Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-08-2010, 16:37   #22
Penny
 
Penny's Avatar
 
Reputacja: 1 Penny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemu
Słońce powoli wspinało się po nieboskłonie, wypełniając jadalnię ciepłym blaskiem pełni późnego crundzkiego lata, powietrze przesycone było zapachem kurzu i smakowitościami przyrządzanymi w kuchni. Kate nie miała pojęcia skąd Minas wytrzasnął tą mnogość przypraw i nawet bulwy przypominające kolorem i kształtem marchewki, ale o smaku o wiele od nich słodszym. Nazywał je ricona i z tego, co zdążyła się zorientować były tutaj bardzo popularne. Prawie jak ziemniaki czy koperek. Gotując chłopak próbował nawiązać jakąś niezobowiązującą rozmowę o kuchni i kulinarnych zwyczajach Ziemian. Kate musiała przyznać, że przez te wszystkie emocje całkowicie zapomniała o czymś takim jak jedzenie, a teraz miała wrażenie, że żołądek przyssał się jej do kręgosłupa i niedługo przegryzie się do rdzenia kręgowego. Nic więc dziwnego, że sam zapach gotującego się gulaszu sprawił, że ślina napłynęła jej do ust.

Tak zresztą (w mniejszym lub większym stopniu) czuli się ludzie za jej plecami. Po dość wstrząsającym odkryciu Vilith niektórzy mieli grobowe miny, czasem łypiąc z nienawiścią wypisaną w oczach na związanego Aelitha, który najspokojniej w świecie oglądał żebrowanie sufitu za nic sobie mając swoją dość beznadziejną sytuację. Tim, który obserwował wszystko z boku miał wrażenie, że gdyby nie nieznane zamiary Kapitana Straży reszta rzuciłaby się zdrajcy do gardła. Zauważył też, że w momencie, gdy Vilith oznajmiała owe niewesołe nowiny wzrok Wennera skierował się na twarz Asmela, a potem uśmiechnął się mściwie i triumfująco. Ciemnoskóry dowódca zaś wyglądał tak jakby właśnie odczytano mu wyrok śmierci – zamknął oczy, starając się oddychać jak najgłębiej, po czym odszedł od reszty grupy by wyjrzeć przez jedno z wysokich okien wychodzących na wspaniałą górską panoramę. Zastanawiająca reakcja jak na kogoś, kto właśnie z racji zajmowanego stanowiska powinien pozostać niewzruszony; z drugiej jednak strony nikomu nie można było odmówić ludzkich uczuć. W końcu dziesięć lat to naprawdę dużo, wiele można było stracić zwłaszcza jeśli zostawiło się w domu rodzinę.

Sybilla wciąż była pod wrażeniem tego, co przeżyła w opuszczonej bibliotece i wciąż nie rozumiała dlaczego ani Kate, ani Vilith nie zauważyły jej nieobecności. Żadna też nie zauważyła, że dziewczyna ściska pod kurtką zabraną z bibliotecznej półki książkę. Miała jakieś dziwne wrażenie, że zjawa, którą tam zobaczyła nie była ostatnią, jaka ją nawiedziła. Nie wiedziała tylko czy widzenie duchów było tutaj dobrym czy złym znakiem.

Makbet próbował sobie przypomnieć podstawy szermierki, którą miał opanowaną dość dobrze jako element swojego wykształcenia. Jego ruchy wyrwały z zamyślenia Muriona, który przez chwilę przyglądał się mu po czym uśmiechnął się lekko.
- Widzę, że i tobie nieobca jest sztuka miecza – stwierdził. – W takim razie szybko nauczycie się tego, co powinniście umieć by chronić swoje życie.
- Zajmiemy się tym później – rzucił Asmel, który zdążył wrócić już do reszty. – Nasze plany nie ulegają zmianie: Minas poprowadzi do swojego plemienia, a tam zorientujemy się w bieżącej sytuacji. Tymczasem usiądźmy razem do posiłku.

Vilith, Zilacan i Minas rozdali wszystkim po obtłuczonej glinianej misce i naprędce wystruganej drewnianej łyżce. Lena przyjęła swoją porcję, lecz odwróciła się z nią do związanego więźnia i zaczęła go karmić. Vilith chrząknęła chcąc ukryć rozbawienie, i położyła obok Leny kolejne naczynia. Reszta zgromadziła się wokół kominka. Gulasz czy potrawka, nikt nie był w stanie ocenić, był smaczny, choć wielu przypraw Ziemianie nie potrafili rozpoznać.

- Przykro mi, że gościmy was tak marnym posiłkiem i to w takich warunkach – stwierdził cicho Asmel. Siedział ze skrzyżowanymi nogami na podłodze, przez co jego sylwetka wydawała się trochę mniej przytłaczająca. – Mogę nie być dobrym źródłem informacji. Nie pochodzę z Cesarstwa, urodziłem się na Dalekim Południu, wśród ludu zamieszkującego białe miasta pośród pustyń. Przybyłem tu z polecenia mojego władcy i krewnego by złożyć u stóp cesarza Astilarica kilka lichych podarków i wyrazy głębokiego szacunku dla jego przodków i jego samego. Zostałem tu, bo taka była moja wola. Nie od razu otrzymałem tą pozycję, lecz sumiennie wypełniałem swoje obowiązki i doszedłem bardzo wysoko. Gdyby nie to, że Zilacan nie pragnął wysokiego stanowiska w Straży Pałacowej nigdy nie doszedłbym do stopnia kapitana.

- Jednakże do rzeczy. W tym kraju cesarz ma władzę nieograniczoną, lecz nad poszczególnymi regionami kontrolę sprawują Lordowie Ziem, którzy tworzą Radę Koronną. Ułatwia to komunikację między poszczególnymi, odmiennymi od siebie, częściami państwa i sprawia, że cesarz dokładnie wie, co dzieje się w jego domenie. Jednakże gry polityczne po śmierci cesarza Astilarica i jego syna ograniczyły władzę obecnej Cesarzowej do minimum. Sądzono, że to tylko tymczasowe dopóki następczyni tronu nie osiągnie dojrzałości i nie będzie zdolna sama podejmować decyzję. Wielu Lordów przyssało się do władzy jak pijawki do żywego ciała. Nakładali coraz to nowe ograniczenia na Cesarzową i jej władzę, tłumacząc to jej ogólnym nieprzygotowaniem. Ci, których ziemie przylegają do ziem naszych sąsiadów zaczęli łakomie spoglądać na ich bogactwa, a chciwość popychała ich do coraz to zuchwalszych czynów. W momencie, gdy Cesarzowa zrozumiała, co tak naprawdę się dzieje było już za późno. Kraj stanął w obliczu wojny ze swoimi sąsiadami, a większość Rady była przeciw niej, nie mogła wiec temu zapobiec, dlatego sięgnęła po niecodzienne środki. Cóż, muszę przyznać, że tylko kobieta mogła wpaść na tak szalony pomysł i zawierzyć swoje losy zwykłej legendzie. Legendzie, która mówi o pomocy przybyszów z innych światów. Nie pamiętam jej dokładnie, to jedna z tych rzeczy, których nie poznałem zbyt dobrze. Może ktoś inny ją wam kiedyś opowie. W każdym razie Cesarzowa przepytała wiele osób: magów, szamanów z Północy i kapłanów, ale tylko jeden Salerin oznajmił jej, że to, czego ona pragnie możliwe jest do zrobienia. Dlatego uważam, że jeśli nie przeżyje to wy nie wrócicie do domów.

Asmel zamilkł wpatrując się we własne dłonie złożone na kolanach. Zdawałoby się, że w owej ciszy usłyszeć można było jak drobinki kurzu przecinają rozgrzane powietrze.
- Cesarzowa wierzyła, że samo sprowadzenie wojowników z innego świata sprawi, że zyska choć tyle władzy by móc samodzielnie sprawować rządy. Jej zależy na dobru jej narodu, nie na władzy.
- I trzeba przyznać – odezwała się nagle Vilith – że to osoba władcy spaja ze sobą krainy Cesarstwa. Bez tego autorytetu nigdy nie stworzylibyśmy tak potężnego państwa. To nie jest zwykła polityka - to moc tradycji i przyzwyczajeń oraz poczucie, że w żyłach cesarskiej rodziny po trochu płynie krew każdego z nas. Dlatego przez wiele dziesięcioleci podczas wojen nasi wrogowie by osłabić naszą armię próbowali zniewolić lub zabić naszego przywódcę. Kiedy masz Cesarza - masz Cesarstwo.

- Dobrze. Przekazałem wam całą moją wiedzę na temat planu Cesarzowej – wtrącił Asmel łagodnie. – Więcej naprawdę nie wiem. Jeśli to rozwiało wszelkie wasze wątpliwości, co do sytuacji to zaproponowałbym wam abyśmy lepiej się poznali i przygotowali was na niebezpieczeństwa. Zilacan zajmiesz się przedstawieniem im podstaw technik walki? Ja i Vilith z chęcią zajmiemy się tymi, którzy już kiedyś mieli miecz w ręku. Mamy dwa łuki, jeżeli ktoś woli walkę na dystans to Minas albo Urmiel sprawdzą wasze umiejętności. Jeżeli ktoś posiada jeszcze jakieś przydatne umiejętności, to cieszyłbym się, gdybyście tym się podzielili z nami.

***

- Najważniejsza jest równowaga, a nie sama technika – stwierdził Zilacan. – Jeśli upadniecie, możecie już nigdy nie wstać. A prawidłowe trzymanie miecza to klucz do sukcesu. Kiedy zadajecie cios, nie możecie chwytać jednoręcznego miecza oburącz. Druga ręka ma wam pomóc trzymać równowagę, a kiedyś może uratować wam życie, jeśli będziecie trzymać w niej sztylet. Walka dwoma mieczami jednocześnie to cholernie trudna sprawa. Tą sztukę opanowali do perfekcji mistrzowie mieczy na Południu. Pewnych rzeczy nauczycie się jedynie podczas walki, ja wam pokażę podstawy, które będziecie ćwiczyć codziennie dopóki nie uznam, że możecie przestać.

Nie od razu dostali do ręki miecze. Najpierw pokazywał im podstawy używając drewnianych nóg ułamanych od krzeseł, poprawiał chwyty i pozycje. Później z pomocą Muriona pokazał im podstawowe cięcia i bloki, które później ćwiczyli. Obaj wojownicy przechadzali się między nimi poprawiając i udzielając rad. Nie szło im źle, lecz schody zaczęły się w momencie, kiedy zaczęli ćwiczyć w parach – nie obyło się bez kilku stłuczeń i niegroźnych siniaków. Kate przekonała się szybko, że kiedy zrozumiała podstawy wszystko zaczynało być dla niej łatwiejsze. Z pewnym rozbawieniem Murion wysnuł tezę, że Kate może mieć wrodzone zdolności w tym kierunku. Ryszardowi nauka szła jakoś, jakoś, ale nie było najgorzej. Lena nie okazała żadnego entuzjazmu do tego pomysłu i po prostu odmówiła, zaś Sybilla czuła, że miecz nie jest czymś dla niej. Zilacan poradził jej, żeby poprosiła Minasa o próbę z łukiem, która wyszła jej o wiele lepiej niż z mieczem. Ćwiczenia skończyli po niemal dwóch godzinach.

Po drugiej stronie sali Asmel i Vilith sprawdzali umiejętności tych, którzy z bronią białą mieli już jakiś kontakt. Chrisowi i Timowi szło, według nauczycieli, całkiem nieźle, pomimo że nie byli przyzwyczajeni do takiego rodzaju broni.
- Te wasze kawałki żelaza wyglądają śmiesznie, ale widziałam, że są diablo skuteczne… jednakże… no wiesz… ciągle są śmieszne - skomentowała Vilith wskazując na kaburę Tima. Przypominał sobie, że dziewczyna kręciła się po Bragg zanim zabrała go w tą nieprawdopodobną podróż. – W niektórych rejonach Cesarstwa wojownik nie może walić żelazem byle jak, musi mieć grację kota i zwinność węża. Na Wyspach o to nie dbamy, bo trudno jest walczyć z gracją na mokrym pokładzie ureth. Wy macie solidne podstaw y, zwłaszcza ty, Makbecie – zwróciła się do Szkota. Godzina ćwiczeń z mieczem pozwoliła przedstawicielom Cesarzowej na zaznajomienie się z Ziemianami i na odwrót. – To dobrze, możemy nauczyć was więcej w krótszym czasie, dzięki temu zyskujemy trzech nawet dobrych szermierzy. Reszta musi najpierw nauczyć się jak przeżyć kiedy dojdzie do walki, a my nie będziemy mogli im pomóc.
Ćwiczyli trochę dłużej niż pozostali, w zupełnie inny sposób. Wyglądało to jak krótkie sparingi, choć zarówno Asmel, jak i Vilith nie narzucili jakiegoś szczególnie szybkiego tempa. Skończyli, gdy słońce schowało się za najbliższym szczytem, a w jadalni zapanował półmrok. Urmiel i Minas zajęli się w tym czasie podsycaniem ognia w kominku, a Lena sprawdziła stan Salerina. Mężczyzna przez cały czas spał, a jego czoło było rozpalone jak przy normalnej gorączce. Lekarka nie zauważyła nic niepokojącego, choć uważała, że pacjent powinien zjeść coś lub wypić, ale uznała, że będzie lepiej jeśli poczeka z tym do rana, wtedy też zmieni mu opatrunek.

Wieczorem Asmel zwołał swoich podkomendnych i razem z związanym Aelithem opuścili jadalnię. Kapitan wyjaśnił tylko, że według reguł panujących w Straży muszą zadecydować co stanie się z zdrajcą i muszą to zrobić we własnym gronie. Ziemianie spojrzeli po sobie, wiedząc, że teraz może to być jedna z nielicznych okazji, kiedy będą mogli porozmawiać na osobności.

Strażnicy wrócili po około dwóch godzinach z ponurymi minami. Aelith wyglądał jakby w życiu nie zrobił nic złego i co najbardziej denerwowało jego niegdysiejszych towarzyszy – wydawał się być znudzony.

***

Noc minęła spokojnie, choć było trochę niewygodnie. Nie dysponowali śpiworami tylko miernymi kocami, na których musieli się ułożyć i przykryć. Nie pachniały zbyt zachęcająco, ale i tak mieli szczęście, że po dziesięciu latach nadawały się do czegokolwiek. Niektórzy ze Strażników (ci, którzy nie pełnili w nocy wart, jak zauważył Tim) spędzili noc na ocalałych ławach całkowicie odstępując reszcie koce.

Ranek powitał ich mroźnym tchnieniem z wyższych szczytów gór i słońcem nieśmiało wyglądającym zza chmur. Na śniadanie zjedli to, co pozostało z wczorajszego gulaszu. Lena, która sama znów nic nie zjadła, za pomocą Urmiela zdołała obudzić maga na tyle by zjeść kilka łyżek ciepłego posiłku i wypić kilka łyków mikstury, którą sporządził dla niego szaman. Sam wydawał się obojętny na wszystko i nieobecny duchem. Potem Lena zmieniła mu bandaże, a przy tej czynności zauważyła, że papka, którą wczoraj położyli na ranie maga wyschła, odeszła wraz z bandażem i zostawiła wokół niej niewielkie zaczerwienienie. Jednak nie to było zadziwiające – rana wyglądała jakby miała co najmniej tydzień, a nie niecały dzień. Widać Urmiel nie kłamał, co do działania tych alg.

Za jej plecami Strażnicy przygotowali nosze by ponieść nieprzytomnego maga. Miecze, które znaleźli wczorajszego dnia, zostały zawinięte w koce i związane niepotrzebnymi nikomu szmatami, które zastępować miały sznury. Rozdzielili cały ich dobytek pomiędzy siebie i wyruszyli, gdy słońce wzeszło nad wschodnią kopułę świątyni. Minas poprowadził ich ścieżką w dół, przez kamienny most spinający stok, w którym została wykuta świątynia, z groblą. Daleko w dole błękitno białą wstążką płynęła rzeka. Niektórzy spoglądali zafascynowani w dół, niektórzy woleli patrzeć przed siebie. Tylko Sybilla zatrzymała się na chwilę by spojrzeć w posępne okna Świątyni Północnego Wiatru i zdawało jej się, że w jednym z nich znów zobaczyła tą świetlistą postać. Czyżby unosiła dłoń w geście pożegnania?

- Można dostać zawrotów głowy jak się tak patrzy w dół, prawda? – spytał Murion zrównując się z Ryszardem. Przed nimi kroczył Asmel, prowadząc Aelitha. Rozwiązali go, a usztywnioną rękę położono na prowizorycznym temblaku zrobionym z chusty Vilith, lecz wyczuć można było, że gwardziści patrzą mu na ręce. Tim i Chris nieśli nosze z nieprzytomnym magiem, a pochód zamykał Urmiel i Zilacan.

Kiedyś do świątyni wiódł dobrze utrzymany trakt omijający trudniejsze piesze szlaki i niebezpieczne mosty. Teraz jednak droga była trochę zarośnięta i wyglądała na dawno nie używaną. Gdy weszli w las stała się bardziej szeroką ścieżką niż traktem i stopniowo się zwężała. Po godzinie marszu droga rozwidlała się – lewa ścieżka wiodła wedle słów Minasa na zachód w stronę podnóża gór i Puszczy Sigl, a druga na północny wschód na mniej uczęszczane szlaki pieszych wędrówek. I właśnie w tą ścieżkę skręcił twierdząc, że jak tylko będą mogli postarają się nie korzystać z utartych szlaków.

Dwa dni podróży wydawało się być zbyt krótkim czasem by dojść gdziekolwiek w ich dość powolnym tempem. Ścieżki, którymi prowadził ich gwardzista od wielu lat były uczęszczane jedynie przez dzikie zwierzęta, toteż nie raz nie dwa zdarzało im się widywać górskie kozice, które bardziej podobne były do młodych jeleni, śmieszne kuny o zielonkawej sierści, które jednak umykały jak tylko usłyszały ich kroki. Raz podczas przeprawy przez bród na rwącej rzece spędzili niemal dwie godziny czekając, aż wielka niedźwiedzica prowadząca młode zniknie wśród drzew po drugiej stronie. Jednakże oprócz tych nielicznych zwierząt nie natrafili na żadne ślady człowieka, co przekonało ich, co do skuteczności lotnych szpiegów Minasa.

Noce spędzali przy wielkim ognisku, piekąc dostarczone przez ptaki ryby i małe zwierzęta. Nie zaniechano także codziennych ćwiczeń fechtunku. Nauka była trudna i czasem bolesna, lecz przynosiła pewne efekty. Sypiali też o wiele wygodniej, bo na matach zrobionych z sosnowych gałęzi, paproci i trawy. Budzili się tylko, gdy gdzieś w oddali zawyły wilki albo gdy wciąż nieprzytomny i gorączkujący Salerin zaczynał wykrzykiwać przez sen jakieś niezrozumiałe słowa. Asmel wciąż wystawiał nocne straże złożone ze swoich ludzi.

Nie obyło się też bez przykrych wydarzeń. Choć początkowo nikt nie zwrócił na to uwagi, gdyż Lena zwykle podczas posiłku karmiła Aelitha i sprawdzała stan Salerina (gorączka utrzymywała się pomimo podawanych mu przez Urmiela ziół). Pierwszy zauważył to Minas, jak zwykle przygotowujący wszystkie posiłki i poprosił Chrisa by dyskretnie porozmawiał z Leną. Gdy to nie dało efektów Asmel przy wszystkich głośno zagroził Fince, że będzie ją karmić siłą jeśli nie zmieni swojego nastawienia.

Późnym popołudniem trzeciego dnia, schodząc ze stromego wzniesienia, Ryszard zobaczył na niebie coś, co sprawiło, że aż przystanął zdumiony. Na tle błękitnego nieba kołowały największe ptaki, jakie w życiu widział. Latały dość wysoko, więc jego wyobraźnia od razu podsunęła mu na myśl, że pewnie są rozmiaru sporego pterodaktyla. Trwało to ledwie chwilę, podczas której zdążyła się z nim zderzyć zbiegająca ze stoku Kate. Oboje przewrócili się na leśną ściółkę, potoczyli kilka metrów dalej i zatrzymali się na rozłożystym krzewie, którego ostre gałązki wbiły się chłopakowi boleśnie w bok.
- Zagapiłem się – wymruczał pomagając jej wstać i jeszcze raz zerknął na kołujące ptaki. Kate podążyła jego wzrokiem, a jej oczy zrobiły się okrągłe jak spodki.
- Hej, popatrzcie! – zawołała.
Wszyscy zadarli głowy do góry.
- Ha! To właśnie są Wielkie Orły Crund! – zawołał Minas z dołu. – Jesteśmy już blisko!

I faktycznie. Nie uszli nawet kilometra, gdy las skończył się nagle ukazując ich oczom płaską groblę pokrytą niczym dywanem jasnofioletowym wrzosem. W oddali widzieli niewielkie zbiorowisko kilkudziesięciu namiotów, a wśród nich biły w niebo cienkie nitki dymu z ognisk. Naprawdę byli u celu.



Gdy weszli do wioski namiotów zapadał już wieczór, a mieszkańcy przygotowywali się do wieczornego posiłku. Na ich widok ludzie odrywali się od pracy, milkły prowadzone rozmowy. Zebrali się na trasie ich dziwnego pochodu w stronę centrum wioski. Chris i Tim zdołali naliczyć około dwudziestu kobiet i tyle samo mężczyzn ubranych w skórzane spodnie i przylegające do ciała koszule w różnych kolorach zieleni. Dzieci nie było widać. Makbet zaś zauważył, że wszyscy zbudowani są podobnie do ich przewodnika: nie byli zbyt przysadziści, raczej drobnej budowy nic nie mówiącej o ich sile. Ryszard zauważył, że namioty zostały ustawione równiutko jak za pomocą linijki. Ogniska zaś znajdowały się na kilku małych placach.

Minas kazał im się zatrzymać na okrągłym placu, a sam podszedł do czegoś w rodzaju totemu wbitego w ziemię w centralnym punkcie wioski.
- Jestem Minas Foekkryd z Wędrownego Ludu Crund, Strażnik Pałacu Cesarzowej! – zawołał głośno i wyraźnie. – Cześć wam ludzie wiatru i orlich skrzydeł! Ja i moi towarzysze przybywamy by błagać was o schronienie! Co powie na to wasz czcigodny przywódca, niechaj wiatr zawsze dmie w skrzydła jego skrzydlatego Obrońcę!

Po tłumie przeszedł lekki szelest, coś podobnego do westchnienia ulgi z wielu ust. Z jednego z większych namiotów wyłonił się wysoki mężczyzna o ogorzałej twarzy i długich spłowiałych od słońca włosach. Rysy twarzy miał ostre, lecz dało się dostrzec w nich uderzające podobieństwo obu mężczyzn. Minas zauważył ruch i odwrócił się w stronę nadchodzącego. Skłonił głowę z szacunkiem.
- Haekan, bracie – powiedział nieco zaskoczony. – Wodzu.
- Potrzebujący zawsze są mile widziani w naszej wiosce – powiedział, kładąc ręce na ramionach Minasa. – Zwłaszcza, że wiedzie ich ten, którego uznaliśmy za zmarłego, a wśród obcych są Gwardziści. Jednak nikt już w Cesarstwie nie czci imienia Wypędzonej Cesarzowej.
Słowa wodza Haekana odbiły się niepokojem zarówno na twarzy Minasa, jak i pozostałych Strażników.
- Zajmiemy się waszymi rannymi – ciągnął dalej, wzywając ręką swoich ludzi. – Zabierzcie ich do naszego medyka. Minasie, zaprowadź swoich towarzyszy do mojego namiotu. Tam porozmawiamy, bo widzę na twej twarzy zdumienie, tak jakbyś ostatnie dziesięć lat przespał pod kamieniem.

Nosze z Salerinem zostały odebrane Timowi i Chrisowi, który nieśli je przez ostatni odcinek. Lena chciała pójść za nim, lecz powstrzymał ją Murion prowadzący Aelitha.
- Nic mu nie będzie, jest w dobrych rękach – powiedział. – Idź z resztą, ja go przypilnuję.
Kobieta skinęła głową i poszła za resztą grupy. Namiot Haekana był bardzo przestronny, urządzony iście po spartańsku. Nad sufitem paliły się dwie lampy, a w środku w żeliwnej misie na trójnogu paliło się małe ognisko, które było głównym źródłem światła w namiocie. Kiedy weszli, wokół niego przechadzała się młoda kobieta z małym dzieckiem na rękach. Ogniście rude włosy spięte miała w gruby warkocz, spłoszona przystanęła na ich widok, przytulając do siebie zawiniątko.
- To moja żona, Karena – powiedział ich gospodarz do Minasa, po czym zwrócił się do niej. – Ci ludzie są strudzeni długą podróżą. Poślij kogoś by przygotował dla nich ciepłą wodę, nocleg i odzienie na zmianę. Niech podadzą tutaj jadło, spożyjemy wieczerzę razem.

Usiedli na słomianych matach wokół ogniska, rozglądając się po wnętrzu tego prymitywnego i jednocześnie funkcjonalnego wnętrza. Nie było tu stolików, a kufry z jasnego drewna i naczynia z niemalowanej gliny. Niektóre sprzęty były żeliwne, lecz było ich naprawdę niewiele. Po kilku chwilach milczenia zjawiły się kobiety niosące dzbany i kubki, które po napełnieniu białym płynem rozdały wśród siedzących. Kate powąchała ciepłą zawartość swojego kubka i stwierdziła, że to na pewno kozie mleko, lecz sam jego zapach był o wiele słodszy niż zwykle. Ciepłe mleko doprawione jakimiś ziołami i miodem było słodkie w smaku i szybko ich rozgrzało i odegnało zmęczenia podróżą. Później wniesiono parujący kocioł gęstej zupy i płaski jak placek chleb. Za ostatnią kobietą do namiotu powróciła Karena już bez dziecka i usiadła po prawej ręce swego męża biorąc z jego rąk miskę parującej zupy. Jedli w milczeniu, a po skończonej wieczerzy Karena dolała im do kubków mleka i spytała czy mieliby później ochotę na wypicie z nimi wina. Minas uśmiechnął się do niej z wdzięcznością i szturchnął brata w bok uśmiechając się przy tym radośnie.
- Kiedy wybrali cię wodzem? – spytał.
- Trzy lata temu w nagrodę za zasługi na polu bitwy – odpowiedział, odwzajemniając uśmiech brata. – Lecz chyba nie to was interesuje. Widzę, że twój dowódca kręci się niespokojnie odkąd w takim pośpiechu opróżnił swoją miskę.
Asmel uśmiechnął się uprzejmie, lecz trochę nerwowo.
- Odgadujesz nastroje swych gości z wielką przenikliwością, panie – odpowiedział, kłaniając się lekko. – Przede wszystkim chciałbym wiedzieć, co zdarzyło się w ciągu ostatnich dziesięciu lat.
- Wasza misja się przeciągnęła – zauważył cierpko Haekan. – Miało nie być was rok, a nie było was dziesięć lat. I na dodatek mój niesforny brat nie postarzał się ani o dzień! Jak to możliwe?
- Wybacz, lecz to musi pozostać tajemnicą, tak samo zresztą jak cel owej misji - kapitan Strażników rzucił krótkie spojrzenie na Ziemian. Bystre oczy wodza przesunęły się po ich twarzach.
- Dziwnych gości ze sobą prowadzisz, Minasie – powiedział powoli. – Dziwne jest ich odzienie i spojrzenia. Zaś wy wciąż nosicie barwy Wypędzonej i jej symbole. Nie są teraz dobrze widziane, zwłaszcza w stolicy Cesarstwa.
- Na wszystkich bogów, powiedzże wreszcie co się stało! – zniecierpliwił się Zilacan.
- Do tego zmierzam, mój kudłaty przyjacielu – lekki uśmiech wykwitł na twarzy gospodarza. – Powiem co wiem i powiem co mówią plotki. To było jakieś… osiem lat temu. Nagle wypłynęła jakaś tajna korespondencja z Treganem, z której wynikało, że Cesarzowa szuka tam sobie męża. Bardzo nietypowe, prawda? Szczególnie, że król Tregan nie pała do Cesarstwa wielką miłością. W każdym razie to podobno wystarczyło by Rada Koronna zamknęła Cesarzową w areszcie domowym w jej letniej rezydencji. Wybrali lorda Laredriwytha na regenta, który ma pełnić obowiązki władcy dopóki Rada Koronna i przedstawiciele świątyń nie zdecydują co zrobić dalej z aresztowaną. Fakt, że ciągle na najważniejszych ustawach musiała być jej pieczęć, ale wciąż musiała robić co jej każą ze względu na wynik procesu. Stan ten utrzymywał się dość długo, coś koło roku.
- Krążą plotki, zapewne rozsiewane przez agentów Wypędzonej, że w czasie jej pobytu w areszcie domowym co najmniej dwukrotnie chciano przeprowadzić zamach stanu. Po roku uciekła ze swojej rezydencji i schroniła się najpierw w Sigl, gdzie zaczęła podburzać ludzi do buntu. Tam też zbiegły te oddziały które zdezerterowały gdy Laredriwyth ogłosił się Cesarzem. Lud nie pała miłością do uzurpatora. Zebrała dość pokaźną armię i wystawiła ją do walki na równinach Escadany. Niestety, najemne wojska sprzymierzeńców nowego Cesarza i te oddziały wojsk cesarskich, które pozostały zostały wręcz zmiażdżone i rozproszone. Mówiono, że Cesarzowa także zginęła w bitwie, ale to tylko plotki. Podobno widziano ją ostatnio na dworze króla Tregan, może znalazła w nim sojusznika? Cesarz-uzurpator bezwzględnie rozprawił się z buntownikami i nadal to robi, bo coraz więcej ludzi się do nich przyłącza, choć po masakrze w Świątyni Północnego Wiatru nieco przycichli.
 
__________________
Nie rozmieniam się na drobne ;)
Penny jest offline