Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-04-2010, 09:43   #130
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Leśna gospoda nie należała z pewnością do najokazalszych przedstawicieli swojego rodzaju. Duży toporny barak, zbudowany niemal w całości z drewna, był wykonany co prawda solidnie ale bez finezji. Dach przypominał bardziej krycie szałasu niż porządnego budynku, przez co wewnątrz wiechcie i gałęzie czasem sypały się biesiadnikom prosto do piwa. Inna sprawa, że funkcje ochronne przed deszczem sprawowały bardziej splatające się wysoko, wysoko nad karczmą konary wielkich, otaczających przybytek drzew. Gospoda bardziej przypominała zagubioną pośród lasu chatę, w urokliwy dość sposób schowaną pod nieprzepuszczającą wiele światła czapą olbrzymiego boru. Budynek posadowiono pośrodku polany, którą najwyraźniej wysypano piachem pomieszanym ze żwirem - stanowiło to pewną szansę na to, by przybywające tu krętą dróżką wozy nie ugrzęzły w błocie.
Wozów nie było wiele, bo szanujący się kupcy zdecydowanie częściej odwiedzali znajdujące się wcale niedaleko porządne gospody kompanii przewozowych niż zagubioną dość daleko od głównego traktu dziuplę - w takich miejscach raczej spotykało się pracujących przy wyrębie drwali czy myśliwych. Takie woleli również różnej maści banici i szemrani podróżnicy. Na nierównym placu przed chatą zresztą ustawione były na stałe żerdzie do oprawiania skór, stanowiące często od razu formę prowizorycznych straganów dla wędrownych handlarzy. Dziś tylko jeden osobnik, zarośnięty jak nieboskie stworzenie, sam ubrany prawie wyłącznie w futra, łącznie z zastępującymi buty okręcającymi stopy skórami pracował nad roztaczającym jeszcze świeży zapach krwi, rozwieszonym truchłem sarny. Myśliwiec z uwagą traktował rozwieszone, rozprute zwierzę wielkim nożem zaopatrzonym w widoczne z daleka zębiska. Poza nim nie było widać w okolicy nikogo, ale z komina zabudowań szedł dym.
Wydawało się, że zajęty pracą nie dostrzegał nawet powoli jadącego, zmęczonego wierzchowca. Z jego grzbietu, drżąca nieco od dotkliwego dość chłodu dnia Marietta i uważny, choć nadal wstrząśnięty ostatnimi wydarzeniami Tupik obserwowali wyłaniający się spośród leśnej gęstwy obraz. Dziewczyna obejrzała się, ale Jaspera nie było już widać, jak okiem sięgnąć były tylko potężne drzewa, daleki szum leśnych strumieni. Dżdżysty dzień, nieco zapierający dech ciężkim, choć rześkim powietrzem sprawiał, że jeszcze bardziej marzył się długi sen. Do nozdrzy podróżnych doszedł niewyraźny swąd dymu, ale też napływający od półotwartych drzwi zapach strawy. Tu ptaków niemal nie było słychać, w porównaniu z traktem. Między pniami widać było gdzieniegdzie grząski, zdradliwy zapewne podmokły już nieco teren. Na liściach lśniły krople wody...Niemal idealną ciszę rozcinały tylko nieciekawe dla uszu, choć ciche, odgłosy oprawiania sarny przez samotnego mężczyznę przed budynkiem, a także jego fałszywe pogwizdywanie.

Widział przez liście, jak koń powoli zbliża się do gospody. Obserwował uważnie człowieka z nożem, tamten wciąż nie odwracał się. Musiał już słyszeć w tej pięknej ciszy ciche parskanie zmordowanego wierchowca, a może tak bardzo zajął się robotą i gwizdaniem, że zapomniał o świecie. Jasper, posadowiony wśród listowia na rozgałęzieniu grubych pni ściskał doskonale wyprofilowany hochlandzki łuk i w bezruchu obserwował rozwój wydarzeń.

- Chaos , chaos w gospodzie z młynem! -- wypalił już od progu Tupik. Dopiero potem rozejrzał się.
Nie było to z pewnością to, co miał w głowie marząc o karczmie, gdy po raz pierwszy wspomniał o niej Jasper. Jednak już z wyglądu zewnętrznego budynku i podejrzanej mordy myśliwego miał obawy, że standard karczmy nie zaskoczy ich mile.
Wewnątrz karczmy rzeczywiście nie znaleźli niespodzianek. Wnętrze nie zaskoczyło wystrojem, wręcz przeciwnie, mogło podobać się chyba tylko tym dwu pijanym w sztok drwalom, chrapiącym na jednym z paru brudnych i krzywych stołów. Śmierdziało podłym piwem, szczynami i świeżo oprawionymi skórami. O porannej porze zatęchła, przypominająca chlew sala świeciła pustkami. Klientela więc nie zaskakiwała, nie zaskakiwał też w tym miejscu właściciel, przypominający bardziej zwierzę niż człowieka. Zwalisty mężczyzna obrzucił spojrzeniem niecodziennych jak na jego przybytek gości, ale postanowił nie wyrażać swojego zdziwienia.
Czyż nie strwożyła go wieść o chaosie? - pomyślał Tupik.
- Wiemy, wiemy...- burknął jednak oberżysta, aż odbiło mu się podle piwskiem - Nie dżyj się tak, łeb mi pęka.
- Chaos, człowieku! - zdziwił się niziołek postawą tamtego.
Zmrużył oczy pod przypominającymi nieliche krzaczory brwiami i z trudem wypaplał:
- W lesie pełno tego. My tu takie doły mamy ukryte i w potrzebie z dobytkiem się pochowamy. No i są pułapki nasze jeszcze.- kątem oka obserwował wchodzących niepewnie podróżników. Lubieżny uśmieszek błąkał się po brudnej gębie, gdy patrzył na Mariettę.
- Ale że aż do Młyna na otwarte pole wyszły...- podrapał się, jakby dopiero teraz zrozumiał - Niedobrze. Wojna znowu bedzie.

Skacowany karczmarz wysłuchał żądań niziołka z kamienną twarzą. Potem Tupik i Marietta dowiedzieli się krótko co jest a co nie. Pasza dla koni i suszone mięso dla ludzi jest. Lamp nie ma, i nie będzie, my tu proste życie wiedziem, ogień z pochodni dziadkowi wystarczył, ojcu starczył i mnie kurwa jego mać starczy.
- A Nafty żadnego nie znam. I nie widziałem. - podejrzliwie mruknął gospodarz obejścia, nalewając sobie piwo.

-...Jeśli nie chcesz pomóc z dobroci serca, zapłacę - zakończył halfling i spojrzał wymownie, niejako dając do zrozumienia, że wstyd byłoby żądać zapłaty w takiej chwili...
Spod chyba nigdy nie mytych włosów łypnęły białka, dłoń trzymająca garniec z piwem trzęsła się nielicho.
- Z dobroci czego?! - beknął oberżysta, oparty niechlujnie o belkę.

Tymczasem stojąca z tyłu Marietta dziękowała bogom, że jeden z drwali który ocknął się i ujrzał ją, a potem zabełkotał uszczęśliwiony próbując wyciągnąć do niej łapę, zaraz potem znów upadł tracąc równowagę na ławę i zasnął - zastawiony opróżnionymi dzbanami stół, którego po nocy nikomu nie chciało się uprzątnąć, wskazywał na dopiero co chyba zakończoną ucztę.
Pomni wskazówek Jaspera, a także upływającego szybko czasu nie zabawili długo. Tupik załatwiał targ, a karczmarz po zabłyśnięciu monet okazał się żwawy. Niziołek, pomny miastowych cen, był mile zaskoczony ile zasuszonego mięsiwa i paszy dla koni udało się tu kupić za parę srebrników. Przysadzisty chłop pomógł im nawet wynieść wszystko na zewnątrz i załadować na konia. Z takim zapasem mięsa mogli przeżyć nawet parę dni w podróży. Jednak strawa dla konia była na tyle ciężka, że Marietta nie miała sumienia obciążać ledwo żywe już zwierzę takim ciężarem - poza tym to mogło ich znacznie opóźnić. Karczmarz przywiązał im więc do wierzchowca tylko niektóre worki z paszą...
- Dobry kuń...- poklepał brudną łapą po końskiej szyi - Ale ledwo żyw...Trza mu w stajni wyzipieć, nakarmić. Do jutra ostawić.
- Nie mamy tyle czasu. - krótko rzucił Tupik.
- No to...- człowiek przeżuwając coś w gębie poklepał z kolei worki z paszą - ...jedne co to powoli jechać, bo padnie nieborak. A żarła mata że ze trzy takie by przez dwa dnie wykarmił. Dobrego żarła. Dobre srebro, dobre żarło.

Patrzył, jak karczmarz zostaje w tyle, podparty pod boki obserwując odchodzących z polany. Przerwał swoje czynności i opuścił nóż, pozwalając nieco odzipnąć mięśniom. Widział, jak przechodząca dziewczyna, ciągnąca za uzdę obładowane zwierzę, obdarza go przelotnym, spłoszonym spojrzeniem. Coś w jej włosach...Wyrazie oczu... Jak niziołek szepce coś do niej i przyspieszają nieco kroku, oboje starając się nie ściągać jego spojrzenia.
- Z...czekajcie...- wychrypiał, samogłoska zniknęła gdzieś po drodze. Sam ruszył powoli za nimi. Nie zatrzymali się, więc przyspieszył kroku. Dopiero gdy zauważył ich spięcie, jakby chcieli rzucić się do ucieczki, sam stanął dość daleko, ale tak by widzieć ich twarze. Mały znowu coś powiedział i odwrócili się niechętnie, gotowi do skoku niczym zwierzęta.
Zmęczeni. Dotknięci do żywego...Może ranni...Twarze smagnięte niedawnymi tragediami, to było widać. Niziołek patrzył odważnie, ale widać było, że w lesie czuje się niepewnie. Dziewczyna...Musiał przyznać, że była bardzo podobna...Tak podobna do jego córki...Teraz...Byłaby w jej wieku...
- Na Estorf? - jego głos zabrzmiał jak warknięcie, nie chciał tego...Tak rzadko rozmawiał ostatnio z ludźmi...
Jasnowłosa przełknęła ślinę. Wspomnienia wróciły, w kącikach oczu uparcie cisnęły się łzy. Zacisnął mocniej dłoń na rękojeści noża.
- Nie! - odezwał się pewnie halfling. Jego oczka świdrowały go uparcie, a dłoń błądziła gdzieś za plecami. - Przeciwnie. Właśnie stamtąd wracamy. My do...Gruyden.

- Do Gruyden...- powtórzył.
Tupik patrzył na nieznajomego, ledwie widocznego zza czarnego zarostu i futer. Kołyszący się lekko zębaty nóż nie dawał spokoju, choć opuszczony był czubkiem ku ziemi. Marietta również czuła to narastające napięcie. Żadne z nich się nie poruszało, milczenie trwało...Karczmarz już zniknął w swoim przybytku. Miała nadzieję, że Jasper gdzieś tam jest i w potrzebie...
- No...Do Gruyden...- ozwał się jeszcze raz osobnik powoli, wpatrując się jak zaczarowany w dziewczynę - Jak tak...Tak sobie myślałem. Że jakbyście mieli jechać na Estorf, to niedawno jechał tu taki jeden stamtąd. Opowiadał, co straże na bramie miejskiej każdą młodą dziołchę łapią. Gdzieś odprowadzają, same z jasnymi włosami. Szukają jakiej...
Gdzieś w oddali rozkskrzeczał się jakiś ptak. Zawtórował mu inny. Obcy uniósł głowę, przelotnie oglądając twarze swoich rozmówców. Marietta, nagle pobladła i rozbudzona, gotowa była przysiąc, że widziała jak uszy zarośniętego mężczyzny poruszyły się.
- Ale wy przecie do Gruyden...- pochylił się i odwrócił się bokiem - To pewnie to już wiecie...
- Wiemy, wiemy! - krzyknął za nim Tupik odzyskując animusz, ale oglądali już tylko jego plecy. Po chwili mężczyzna wrócił do pracy nad rozbebeszoną i rozciągniętą na żerdziach sarną, nie zwracając już na nich uwagi.
Kiedy jednak ruszyli dalej, każde z nich czuło, że człowiek ten przypatruje im się z daleka nie przerywając swej roboty. Nie widzieli tylko tego, że w jego oczach szkliły się łzy...

Jasper również nie widział tych łez. Obserwował jednak podejrzanego typa z nożem jeszcze jakiś czas, choć teraz już opuścił łuk. Pozostał na swoim stanowisku jeszcze długo, po tym jak niziołek i jego ukochana znikli już za zakrętem dróżki. Dopiero gdy upewnił się, ani myśliwy, ani nikt inny nie podąża śladem dziewczyny, powoli zszedł z drzewa i zaroślami zaczął przemykać za swoimi towarzyszami podróży. Ukryty przeczekał, aż dostrzeżony wielki łoś powoli podąży swoją drogą - nie warto było iść jego śladem, najpewniej prowadzącym do trzęsawisk. Niedługo potem zbój wrócił na ścieżkę i przyspieszył kroku, by dogonić znajdujących się już pewnie w połowie drogi do głównego traktu podróżnych.

Gdy tylko polana znikała z oczu, dróżka z krótkiego piaszczystego, poznaczonego kołami odcinka zmieniała się w ledwie widoczną wśród lasu ścieżkę. W dodatku im bliżej głównego traktu, droga ta zwężała się kosztem rosnących po obu stronach chaszczy oraz drzew wyciągających w kierunku podróżników konary niczym ręce. Poruszający się na koniu, a nawet wyżsi piechurzy musieli odgarniać sprzed twarzy atakujące gałęzie, odsuwać szeleszczące kiście liści utrudniające widoczność.
Gdzieś odlegle już od karczmy, ale wciąż jeszcze zbyt daleko od głównego traktu by usłyszeć dźwięki wozów - miało się wrażenie, że po prostu przedziera się przez środek lasu. Niziołek szedł zadumany nad zasłyszanymi słowami o zatrzymywaniu jasnowłosych dziewcząt na bramie w Estorfie. Co właściwie miało to znaczyć? Marietta milczała, ale był pewien że również waży w myślach tę wiadomość. Snuli się już jak cienie, obok trzymanego przez dziewczynę za uzdę wierzchowca, natarczywy sen naciskał coraz bardziej, podszeptując rozłożenie się gdzieś w lesie i ożywczy odpoczynek. Niedaleko stąd powinno być już miejsce, gdzie rozstali się z Jasperem, może już tam na nich czeka?
Marietta myślała teraz o łatwości, z jaką poruszał się w tym trudnym terenie. Ale było to przecież naturalne dla kogoś, kto lasy uczynił swoim domem, kto krył się pod drzewami prastarych borów przed karzącą ręką sprawiedliwości, w ostępach - gdzie nie zapuszczali się już ludzie miasteczek a nawet wsi. Gdzie trzeba było walczyć o przeżycie z dzikimi zwierzętami, wiecznie uchodzić przed chaosem. Bić się z innymi, którzy z powodu zbrodni zostali wyklęci poza nawias cywilizacji. Słynni drakwaldzccy tropiciele... Ilu z nich tak naprawdę było banitami, którzy pod maskami zwykłych myśliwych kryli oblicza zbrukane krwią niewinnych?

Szeleszczenie krzaków...Było zbyt powszechne, by ktoś taki jak oni, nieprawny w słuchaniu lasu, zwrócił na nie uwagę. Dopiero krzyki wyrwały ich z odrętwienia i rozmyślań.
- Tera! - ryknął jakiś męski głos i po chwili z krzaków zawtórowały mu inne, bojowe zawołania ataku! Koń zarżał głośno, a oniemiali patrzyli jak prosto na nich, z lasu wypadają groźne uzbrojone postaci! Zdążyli zobaczyć tylko, że napastnicy mają niemal czarne mordy, pookręcani są jakimiś szmatami. Pierwszy był chudy, chyba młodzik, drąc się wniebogłosy rozpędzał się na nich z włócznią czy też może dzidą. Za jego plecami zdążyły im mignąć potężne, ale niskie sylwety krasnoludów, błysnęła gdzieś ruda czupryna, światło zalśniło przez moment na uniesionych wysoko ciężkich toporach!
Mariettcie świat zawirował przed oczyma...Zmęczenie, głód, straszne przeżycia a teraz znowu zasadzka - to było zdecydowanie zbyt wiele jak na młodą dziewczynę, dla której do tej pory wielkim przeżyciem było już wieczorne wymykanie się z sal modlitewnych na miasto z obawą o gniew surowych starszych kapłanek. Organizm, trzymany już długo na granicy wytrzymałości, nie wytrzymał i zaprostestował - omdlenie przyszło nagle, jak jastrząb spadając na niewiastę. Tupik kątem oka zdążył ujrzeć tylko osuwające się bez słowa skargi ciało i wywrócone oczy dziewczyny...

Już, już ich widział, jeszcze małych na wąskiej dróżce. Serce biło coraz szybciej, na myśl że znów ją ujrzy - choć nie widzieli się krótko, Jasper miał wrażenie że rozdzielono ich na całe lata. Przyspieszył kroku, rozpoznając już teraz wyraźnie sylwetkę Marietty, kłapiącego ciężko kopytami konia i niewiele wystającego z chaszczy niziołka.
Wtedy nagle rozległy się krzyki, które zmroziły mu krew w żyłach. Rżenie wierzchowca i nawoływania do ataku przewaliły się jak gromy przez jego głowę, rzucił się do przodu jak wariat, wyszarpując w biegu miecz. Był jeszcze daleko, zbyt daleko, a oczy zasnuwała jakaś dziwna mgła gdy mignęły mu wypadające na ukochaną i Tupika czarne, uzbrojone postacie- tak podobne do jego własnej bandy, że nie miał wątpliwości co do ich zamiarów.
- Nie powinieneś ich zostawiać samych...- walił w czaszkę jak młot jego własny, wściekły głos, raz za razem, a serce niemal stanęło, gdy pośród zamieszania zobaczył upadającą na ziemię Mariettę.
- Nie!
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 28-04-2010 o 10:37.
arm1tage jest offline