echa dawnych krzyków, metaliczny smak gotowanej ludzkiej krwi ponownie rozchodzi się po języku. Płynne powietrze ociera się o skórę jak chłodna skóra węża, przywołuje dreszcze. Zwalnia, gdy pies zatrzymuje się i wbija w nią gorejące oczy. Na tle wibrujących pasm ciemności, otoczony mroczniejącą zielenią jest trzykrotnie większy niż w postaci normalnego psa. Barghest. Rozwścieczony barghest. Karin milczy zaniepokojony, gdy Willhelmina próbuje ocenić stojące przed nią niebezpieczeństwo. Cztery i pół do sześciu w skali Chemla. Oblizuje spierzchnięte wargi. Mitologia celtycka, legendy angielskie. Powinna rozpoznać go wcześniej. Niewiele wiadomo o jego rodzaju. Pojawiający się jedynie nocą pies-goblin. Pojawiający się i znikający. Wie, że niedaleko jest cmentarz, linie magii sugerują umiejscowiony tam splot. Wie, że jeśli ciemność wzmacnia go, to tam będzie silniejszy nawet niż teraz. Niż tutaj. Przełyka ślinę. Czuje delikatny ciężar telefonu w kieszeni spodni. Tak łatwo byłoby zadzwonić do Liu Phang Longa, który razem z partnerem miał wyznaczony na tym terenie patrol. Pięć sekund, kilka słów... Uwierzyłby jej. Spotkali się już wcześniej przecież, przy prowadzonej przez Demario sprawie Czerwonego Smoka. Powinien ja pamiętać, bo ile w końcu Angielek współpracuje z Wydziałem? Łatwo byłoby wezwać pomoc, gdyby nie bała się poruszyć. Nie wiedziała co zrobi barghest. Ucieknie? Zaatakuje? Ile jest prawdy w opowieściach, że kto ujrzy piekielnego psa, umiera? Nie wiedziała. Ale Kenneth go widział, a jeśli teraz nic z nim nie zrobi, to wyruszy go szukać ponownie...

Nie chce z nim walczyć, ale nie może też go wypuścić.
Tak, to troska, to niepokój, lecz także wiele dumy, ciekawości, ekscytacji.

Przerywa bezruch, nie odrywając oczu od widocznego w ciemności cielska. Dwa kawałki pergaminu z wzorcami czaru, które przygotowała z myślą o Kennethcie, iskra czystego ognia uwolniona z roztrzaskanej fiolki będą musiały wystarczyć na początek.

- Bismillah ir-Rahman ir-Rahim. Bismillahi alladhi la yadurru ma`a ismihi shay’un fi al-ardi wa la fi as-sama’i wa huwa as-sami`u al-`alim - pewnie, bez wahania recytuje jedną z islamskim du'a, pieczętując podwójny krąg czterema imionami Allaha. Al-Qabid. القابض. Ograniczającym. Al-Dżabbar. الجبار. Niepokonanym. Al-Muhajmin. المهيمن. Strażnikiem. I An-Nur. النور. Światłem, ktore rozrywa ciemność nocy. Powietrze drży i wiruje pomiędzy nią a barghestem, drży i wiruje przyzwany eter. Roznieca iskrę, przyzywa ogień, wplata w krąg wzmacniając go jasnością. Ogień pustyni. Ogień polowania. Ogień ratunku. Tatuaż na brzuchu rozkwita kwiatem gorącego bólu. Drobne skry pełzają po jej skórze, tańczą po liniach czaru oplatając demonicznego psa dodatkową, ciasną siecią symboli i znaków. Ponowne zapieczętowanie scalające wszystkie warstwy jaśniejącej w półmroku sfery. I jeszcze jedna. Wygładza linie, nagina wolą, na zmiennej melodii głosu płyną słowa kolejnej inkantacji, kolejnego przyzwania. Kolejna płaszczyzna tymczasowego więzienia, przywierająca do jego aury, dopasowująca się do jego kształtu, kotwicząca go w tym miejscu i w tym czasie. Magia tańczy po jej ciele, przepływa po czarnych liniach tatuaży, które drgają, zwijają się w rytm kolejnych słów. Czuje dotyk karina na ramionach, gorące tchnienie, słyszy szum przesypującego się piasku. Powietrze pachnie ozonem, dymem i rozgrzaną na słońcu skórą. Widzi ciemność obejmującą jej aurę, wgryzającą się w ciepły, pulsujący blask smugami czerni. Widzi inkluzje magiczne w przestrzeni, odbijające się echami, jak małe wiry na spokojnej tafli wody i dopasowuje do nich kształt słów, kształt czaru. Gdy kręgi wibrują - wypełniają jej uszy czystymi nutami, odbijają się na skórze nienazwanym dotykiem - kończy czar, gotowa w każdej chwili wzmocnić pieczęcie lub utworzyć nowe.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."

Ostatnio edytowane przez obce : 03-09-2010 o 22:59.
obce jest offline