Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-05-2010, 13:05   #43
malahaj
 
malahaj's Avatar
 
Reputacja: 1 malahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputację
Gówniana robota. Tak mógłby powiedzieć ktoś, kto obserwowałby jedenaście śmierdzących ekskrementami postaci. No, może poza Edem. On, oprócz ekskrementów, śmierdział tym, co zwykle. On też, jako jedyny nie podejmował prób zmiany tego stanu. No nie licząc niziołka z kwiatkiem w butonierce. Trudno odmówić mu w tym temacie rozsądku, gdyż trudno się pozbyć gówna kąpiąc się w strumieniu, w miejscu, gdzie to gówno wartkim potokiem do tegoż strumienia wpada. Chyba, że się zna magiczne sztuczki, co już samo w sobie mówi wiele, o używającym ich tak jawnie człowieku. Lub niziołku.

Nic sobie jednak z tego nie robiąc, zebrana grupa poczęła rozważać stojące przed nimi możliwości. Jedni chcieli uciekać, inni zostać, jeszcze inni mieli swoje własne plany. Na szczęście rany po opatrzeniu, nie okazały się niezbyt poważne. Przynajmniej nie na tyle, aby ich zatrzymać w realizacji swych zamierzeń.

Wszystko musiało jednak poczekać, bowiem miasto, będące niemym świadkiem im małego sejmiku, ożyło nagle. Spowite do tej pory mrokiem, z racji późnej pory, rozbłysło znienacka i zatrzęsło się od huku wybuchu. Nie trudno było się domyśleć, że żadnemu z nich nie będzie już dane odwiedzić Karpika, jakiego zdążyli poznać. Beż żalu u większości zabranych. Tyle, że zaraz po wybuchu rozległy się dzwonki i gwizdy straży miejskiej. Wybudzeni z twardego snu mieszkańcy wychodzili na ulice a ci, którzy korzystali z ich snu i zacisza mrocznych ulic, klnąc i złorzecząc ustępowali im miejsca. To też postanowili uczynić trybunalczycy, świadomi, że ich malownicza zbieranina szybko zwróci na siebie uwagę a tego, mimo rozbieżnych zdań, co dalej czynić, wszyscy chcieli uniknąć.

Ruszyli więc w górę rzeki, bo z miejsca gdzie wyszli z kanałów tylko tak się dało, kierując się do pobliskiego portu. Broń ukryli pod płaszczami, narzucił na głowę kaptury, kapelusze, czy co tam kto uznał za stosowne i starali się jak najmniej na siebie zwracać uwagę. Nie było to łatwe, z racji tego, że szybko okazało się, że zmierzają w przeciwnym kierunku, co coraz większy tłum mieszkańców. Ci bowiem spieszyli prosto ku pożarowi, który musiał być nie mały, bo łuna za ich plecami była coraz jaśniejsza. Gniew w swej historii przeżył już kilka wielkich pożarów i choć często należało je traktować jak zabiegi higieniczno – oczyszczające dla miasta, to jednak mieszkańcy, na przekór tej logice, woleli uniknąć kolejnego. Stąd też pospolite ruszenie było faktycznie powszechne i nie omijało nikogo. Straż miejska o dziwo stanęła na wysokości zadania (zupełnie jakby była gotowa na taki bieg wydarzeń) i szybko zaganiała każdego do pomocy. Miasto wszak było wspólnym dobrem i nikt od jego ratowania wymigać się nie mógł. Nikt.

- Stać! Wy tam, psubraty, stać mówię! -

Głos należał do trójkowego, pękatego jegomościa w mundurze straży, który wskazał ich tłustym paluchem. Za nim widoczni byli dwaj jego podkomendni, usilnie starający się nie potykać o swoje halabardy. Wszyscy wiedzieli, ze ostatni zaciąg do straży skończył się zaledwie tydzień temu i ci dwaj byli widać najnowszymi nabytkami sil porządkowych stolicy Ainoru. Niektórym z uciekającej grupy niemal zrobiło się ich żal, kiedy skrycie sięgali ku broni, czy poprawili uchwyt na rękojeściach i spustach. Niemal. Tamci nie byli dla nich żadnym przeciwnikiem, wszyscy zdawali sobie z tego doskonale sprawę. Jednak z drugiej strony znajdowali się właśnie na ruchliwiej ulicy, tuż przy wylocie na okrągły, brukowany plac, ze studnią w środku. Ludzi do dookoła było mnóstwo i ciągle przybywali nowi. Gdzieś z przeciwnego końca dochodzili ich inne rozkazy, wydawane równie władczym tonem, co sugerowało, że gdzieś niedaleko są koledzy tłustego oficera, który akurat zdążył przedrzeć się przez falujący tłum, ku nim.

- Gdzie to się wybieracie, ścierwa leniwe!? Gore, nie widzicie! Brać się za wiadra i do kolejki, bo poczujecie moje buty tak głęboko w dupie, że wam w gardle staną. –

Pomagając sobie odpowiednia gestykulacją, wskazał ku coraz sprawianej funkcjonującej kolejce ludzi, zaczynającej się od studni i niknącej gdzieś w uliczne prowadzącej w kierunku Karpika. Pilnował tego wężyka wąsaty jegomość, również w mundurze straży, bez wątpienia zwierzchnik grubasa, poganiając co bardziej opieszałych pałą i kierując ruchem w pobliżu studni. Wiadra coraz sprawniej przechodziło z rąk do rąk, a jakiś pechowiec nieustannie kręcił kołem, co raz napełniając i wyciągając wiadro w górę. Grubas zaś, wyraźnie chciał się przypodobać swemu pryncypałowi a przy tym wydał się równie cierpliwy co bystry i zdawał się nie zauważać wystających gdzieniegdzie rękojeści czy dłoni dziwnie schowanych pod płaszczem.

- No co się gapią, jak krowa na malowane wrota?! RUSZAĆ SIĘ! -

*****

- Żyje?! –
Głos wydobywający się z wnętrza zamkniętego powozu, wydawał się lekko zszokowany. Jego właściciel miał już bowiem okazje oglądać w dużej części zwęglony i nadpalany ochlap mięsa, który niegdyś był paladynem Niezwyciężonego.
- Żyje Panie, choć sam nie wiem jak to możliwe –
Ubabrany w posoce medyk, mówił zmęczonym głosem wycierając krew z dłoni o fartuch.
- Zupełnie jakby coś uporczywie trzymało go przy życiu i nie pozwalało odejść. –
- Chcesz powiedzieć, że będzie żył? –
- Przykro mi Panie, ale on już powinien nie żyć. Myślę, ze nie dożyje poranka, co i tak będzie przeczyć wszelkim prawom natury. Toż to praktycznie pieczeń, nie człowiek! –
- Nie forujmy zbyt szybko wyroków, bo nie zbadane są ścieżki Pana! –
Trzeci głos, należał do niskiego, chudego jak szczapa mężczyzny, ubranego w mnisi habit. Medyk skrzywił się wyraźnie na jego widok. Wyrazu twarzy ukrytej za zasłoniętym oknem powozu, można się było tylko domyślać. Spoglądając na nowo przybyłego jej myśli krążyły, wokół niezwykle krótkiej drogi, która czasami prowadzi z już podpalonego stosu, do zakonnego życia. Mnich tym czasem, nie zrażony reakcją na swoje przybycie, kontynuował.
- Wszyscy jesteśmy narzędziami w ręku Pana. On zaś wyraźnie daje nam znak, że chce aby to życie zachować. Przekażcie mi rannego, a spełnię jego wole, tak aby jego wierny rycerz, nadal mógł mu służyć. –
Medyk, mimo ze świadom przed kim przemawia, nie mógł dłużej powstrzymać oburzenia. I obrzydzenia.
- Na litość boską! Przecie On żyw jeszcze! –
- No przecież o to właśnie idze. – mnich obdarzył medyka uśmiechem pełnym miłości zrozumienia. - Wszak życie jest tu najważniejsze. –
- Czasami „bracie”... – głos z powozu wyraźnie prychną przy ostatnim słowie. - śmierć jest wybawieniem. Czasami, nie należy przeszkadzać sługą Pana, w spotkaniu z Bogiem. –
- Prawdę rzekłeś. Nie nam jednak decydować o boskich zamysłach, czy życiu i śmierci. –
Medyk uniósł brew w niedowierzaniu i przysiągł by, ze postać w powozie zrobiła to samo. Mnich zaś, zrobił teatralną przerwę i wyjął z habitu złoty pierścień, na widok którego medyk porzucił nadzieje a tajemniczy pasażer bez słowa dał znak do odjazdu.
- Od tego są inni. - dokończył mnich, nie przestając się uśmiechać. - Gdzie więc nasz pacjent.... –
 
malahaj jest offline