- Stój - powiedział cicho Hasvid, w kierunku mężczyzny. Rozpoznał go po tym szczególe, jakim mu go opisano. Nie miał ani jednego włosa na głowie, brakowało mu też rzęs i brwi. Ogólnie był paskudny, z połamanym nosem i szpecącymi twarz bliznami. - Zatrzymaj się tam gdzie jesteś i opuść pochodnię, Mestor. Gadaj o co chodzi...
Mężczyzna zgodnie z poleceniem, zatrzymał się i opuścił nieco pochodnię, wychylił się też do przodu starając się wzrokiem przebić panującą w pomieszczeniu ciemność i dostrzec mówiącego. Nie udało mu się to. Zamiast odpowiedzi wyciągnął z pochwy miecz i uskoczył w bok.
- Zdajesz sobie sprawę z tego, że Zakon zlecił zabicie ciebie? Zmów ostatnią modlitwę... - powiedział Hasvid i skoczył w pogoń za swoją ofiarą. Pochodnia leżała na ziemi gasnąc. Przebiegł nad nią i gdy na tle jednego z wybitych okien zamajaczył mu cień, błyskawicznie podniósł do ust dmuchawkę i strzelił. Miał nadzieję, że trafił. Nie miał za bardzo nastroju babrać się w krwi. Trucizna jakiej używał działała bardzo szybko, niemal natychmiast. Powodowała paraliż wszystkich mięśni, w tym serca. Hasvid nie mylił się, trafił. Już po chwili usłyszał łomot, z jakim ciało jego ofiary upadło na podłogę. Wrócił się i podniósł pochodnię. Podszedł do wykręconego w agoni, sztywnego ciała Mestora i pochylił się nad nim. Mężczyzna już nie żył. Z boku szyi wyciągnął strzałkę i ostrożnie schował do pojemniczka. Potem przeszukał kieszenie i w jednej z nich znalazł złożoną kartę. Pieniędzmi ani innymi rzeczami jakie miała ofiara nie interesował się. Zabrał mapę i wyszedł z budynku.
Swoje kroki skierował do tej samej gospody, w której poprzedniego dnia się stołował. Miał nadzieję, że jego towarzysze pozostawili mu gdzieś jakąś wiadomość, co do swoich dalszych planów. Jeśli nie to rankiem popyta w obozie, ktoś coś musiał widzieć. |