Mężczyzna usiadł na kamieniu i wystawił twarz w kierunku słońca... Było cicho, ciepło, przyjemnie... Siedział tak przez dobrą godzinę - w końcu gdzie miał się spieszyć? W jakiś sposób był szczęśliwy...
Tu i Teraz.
Słońce powoli chowało się za horyzont i kiedy promienie słońca ogrzewały słabiej jego twarz otworzył oczy.
Panorama zapierała dech w piersiach. Skały lśniły czerwienią, wyglądały jakby ktoś dokładnie wysmarował je krwią... Słońce rozbłyskiwało swoimi ostatnimi promieniami tuż nad linią horyzontu przypominając...
Zamknął oczy i odetchnął...
Za chwilę zacznie zmierzchać, skałki w nocy były bardzo niebezpieczne; nawet w dzień bywały niebezpieczne... Wstał i szybko zaczął schodzić w dół, w kierunku miasta.
*****
G. zszedł na drogę i na chwile zamarł w bezruchu. Gdzieś z tyłu osypywały się jeszcze potrącone przez niego kamienie. Zabawne, że dźwięk, który nigdy mu się bardzo nie podobał i powodował przypływ adrenaliny, teraz – od kilkunastu dni - sprawiał mu swoistą przyjemność. W dolinie Verde nie było zwierząt, ptaków; panowała absolutna cisza, chyba że wiatr postanawiał szumieć w drzewach, ale nawet on nie kwapił się, aby robić to zbyt często. Ta cisza w pewien sposób przerażała, ale był szczęśliwy, że tu był.
Podążył szeroką ulicą do domu. Mijając kolejne wielkie i puste domy myślał o ich poprzednich mieszkańcach. Klimat doskonale konserwował budynki i okolicę. Trawa była może zeschnięta, ale reszta wyglądała jakby gospodarze wyjechali tylko na miesięczny urlop. Rozłożyste wille, tak typowo amerykańskie – z szerokimi podjazdami, garażami na co najmniej dwa samochody i obowiązkowym basenem z tyłu... Teraz nikomu nie potrzebni świadkowie dawnej zamożności ludzi tu mieszkających, ludzi, których już dawno nie ma...
*****
Wszedł do siebie i wszedł na piętro. Z tarasu znacznie lepiej się komunikowało. Zapalił latarkę i poczekał na odpowiedź.
- Wszystko OK. - nadał morsem kiedy odpowiedź nadeszła. Zabawne, że to z czego zrezygnowano kilkadziesiąt lat temu nagle okazywało się przydatne.
- Wpadnij do mnie. Kod 5.
Niecałą godzinę później był w domu Szeryfa. Rozmowa dość szybko dotarła do sedna sprawy. Sedno sprawy oczywiście było związane z kolejną wycieczką turystyczno – krajoznawczą, a właściwie kilkoma wycieczkami. Wiadomo – ludzie musieli gadać, uwielbiali plotki, podania, mity. Pechowo
Sedona była takim mitem. Mitem, w którym było ziarno prawdy – nikt komu udało się tu dotrzeć stąd nie odchodził. Okolica była spokojna, doskonale zachowana – jakby wojna nigdy się nie wydarzyła, jakby koniec świata nie nastąpił... Tak, miejsce miało swoje ciemne strony, ale...
- … też jestem nowy; tak po prawdzie. Nie wiem wszystkiego i w razie wpadki...
- G. Ktoś przecież cię widział. - Starsza kobieta zaoponowała.
- Wiem, będzie ciekawiej... Zgadzam się, że to ryzykowne, ale zawsze takie zagranie było ryzykowne. Jak powiedział Doktorek – utrzymywanie ich za długo w śpiączce może być niebezpieczne. Poza tym – coś musimy zrobić. Prawda?
- Jak zamierzasz się wytłumaczyć jeżeli ktoś cię pozna?
- Jeszcze nie wiem. Coś wymyślę.
*****
Chłopak zszedł na dół i spojrzał na salon. Światło wpadało przez odsłonięte okna i oświetlało wnętrze. Gdyby nie to, że... cholera, teraz nie miało żadnego znaczenia... Wzrok prześlizgnął się po sprzęcie, a kroki skierowały do kuchni.
Nalał wody do szklanki i wyszedł na taras. Widok zapierał dech w piersi, kiedy wschodzące słońce zmieniało kolory skał okalających miasto. Marzenie się spełniło i to nie jedno, ale dwa jednocześnie, chociaż zagadka pozostała. Nie podejrzewał, aby ktokolwiek znalazł ten kawałek papieru zaszyty pod podszewką kurtki. Przez ten miesiąc zdołał się zaprzyjaźnić z niektórymi tutejszymi, w jakiś sposób został zaakceptowany i zaufali mu. Jednak on sam nie potrafił nikomu, tak do końca, zaufać... Na rozwiązanie zagadki miał jeszcze czas...
*****
- Co jest Doktorku?
- Próbki są czyste – mężczyzna oderwał się od laptopa i uśmiechnął – Układ nerwowy psa rozsypie się za jakiś tydzień, góra dwa. Nie wiem jak to ugryźć i nic na to nie poradzę. Ludzie... przeżyją w Dolinie przynajmniej przez jakiś czas. Wolałbym... Zresztą moje zdanie znasz.
- Owszem. Jednak nie mogę nikogo zmusić do tego, aby wyjechał...
- Podobnie jak nie możesz im powiedzieć o zagrożeniu...
- Tym bardziej o DENEBRIS. - Kobieta, może pięćdziesięcioletnia, ubrana w biały szpitalny kitel podeszła do rozmawiających. - David, myślę, że nie mamy innej możliwości, jak rozegranie tego w zwykły sposób...
- Dobrze. Jedźmy do aresztu, czas zagrać małe przedstawienie.
Kilkadziesiąt minut później, kilkadziesiąt kilometrów dalej...
- G. ściąłeś się?
- Tak, trochę – chłopak poprawił skórzaną kurtkę – nie jest to wiele, ale... Na kogoś szczególnie trzeba uważać? A, jeszcze trochę świeżej krwi... - zerwał strup na skroni.
- Nie. Chyba. Znaczy na psa... Tyle, że nie chcę go zabijać tylko za to, że jest psem.
- Jack, uśpij mnie też. Głupio będzie wyglądać, jak obudzę się pierwszy...
- OK. Jakby co...
- Wolę nie. - mężczyzna położył się na pryczy i nawet nie starał walczyć z sennością jaka błyskawicznie go ogarnęła po ukłuciu...