Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-08-2010, 20:27   #1
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
[Grhwk-DnD]Awantura!

Parę pięknych dni i kilka wieczorów, które kończyły się nad ranem. Paru poobijanych przez życie wyrzutków balowało. Balowało i jeśli nie po królewsku, to przynajmniej po hrabiowsku trwoniąc pieniądze w tempie, które każdemu kupczykowi gwarantowałoby zawał. Gorzałka lała się z glinianych dzbanów do kielichów, z kielichów do spierzchniętych od ciągłego chlania ust, z przesiąkniętego alkoholem stołu na ziemię, z rozbitych o ścianę naczyń strużkami w dół i w końcu zmiksowana niczym materia Limbo, wprost z wołających o zmiłowanie żołądków pod nogi. Wykwintne jadło z początku służyło zaspokojeniu wilczych apetytów, potem pełniło rolę źródła nowych doznań i smaków dla przyzwyczajonych do żarcia na co dzień ziemniaków i chleba biesiadników. Później bażancie wątróbki i insze specjały stały się ledwie zagryzką pod lejące się bez umiaru trunki, a w końcu potrawy znalazły dziesiątki nowych zastosowań, od grania w rzutki szaszłykami po wykorzystanie rodzynek i winogron jako żetonów do pokera. Służba, którza krzątała się nieustannie między stolikami znała się dobrze na ekonomii. Hulakom bez grosza przy duszy, albo takim o płytkich kieszeniach zamknięto by drzwi przed nosem, a gdyby przyszła im ochota na igraszki to prysznic w wylanym z okna wrzątku odwiódłby zawadiaków od szaleństw. Tymczasem tę bandę ochlapusów tolerowano. Tolerowano, choć darli mordy niemiłosiernie, niezależnie od pory dnia i nocy, zupełnie zresztą rozmytych w ich radosnym uniesieniu. Tolerowano, choć szczypali w tyłki czy ładowali łapska za koszule służących, wyraźnie zmęczonych festiwalową atmosferą. Tolerowano mimo, że niemal wszystkie meble połamali, zrzucili na kupę i w końcu wykorzystali do budowy barykad zza których ostrzeliwali się i obrzucali pociskami. Z jednej z najlepszych gospód w mieście wypłoszyli wszystkich gości, ale wcale nie było tam pusto. Sproszone z zamtuzów i ciemnych zaułków dziewczęta dotrzymywały chwackim awanturnikom towarzystwa, gdy akurat zebrało im się na czułości. Później zresztą do przybytku zwaliły się też mniej profesjonalnie podchodzące do sprawy niewiasty, młode mieszczki, które spragnione przygody, słaniając się na nogach, człapały w głąb sypialń swych herosów. Muzykanci, akrobaci, krupierzy ze świątyni Norebo, tancerki, słodcy jak tona chałwy kompani do picia potrzebujący "niewielkiej pożyczki", hazardziści, gotowi zakładać się z każdym i o wszystko, no i cała zgraja cwaniaków, którzy "akurat przechodzili obok z tragarzami". Hassan i jego przyjaciele ściągnęli pod dach "Wieczornego Cienia" prawdziwą menażerię, która w miniaturze obrazowała ciemną stronę miasta. Tolerowano ich, bo mieli pieniądze. Całą górę złota, której nie powstydziłby się pewnie żaden starożytny smok.

Chociaż... To nie do końca było tak. Banda, która korzystała z dobrodziejstw Rel Astry nie należała do potentatów. Awanturnicy, których dziwne zrządzenie losu zetknęło z bakluńskim szlachcicem, byli na dnie. Albo podchodząc do sprawy bardziej optymistycznie: na starcie. Byli goli. Ciśnięci w otchłań miejskiego molocha z marnymi oszczędnościami, garścią monet, które w nowym środowisku znikały jak woda. Włóczyli się po zatłoczonych ulicach czekając na uśmiech Fortuny. Jedni czekali bardziej aktywnie, uwijając się z bronią w wąskich uliczkach doków, a inni... Inni zabijali czas na swój własny sposób. Hassan nawinął im się przypadkiem. I to każdemu z osobna, poddając rozsądek multiuniwersum poważnej próbie. Miał coś dla każdego, jak dżin spełniający życzenia. Jowialny, wiecznie uśmiechnięty zjednywał sobie ludzi nim jeszcze zdążyli zadać sobie pytanie, kim on do chuja jest. Nowych druhów przywlókł ze sobą do eksluzywnej gospody i szczebiocąc słodko z właścicielem zapewnił całej hałastrze tydzień nieskrępowanych harców. Młody, dwudziestoparoletni chudzielec ładował do kasy "Wieczornego Cienia" bajońskie sumy, a kiedy przychodziło mu sięgać po mieszek wcale nie sapał, ani nie krzywił się z bólem. Gdzie tam! Zmęczonym hulanką zachciało się białego proszku, by złapać siły do dalszych figli? Dostali całą szklaną taflę specyfiku. Roztarte dziąsła i poczerwieniałe nosy swędziały potem jeszcze przez kawał czasu. Ktoś tam w ciżbie chciał zobaczyć tańczącego niedźwiedzia na łańcuchu? Sprowadzono niedźwiedzia. Białego. Bogowie raczą tylko wiedzieć skąd go wzięto. Ostatniego dnia wyburzono balustradę i skakano z piętra na ułożone na parterze sienniki. Zarwała się podłoga i jakiś czarnoskóry żongler z połamanymi nogami wylądował w piwnicy. Zabawa była szampańska.

Hassan obiecywał jednak, że to dopiero preludium do prawdziwego szaleństwa. Szykował deal życia i potrzebował paru rąk do pomocy. Jakiś biznes, wymiana, coś-tam, "sami zobaczycie". Nie był zbyt precyzyjny, gdy temat schodził na bankiet u d'Arloniego i chyba nawet mistrzowie tortur Szkarłatnego Bractwa nie byliby w stanie wyciągnąć z niego choćby słowa. Męczony, nagabywany, podpytywany o wszelkie możliwe szczegóły wymykał się sieciom i wnykom jak lisi weteran. Tu się roześmiał, tam wskazał palcem na połykacza ognia, którego ktoś chciał podpalić zawiniętego w dywan, tu znowuż wyszczerzył zęby w czarującym uśmiechu. Zawsze jakąś sztuczką zmieniał temat, odsyłał go w sferę rzeczy małych i nieważnych, sprawiał, że ludzie o nim zwyczajnie zapominali. Jasne było tylko to, że na bankiecie nowi przyjaciele hochsztaplera mają się zjawić w eleganckich ciuchach i potem odeskortować go do starego druha, postaci dla całej sprawy kluczowej. Drugą pewną rzeczą było, że po tej misji wszyscy mieli zainkasować potworne pieniądze. Sumę, której posiadanie, rzekomo, było przestępstwem i czyniło samego Zilchusa, boga kupców, zazdrosnym. Złotousty Hassan pięknie bajerował, ale jeśli z planowanego wypadu możnaby wyciągnąć choć połowę tego, co kombinator wydał w przeciągu tygodnia to było grzechem w ogóle się zastanawiać. Nikt z kumpli Bakluna nie grzeszył. W tym wypadku, bo patrząc z szerszej perspektywy to ich dusze dawno były już zgubione i żaden klecha nie dałby im rozgrzeszenia. Trudno. I tak nie łazili do świątyni, a jeśli już to wygrzebać monety z puszki "Na remont kościelnej elewacji". Takie to były szuje.

* * *

Wielki dzień w końcu nadszedł i harce dobiegły końca. Nie było mowy o opróżnianiu kolejnych flaszek i nieprzyzwoitych rozrywkach, gdy na horyzoncie jawił się już wytworny bankiet. Trzeźwi, wyszorowani, wypomadowani, skąpani w olejkach i elegancko wystrojeni znajomi Bakluna byli gotowi. Równiutko skrojone kreacje w dziewczętach wzbudziły zachwyt, a westchnienia mijających je przechodniów stanowiły najlepszą recenzję ich wyglądu. Dżentelmeni, choć karkołomnym było przypuszczenie, że kiedyś tę bandę obdartusów będzie można tak określić, teraz pasowali do tego miana. Ciuchy nieco cisnęły tu i ówdzie, bo i cała zgraja przez tydzień bardzo sobie pofolgowała, ale dało się oddychać. Prowadzeni przez odzianego w krzywdzące dla oczu kolory Hassana, szpanującego złotymi sygnetami na palcach i szmaragdem wpiętym w turban, śmiałkowie pocili się. Denerwowali, rozglądali naokoło i chrząkali nerwowo. Każdy czuł się nieswojo bez kuszy przy boku czy chociaż solidnego miecza. Awantura była straszna, ale Baklun nie uległ. Pomysły, aby podstawić pod mury rezydencji sir Bertholda wóz z orężem (halabardy, glewie, gizarmy i co tam jeszcze będzie potrzebne!) albo dla bezpieczeństwa zabrać ze sobą Burka z doków i jego hałastrę podrzynaczy gardeł nie spotkały się z entuzjazmem chłopaka. Każdy zdołał przemycić w zakamarkach szat jedynie sztylet, a i to było niezłym wyczynem po rewizji, jaką przeprowadzili goryle opłaceni przez gospodarza bankietu. Monsieur d'Arloni nie oszczędzał na bezpieczeństwie. Porozrzucani po parku strażnicy wyglądali naprawdę okazale. Łapska grube jak konary stuletniego dębu, szyje, których nie było i klaty dość szerokie by z jednej uczynić parking dla powozów. Masywne sylwetki ochroniarzy były zapakowane w elegancką czerń, wypastowane, skórzane buty błyszczały jak onyksy, a na twarzach nawykłych do ponurych grymasów widniały wypracowane w pocie czoła sympatyczne uśmieszki. Wszystko było tutaj de luxe.

Jadowicie zielona trawa, przystrzyżona równiutko, dopieszczona przez ogrodników w wielogodzinnych operacjach żegnała się ze swym żywym kolorem pod obcasami dziesiątek butów. Eleganckie damy w błyszczących kreacjach tuliły do serc lisie kity i inne zwierzęce resztki, posyłały zalotne spojrzenia młodym oficerom, których dumnie wypięte piersi drgały pod ciężarem zgromadzonych medali. Młodsze szlachcianki i zamożne mieszczki w wydekoltowanych sukniach wodziły drapieżnym wzrokiem za wąsatymi dżentelmenami w słusznym wieku. Mieszane grupki szczebiotały radośnie tu i ówdzie, sącząc trunki z kryształowych kielichów, które kelnerzy w granatowych liberiach napełniali bez chwili wytchnienia. Snopy światła skapywały na trawnik z okien i otwartych na oścież portafinestrów, zgromadzeni na werandzie białego dworku muzycy zacinali na skrzypkach i wiolonczelach. Muzyka płynęła poprzez park, wśród gałęzi magnolii i miłorzębów, w zakamarkach labiryntowego żywopłotu, aż po bramę wiodącą wprost do serca Starego Miasta. Hassan życzył swym kompanom miłej zabawy i nakazał nie oddalać się poza ogród, samemu niknąc gdzieś pośród stołów w głębi dworku. Otoczeni szczelnym kordonem ochroniarzy, niewidoczni dla oczu pospólstwa szlachetnie urodzeni bawili się dość... swobodnie. Brak obycia druhów Bakluna nikomu tu nie przeszkadzał, a wręcz przeciwnie. Dodawał uroku, tanio kupował sympatię zmanierowanych paniczyków i wyperfumowanych nimfetek. Można było zupełnie zapomnieć, jaki był prawdziwy cel tej wizyty...

* * *

Uśmiechnięty od ucha do ucha Hassan zmaterializował się wśród rozluźnionych towarzyszy z parą skórzanych toreb. Przepraszająco poklepał młodziutką - jak zdążyła Veinrickowi się pochwalić - poetkę i aktorkę i wręczył rycerzowi pokaźny pakunek, w którym coś pięknie brzęczało. Taki brzęk wszyscy łatwo rozpoznali, bo śnił im się po nocach, a i na jawie marzyli, by pławić się wśród żółciutkich krążków. Drugi ładunek powędrował w łapy półorka, który - chyba jako jedyny - bawił się umiarkowanie, traktowany przez otoczenie, deliktanie mówiąc, z rezerwą. Torba nie była lekka, ale przy potężnej sylwetce wojownika wyglądała jak piórnik na ołówki i pewnie jej waga była dla niego równie kłopotliwa.

"Będziemy się chyba zbierać, bo stary Marlon pewnie czeka na nas z herbatą" - rogal na twarzy Bakluna jeszcze się powiększył - "Bez obaw drogie panie i szlachetni waszmościowie, moi czarujący przyjaciele pewnie niedługo znów będą mieli szansę się z wami spotkać. A już na pewno coś o nich usłyszycie".

Hassan mrugnął porozumiewawczo i zalecił druhom marsz w stronę bramy. Sam skusił się jeszcze na króciutką pogawędkę z sir Bertholdem d'Arlonim, szpakowatym dryblasem o mordzie beja. Przepita twarz, czerwona jak maki, była rzekomo efektem poparzeń od "czarodziejskiego ognia", ale wszyscy wiedzieli o wakacyjnych urlopach spędzanych przez barona w piwnicach winiarni. Chwila, moment i kroczyliście trawnikiem ku bramie. Cała dziewiątka. I byłoby naprawdę pysznie, gdyby liczba Baklunów na bankiecie zgadzała się ze stanem początkowym. Jeden młody, wystrojony jak papuga Baklun obwieszony złotem, zbrojny w wysadzany kamykami kindżał i perłowobiały uśmieszek. Teraz było dwóch. I ten drugi, otoczony przez piątkę zbirów o porowatych, przypominających sita mordach był tym właściwym. Tym, którego sir d'Arloni przepraszał, gdy jego ludzie sięgali po broń i ruszali w kierunku oszusta.

"A to kurwa heca..." - Hassan pierwszy raz od tygodnia przestał się wesoło szczerzyć - "Jazda wariaty, spierdalamy!"

Ewakuacja zdawała się najsensowniejszym rozwiązaniem. Strażnicy d'Arloniego wyczarowali kusze chyba spod ziemi. W mgnieniu oka celowali w cwaniaczka i w jego skuszonych łatwym zarobkiem kumpli. Pierwsze pociski świsnęły nad głowami uciekinierów wśród akompaniamentu tłuczonych naczyń i krzyków przerażonej szlachty. Ściągnięte przez Bakluna zbiry wygrzebały znikąd noże i kastety, a sam sobowtór Hassana okazał się chwackim człowieczkiem i też w podskokach gonił pechową grupkę.

Pędzili jak opętani, obraz rozmywał się przed oczami, a w uszach szumiało. Jakieś kształty szybowały nad głowami i obok. Wszędzie dookoła. Ręce w górę i próbować tłumaczenia? Dwóch tłustych wąsaczy wypadło zza wystrzyżonej w kształ stożka tui, wymachując orężem. Wyglądali na zapaśników, ale rapiery w ich łapskach sugerowały, że z dyscyplin preferują raczej szermierkę. Ołka skoczył jak jelonek, unikając zabójczego sztychu. Potknął się przy lądowaniu, parę metrów przebył właściwie na czworakach. Brama! Żelazna brama zdobiona kwiecistymi motywami była szarpana przez śniadego grubasa z kucykiem. Z wieżyczek po obu jej stronach starali się wygramolić dwaj, trzymani na specjalne okazje, lokaje o więziennej urodzie. Gdzie biec? W lewo! Tam wyrastał żywopłotowy kompleks, labirynt zieleni, ciągnący się pewnikiem przez wiele metrów. Wyjście drzwiami ogrodowymi, służba musiała mieć swoją ścieżkę! Albo to, albo główne wyjście. Można było skręcić lub biec prosto. Ujadanie ogarów gdzieś z tyłu. Nie odwracać się, nie można. Hassan. Hassan nie znał takich podstaw? Nie, nie do pomyślenia. Ale odwrócił się, odwrócił się przecież! Byli blisko. Musieli być blisko, skoro go dopadli. Trudno, choć na sekundę, łeb w tył, wzrok w bok, sekunda, by spojrzeć!

Spojrzeli w tył, jeden moment. Leżał rozciągnięty wśród zieleni jak zrobiony ze zwierzaka dywan. Zatłuczony przez rodaka, który okazał się diabelnie szybki. I mało litościwy. Reszcie też nie chciał odpuścić. Był w awangardzie, gnał przed peletonem podrzynaczy gardeł i łamaczy żeber, miał zbiegów raptem trzy kroki przed sobą. Były dwie drogi. Runąć w morze liści, kryć się wsród labiryntu, po omacku brnąć ku bocznym drzwiom, a może pędzić do bramy? Nie zwalniać, postawić na jedną kartę. Może uda się przemknąć zanim służba zatrzaśnie wrota. Tam paręnaście, może dwadzieściakilka metrów. Tu trochę więcej niż połowa tego. Ale pracujące na pełnych obrotach mózgi, buzujące od adrenaliny analizowały już i inne rozwiązania. Kalkulacja. Co opłacało się najbardziej. No właśnie, co?
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 23-08-2010 o 20:32.
Panicz jest offline