Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-05-2010, 13:33   #147
Bielon
 
Bielon's Avatar
 
Reputacja: 1 Bielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputację
To przedpołudnie, zważywszy na nocne eskapady, należało do najbardziej owocnych w dziejach Rosenberga. Nikt przy zdrowych zmysłach po cięgach otrzymanych w starciu z Krogulcem w dniu poprzednim, nie ważył by się na wyprawę na miasto. Zwłaszcza samotnie. Jednak i Walter i Grzeczny się odważyli. Prawdziwym cudem należało nazwać zbieg okoliczności, który sprawił, iż wrócili. Choć bladość oblicza była dowodem na to, że wiele im do prawdziwych kłopotów z powrotem nie brakowało. Jednak sprawiali wrażenie stworzonych z żelaza. To też miało swój wymiar i swoją wartość. Ludzie, którzy przeszli na stronę Tupika spośród bandy Krogulca nie mówili o niczym przez resztę nocy, ponad dziką szarżę Grzecznego, Levana i Waltera. Byli bohaterami. Choć dla tych obszczymurków. Tupik w kilku spojrzeniach przekazał Levanowi i Mattowi co o nich myśli. „Profesor” się rozwodził. Jak to „Profesor”.

„Kuźnia” okazała się idealnym miejscem na melinę. Raz, że położona była nieźle, bo na zbiegu dwóch dużych ulic. Dwa, że była nie mała. Miała całe piętro i spore pomieszczenia gospodarcze oraz stodołę i stajnię do wykorzystania. Wnet za zgodą oberżysty zorganizowali sobie na zapleczu oberży melinę. Nowi ludzie Tupika tu odpoczywali dzieląc się wrażeniami z nocy. Pijąc, jedząc i czekając na kolejne „akcje”. Które, że nadejdą, byli pewni.

Wczesny ranek dosyć szybko zamienił się w przedpołudnie. Poranne eskapady Grzecznego i Waltera nie obeszły się bez echa; „Profesor” miał swoje zdanie na temat trzymania swoich ludzi krótko i dobitnie przekazał je Tupikowi i Walterowi. Mattowi nie przekazywał, bowiem Matt wyraźnie okazywał „Profesorowi” lekceważenie, choć starał się czynić to w wąskim gronie przybocznych Tupika. Nie lubili się, ale trudno się było temu dziwić. Intelektualista z mięśniakiem rzadko miewali wspólne tematy do dyskursów. Życie jednak zmuszało ich do współpracy i pewnym było, że prędzej czy później znów im przyjdzie się ściąć. Znając życie można było w ciemno założyć, że będzie to prędzej niż później.

Listy przekazali zgodnie z planem. Jeden posłańcem do samego Księcia, choć pewnym było, że po drodze przeczołga się on przez wszystkie szczeble hierarchii epistolograficznej kancelarii książęcej. Drugi do Czarnego Karla. Tu sprawę wziął w swe ręce Klaus, ale i tak na końcu posłużył się umyślnym. Listy, oba, doszły bez większych problemów do celu przeznaczenia. Choć komu wpaść miały w ręce było już tematem otwartym. Podobnie jak to, co teraz uczyni Krogulec. Zgodnie z tym co mówili Siara i inni miał on dziś przygotowywać coś dużego. Skok na jakąś faktorię, czy coś podobnego. Duża akcja w której tajniki wprowadzać miał ludzi po południu. Jednak w świetle nocnych wydarzeń i nagłych komplikacji wszystko mogło wymagać zmian. Jego plany również. Wciąż miał jednak podobno około dwudziestu chłopa pod ręką, co czyniło zeń pierwszego spośród hersztów w mieście. A brutalność i łatwość z jaką narzucał innym swoją hegemonię wskazywały na możliwość zmiany na jego korzyść tego stanu rzeczy do wieczora. To, że są numerem jeden na jego liście życzeń wiedzieli bez informacji od smyków, że Krogulec rozpuścił ludzi po mieście w poszukiwaniu meliny Tupika. Pewnym było, że jak doda dwa do dwóch znajdzie ją w kwadrans. Jak doda…

Na umówione z Czarnym Karlem spotkanie ruszyli w trzech grupach. Chodziło o to, by nie rzucać się większą liczbą ludzi w oczy. Razem z ochroną „Profesora” pod przywództwem Klausa i Ingrid, z Walterem i jego nowym krasnoludzkim znajomkiem, którego sprowadził do oberży przedstawiając przaśnie „największy skurwiel po mnie w mieście”, poza Tupikiem i jego przybocznymi byli jeszcze nowi, ci od Krogulca. I Max. Całkiem spora tłuszcza na miejską przechadzkę ulicami Rosenbergu w samo południe. Stąd podział na trzy grupy. Tę, która na miejscu ruszyła pierwsza, przed południem i pojawieniem się samego „Profesora”. Drugą, która mu towarzyszyła, oraz trzecią ubezpieczającą okolicę. To były niebezpieczne czasy i trzeba było mieć oko na wszystko.

„Złoty tygiel” był nie byle jaką oberżą. Mordowni w tym mieście znaleźć można było bez liku, ale „Złoty tygiel” miał to do siebie, że byle kto nawet nie był w stanie przekroczyć jego luksusowych, wyłożonych czerwonym dywanem progów. Oświetlony wewnątrz osłoniętymi kolorowymi kloszami lampionami, wypełniony słodkawym dymem orientalnych ziół i sączący na uliczny zgiełk dyskretną muzykę był miejscem o którym nie jeden marzył i fantazjował. Mówiło się, że pośród dziwek mają tam nawet Elkę dla wybrednych klientów. Mało kto był w stanie to sprawdzić. Drzwi do „Złotego tygla” nie otwierały ni prośby ni groźby. Sowicie opłacana, niezależna od wszystkich w mieście układów ochrona oberży wiedziała swoje. Pierwej zaś wiedziała kto jej suto płaci. Nie wpuszczała zatem do oberży nikogo, kto nie przeszedł surowej oceny pomocnika karczmarza, który zawsze pełnił straż przy wejściu. Doglądając wchodzących do oberży gości i odprawiając tych, którzy nie spełniali jego oczekiwań odnośnie klienteli. Tych odprawianych było znacznie więcej niż tych się goszczących. Nie było w tym jednak nic dziwnego. Karczma słynęła z wysokich cen i większość ludzi omijała ją szerokim łukiem. Bawili się tu tylko ci, których na to było stać. Ci zaś należeli do wąskiej, wysublimowanej kliki. Kliki doskonale czującej się w towarzystwie podobnych im utracjuszy. „Ludzie ulicy” podobni Levanowi, Krogulcowi czy pozostałym omijali takie lokale szerokim łukiem. No z wyłączeniem pór pobierania daniny. Tę pobierano regularnie, ale że właściciel płacił problemu nie było.

Do dziś.

Już wysłana przodem pierwsza partia zbrojnych Tupika napotkała problem, ale ten jeszcze złagodziły karle. Te złote. Trzech tęgich osiłków w wejściu do karczmy co prawda ponurym wejrzeniem zmierzyło „gości”, ale po otrzymaniu sutego napiwku za wejście, wpuściło ich do środka. Pozwalając nacieszyć się uderzającym od progu arabskim orientem. Unoszącym się w powietrzu zapachem opium, smugami kolorowych dymów porywanych tańczącymi w zwiewnych szatach niewiastami, tacami owoców stojącymi na każdym stole tuż obok dzbanów wypełnionych istną ambrozją, choć mało które podniebienie spośród tych, którzy przybyli, nadawało się do jego smakowania. I uderzyło pustką wielkiej komory biesiadnej izby. Pustką, którą zakłócały wyłącznie wirujące w rytm wygrywanej przez miedzianoskórego flecistę muzyki, tancerki. I odziany z arabska oberżysta. Ahmed. Pewnie arab.

- Pan wstąpił w moje progi w Waszych osobach mili goście. Spocznijcie a Wasze pragnienia zostaną zaspokojone. – głos araba był melodyjny i hipnotyczny niemalże. Jednak zważywszy na to, że wnet po jego słowach pojawiły się dwie cycate niewiasty z tacami zastawionymi dzbanami i talerzami, nikt z nim nie polemizował. Zaopiekowano się nimi pysznie.

Wnet okazało się, że i inni biesiadnicy bawili w karczmie. Dwójka pomocników oberżysty, tak samo jak on sam ogorzała z arabska, zastawiała kilka z wolnych stołów, przygotowując spóźnione śniadanie dla mających nadejść niebawem biesiadników. W tym czasie kilku z nich pojawiło się w wielkiej sali biesiadnej czy to schodząc w dół z piętra, czy też przekraczając próg karczmy. Widać południe było odpowiednią dla spotkań w „Złotym tyglu” porą. Wchodzący w drugim rzucie „Profesor” z obstawą od razu rzucił okiem na wszystkich gości oberży zastanawiając się którym z nich mógłby być jego rozmówca. Żaden z przebywających w sali biesiadnej oberży nie wyglądał na Wielkiego Złego Pana. Żaden nie nosił czarnego stroju z wielką czaszką na plecach haftowaną włosami dziecisk nie dożywających do lat młodzieńczych. Była za to trójka biesiadujących głośno i dyskutujących równie głośno kupców, którzy żyli wręcz kursem wina w Tilei i jednym tchem wymieniali wszystkie warte transportu gatunki. Był też mąż w sile wieku, który wyglądał na byłego wojskowego, nosił sumiaste wąsy i z ogorzałej cery wnioskować można było, iż sporo czasu spędził w siodle. Siedział prosto jakby kij połknął, nad kielichem wina i smutnym wzrokiem spoglądał raz po raz na wejście do oberży, jakby na kogoś czekał. Leżący na ławie obok niego miecz wyglądał na równie zmęczony życiem co on sam. Grono wszystkich gości dopełniała para flirtująca bezwstydnie w kącie, pod oknem. „Profesor” nie czekał na rozwój wypadków. Usiadł w możliwie najbardziej odosobnionym miejscu odprawiając swoją obstawę, który przysiadła się w drugiej części izby biesiadnej i wnet przystąpiła do składania zamówienia. Na zewnątrz grupa ubezpieczająca powinna była zająć wokół karczmy pozycję. Dochodziło południe.

Nieznajomy, który przyszedł, nie wyróżniał się zupełnie niczym. Stojący w obstawie dostrzegli go, jak nadjechał konno i zsiadłszy z konia podał wodze stajennemu wchodząc do oberży. Był kolejnym wchodzącym biesiadnikiem. Za nim już podchodziła grupka kilku dostojnie ubranych szlachciców, którzy gromko rozmawiali o jakieś niewieście. Dla tych z zewnątrz nieznajomy nie wyróżniał się niczym. No, chyba że to było jakieś wyróżnienie. Klaus co prawda opisał „Profesorowi” tego, który odebrał przesyłkę, ale to był sługa. „Profesor” i w zasadzie nikt z grona ludzi Tupika nie miał pojęcia jak wygląda rozmówca z którym spotkanie umówili. Panowało jednak przeświadczenie, że go poznają. Ten, który do oberży wszedł, pasował do ich wizji idealnie. Odziany dostatnio, ale gustownie, szczupły acz nie chudy, o równo obciętych włosach w mnisią tonsurę. Gdyby nie miejski przyodziewek można by od razu ubrać go w klasztorny habit. Szczupłe oblicze mężczyzny w kwiecie wieku wyróżniały głęboko osadzone oczy. Oczy, które przypominały dwa węgle. Nieznajomy wiedziony jakby jakim przeświadczeniem lub odczuciem od razu ruszył do stolika „Profesora” siadając na wprost niego i od razu stwierdzając wprost – Byliśmy umówieni.

Cóż, jeśli nieznajomy był Czarnym Karlem, byli…

Nim jednak „Profesor zdążył mu odpowiedzieć po schodach wiodących do położonych na piętrze pokoi zbiegł na poły jedynie ubrany mąż wołając już od połowy schodów do karczmarza – Medyka! Ślij chamie po medyka, skoroś struł naszego pana. I spiesz się, bo bez ducha leży!

Kilka osób poświęciło biegnącemu w hajdawerach mężczyźnie odrobinę uwagi, ale wnet każdy zajął się swoimi sprawami. Tylko ubezpieczający „Profesora” Klaus odrobinę dłużej spoglądał na mężczyznę rozpoznając w nim jednego z tych, którzy nocą odwiedzili „Kuźnię”…
 
Bielon jest offline