Hank
Zafascynowany patrzył jak ściana ognia mknie po plamie oliwy. Rozlewająca się kałuża oliwy była tylko stopę przed ogniem. Wstawał właśnie zza beczki wciąż celując w drzwi jakby jakiś szaleniec miał wskoczyć w morze ognia. Płomienie ogarnęły jego niedawne ukrycie, przez kilka uderzeń serca klepki beczki dawały odpór płomieniom, by znienacka puścić. Kolejna fala ognia ogarnęła półki z kiełbasami i dzbankami ze smalcem. Hank odskoczył ratując buty i stopy przed oczyszczającym z wszelkiego plugastwa ogniem. Zawadził i o świńska póltuszę i wypierdolił się o worek ze zborzem.
I natenczas korzystając, że przestał celować w drzwi wbiegł wariat. Powiewając płonącym płaszczem i rozsiewając iskry przy każdym kroku.
- Piekło i szatani – warknął Hank gasząc płomyki na nogawkach. Kumple ruszyli do ataku obrzucając piekielnika czym popadnie, skrzyniami, krasnoludem, czym kto mógł.
Za ścianą płomieni klęcząc, cholera wie, który nie potrafił poznać w tym rozgardiaszu. Srał to pies, wstał i przymierzył. Nie strzelał w pierś, bez sensu, płonące blachy dawały mu zbyt wielką osłonę. Wstrzymał na chwilę oddech i delikatne ściągnął spust, raz drugi trzeci… Pierwszy bełt ześlizgnął się po hełmie, a kolejne…
Trafienie w twarz powinno wyłączyć człowieka co najmniej na chwilę, a tyle zabrało by przerzucenie dechy z rozpieprzonej półki przez jezioro płomieni. |