Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-08-2010, 20:57   #2
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
ObywatelGranit

Veinrick von Dusk nigdy nikomu nie odmówił szklaneczki miodu, czy kufelka dobrze schłodzonego piwa. Nie zdarzyło mu się też zaniechać osuszenia flakoniku dobrego wina, czy butelczyny nie zgorszej gorzałki. Nie przypominał sobie by odprawił z kwitkiem szlachcica proponującego odrobinę samogonu, czy marynarskiego grogu. Tym więcej uradowało się jego rycerskie serce gdy z pośród bezbarwnego tłumu szaraczków, wyłowiło go czujne i baczne oko Hassana. Veinrick z szeroko śmiejącą się gębą, przyjął propozycji hulanki, zwłaszcza, że to nie jego kiesa miała zostać obciążona. Baklun ugościł ich jeśli nie po królewsku, to co najmniej po pańsku i za to zyskał sobie wdzięczność szlachcica. Mężczyzna dał się poznać kompanom jako charakternik i niezmordowany łeb do chlania. Nie przebierał w panienkach sprowadzonych do karczmy, klejąc się do rudych i ciemnych, tłustych i szczupłych. Gził się za dwóch, pił za trzech lub czterech, a szkód narobił za ośmiu. Gdzieś około czwartego dnia niekończącej się libacji, do jego obciążonej oparami alkoholu głowy zaczęły docierać niepokojące sygnały. Hassan wydawał coraz więcej i więcej, a nie wspominał nic o zapłacie. W podgolonym łbie błędnego rycerza, rozległ się dźwięk dzwonu bijącego na alarm.

Wszystko co dobre szybko się kończy, także więc było z hulanką. Dzień siódmy imprezy, Veinrick spędził polując wraz z kotami na białe myszki, przy czym długi miecz średnio nadawał się do likwidowania objawów delirium. Oporządził też tarczę, z herbem swego zacnego i szanowanego (przynajmniej według Veinrick'a) rodu, która ostatniej nocy służyła jako sanie do karkołomnych zjazdów po schodach. Na przyjęcie oporządził się jak potrafił najlepiej, pod żupan i komtusz wdziewając kolczugę. Niestety nie mógł wziąć tarczy, hełmu i miecza, ale zadbał o to, by rycerski pas był należycie wyeksponowany. Podgolił i podkręcił wąsa, który dziwnie ogorzał od wszystkich specyfików, które w ostatnich dniach wypalił jego właściciel. Tak wyfircykowany był w pełni gotów by towarzyszyć Hassanowi.

Błyskawiczny rozwój wydarzeń na miejscu wyrwał rycerza z stanu poalkoholowego zejścia. Jego pikawa zaczęła pompować adrenalinę na skalę masową, a nogi niosły prędzej niż kiedykolwiek. Cóż znaczył bez swojego uzbrojenia, nie wspominając o koniu? Czuł oddech pogoni na karku, a decyzję trzeba było podjąć wartko. Bez wahania rzucił się sprintem w krzaki, nie bacząc na wredne gałązki rysujące jego wąsate oblicze.

* * *

Bielon

Ołka Szu

W sumie życie nauczyło go tego, że wszystko co dobre kończy się prędko. Czasem na tyle prędko, że człek nie orientował się, że było już to dobre. Sam często mawiał „Lepsze jutro było wczoraj”. Tyle, że mawiał to złapanym dłużnikom, wytropionym ofiarom dla których był swego rodzaju memento. Tak właśnie o sobie myślał. Wielu z jego klientów miało zdanie odmienne. Nie mówili mu o tym. Zbyt często jednak musiał szukać nowych zleceń gdzie indziej, by samemu na to nie wpaść. Być może winna była jego nie wyparzona gęba, być może bezkompromisowość a jeszcze bardziej prawdopodobnie fakt, że wiele spośród jego „ofiar” miało ogromny żal o zastosowane metody. Dość jako przykład podać żonę rozżaloną o to, że śledząc jej męża i złapawszy go na zdradzie, uciął skurwielowi przyrodzenie. Ołka miał jednak własne spojrzenie na sprawę. A dziesięcioletnia kurewka, która do złudzenia przypominała jego siostrzenicę również.

Hassan zdawało się, spadł mu z nieba. Kiesa ziała pustką a po rozbiciu mordy nazbyt butnego wierzyciela Szu miał serdecznie dość swej roboty. W takiej właśnie chwili pojawił się baklun, który zdawał się mieć w serdecznym poważaniu wszystko to co na mieście mówiło się o Szu. I miał, zdawało by się, nieprzebrane zasoby gotowizny. Oraz dziwny sentyment do takiej zbieraniny w której nawet Ołka czuł się niespecjalnie wyróżniającym się indywiduum. Wraz z pijacką bracią Szu cieszył się więc każdą chwilą. Świadom tego, że jutro będzie wspominał wczoraj. Pozostało więc zrobić wszystko, by było co wspominać. Dziewki i morze wypitego alkoholu cieszyć mogło dni kilka, jednak Ołka nie była aż takim długodystansowcem by chlać dni siedem. Już czwartego dnia trzepało go na widok okowity i kurował się ledwie piwkiem. Co prawda jednym za drugim a szczanie z okna oberży na przejeżdżających rycerzy dawało mu mnogość zabawy, zwłaszcza gdy udawało mu się być lepszym w tej konkurencji od współtowarzyszy, to jednak było to piwo. Niektórzy z kumotrów walili na zmianę z treścią żołądka, co znacznie utrudniało rywalizację. A po trzecim zjeździe na tarczy za Veinrickiem Ołka wyrżnął łbem w dębowy stół i w dupie miał pozostałe zawody. Zaczęło wiać nudą.

Szczęściem i na to Hassan znalazł lekarstwo. Ołka wystroił się na ile mógł, ale i tak niektórych rzeczy zmienić było nie sposób. Na przykład gęby. Szu więc trzymał się półośka zdawkowo i półgębkiem odpowiadając miłym gościom. Do czasu aż zobaczył Rendricka. Ten akurat był jednym z nielicznych klientów Szu o którym on sam wypowiadał się dobrze. I co najważniejsze z wzajemnością. Tyle, że w mieście bywał rzadko. Ostatnio zaś wyjeżdżał. Ważne sprawy wielkich kompanii kupieckich. Ołka aż tak w jego interesy nie wnikał by wiedzieć gdzie i po co ten jeździł. Nikt mu za to nie płacił. Teraz jednak już chciał podejść, kiedy nagle okazało się, że Hassanów jest … dwóch. I że gospodarz zdecydowanie ma temu, który im płacił, za złe.

- Do koni! – krzyknął Szu gnając na złamanie karku za kilkoma kompanami, którym udało się już wysforować. Nie mieli żadnych koni, ale ci, którzy ich tropem gnali wiedzieć tego nie musieli. Szu zaś nie tracąc chwili czasu na zbędną analizę możliwych wyjść rzucił się w krzaki pędząc intuicyjnie ku ogrodzeniu. Wiedział, że psów nikt tak szybko nie spuści. Za dużo było w ogrodzie gości. Zawsze jednak mógł się jednak mylić…

* * *

majk

Miejski labirynt przemierzał w przebraniu by nie przyciągać niezdrowych spojrzeń i szeptów, pomst do miłościwych bogów i płaczu dzieci chowających się za spluwającymi na jego widok matkami- nierzadko niewiele ładniejszymi od niego samego. Odziany w długi, przeciwdeszczowy płaszcz kroczył przez tłum budząc niekryty respekt. Spod kaptura w świetle dnia można było dostrzec czarne, spięte z tyłu włosy; brutalnie spoglądające oczy ziejące ciemną otchłanią źrenic; wystające na dolną wargę przerośnięte kły. „Pomnikowa” cera potęgowała słuszny lęk mieszczan. Więcej strachu wzbudzał tylko jego niemy towarzysz- wystająca z przeciętego na plecach materiału rękojeść wieńczyła szeroki i potwornie długi miecz. „Dar”. Przykrą oczywistością było to, że jedynie długość jego ostrza dzieliła „cywilizowanych” mieszczan od prozaicznego linczu i dumnego pochodu za niesionym na pikach i gizarmach truchle ulicami miasta z finiszem w którejś ze świątyń. Mniejszy wpływ miało już pokojowe nastawienie czy maskowanie swojej tożsamości dla własnego i ich dobra- nie mógł się oprzeć wrażeniu, że nikt nie doceniał jego gestu. Zdarzali się „bohaterowie pierwszego zdania”- rzucali losowymi obelgami łamanym głosem i czujnie by w razie czego dać nogę. Głosu dobywali zazwyczaj gdy minął ich na dobre dziesięć stóp: „bękart orkowej kurwy, na pohybel ci psi synu”, „gównolicy dzikus szukający słusznej śmierci” czy „czarci pomiot bluźniący miastu i nam wszystkim”. Przypominali dzieci rzucające kamykami w psa na uwięzi. Szkraby wychodzące przed szereg -by wszyscy widzieli- brały nieporadny, aktorski zamach i czmychając do linii by uniknąć konsekwencji kpili z bestii na łańcuchu. Czasami łańcuch pękał- ostatnio rzadziej. Nie oglądał się za siebie, nie słuchał. Splunąłby im „nawzajem” gdyby już dawno nie brakło mu śliny.

***

Od pamiętnej nocy minęło ledwie pół roku, a miesiące zdawały się latami negatywnych doświadczeń. Pierwsze dni były najcięższe. Tułaczka bez pomysłu, środków i celu. Setki kroków do niczego nie przybliżały, okolica przypominała stepy- koniec świata. Po chłodnej nocy dzień prażył słońcem nie dając wytchnienia przy forsowaniu kolejnych dzikich łąk, wzniesień i skarp, mateczników i strumieni. Długa, piesza podróż co kilka godzin zmuszała do odpoczynku. Umęczone mięśnie dotknęły kolejny raz chłodnej, cieniodajnej skały, a myśli odpłynęły jak za dotnięciem magicznej różdżki. Sen. Zbudziły go głosy dwójki -jak się później okazało przypadkowych- przejezdnych w drodze na urodziny krewnej.

-Ja pierdzielę jaki wielki.. Co to jest u diabła?! -młody, wręcz chłopięcy głos zdradzał podniecenie na widok wielkiego, błyszczącego w zaciśniętej dłoni miecza jakiego dobywał pół-przytomny wojownik nieludzkiej postury.
Słyszał jak we śnie tańczące w miejscu konie, „dwa?”, „trzy?”.

-Zasuszył się.. -odpowiedział mu inny, nieco dojrzalszy, obeznany, niewidzialny głos.

Nadal bowiem nie zdołał podnieść powiek, spontanicznie przyjął cechy głazu, w duchu modlił się do Kelanena o podobną odporność na ciosy mieczem. Nieme prośby o siłę kierował do dzierżonego ostrza, symbolu boga.

-Weźmy go na Staates, cioteczka Bili i wuj Konor padną trupem jak go zobaczą. A wiesz, że ich jedyną krewną jest mała Lili. Takie trofeum na pewno zjedna mi wujostwo i ułatwi przeprawę z tą dziewuchą. Bierzemy go ze sobą. -chytry plan zakończył zdecydowanym poleceniem.

„..który jesteś ostrzem na mych wrogów...”

-Liliana ma ledwie trzynaścio wiosen Sir, wujostwo nie zechcą jej wydać w tak młodym wieku.. -przypomniał przytomnie sługa

„...nie opuszczaj w bitewnej dolinie... dodaj sił do walki..”

-Nie mówiłem, że „padną trupem”, Francis? Zresztą już nie twój to kłopot, zdecydowałem, zabieramy to diabelstwo na zamek. -ostatnie słowa przepełniała odraza.

„...a Twoim ostrzem będąc.. odnajdę swój tor Twoim śladem..”

-Paniczu, to zdaje się niemożliwe. Nie mamy wozu ani dodatkowych koni...-sługa wyraźnie nie miał ochoty na taką przeprawę, nie miał też niestety wyjścia. Młodzik był uparty.

-Pojedziecie na jednym Francis, nie kombinuj tu ze mną. Sprawdź czy zdechło i pakujcie to na kasztankę. -jego ton nie znosił sprzeciwu.

Zmysły nie wracały, „..teraz mam tu zdechnąć jak zwierz? Po tym wszystkim...” Przeciągły ślizg wyciąganego ostrza wierciły mózg- jakby metal już zatapiał się w ciele i powoli obracał. Nie chciał umierać, „..nie w ten sposób.”,czara goryczy ponownie się przelała wieszcząc zgubę każdemu z obecnych- to bełt wbił się w ramię tnąc mięśnie i tryskając juchą. Bolesny sygnał, impuls, siła, mnóstwo siły. Zadowolony z siebie strzelec zaśmiał się triumfalnie gdy granitowe powieki błyskawicznie odsłoniły ciemne oczy lustrując dwóch jeźdźców i zbliżającego się pieszo trzeciego.

-Ożesz ty bestio plugawa co nie chcesz zdechnąć.. Nie ma dla Ciebie miejsca na tym świecie.. po moim trupie! -krzyknął Francis dobywając broni.

Ludzie „z zewnątrz” kiepsko raegowali na jego osobę. Przyszłe pół roku było ciągiem przykrych przypadków i gorzkich słów, żadne nie były śmiertelne. Jenks mawiał: co cię nie zabije to cię wzmocni. Doceniał tę mądrość dzień po dniu. Słowa świętej pamięci Francisa-ochroniarza też brzmiały jak klątwa czy raczej złowroga wróżba. Poniekąd.

***

Szynk nad drzwiami głosił pospolicie „Zakuty łeb”, nad nim hełm typu jeż straszył rdzą i gołębią sraką. Przybytek od razu się spodobał, drzwi prawie wyleciały z zawiasów gdy wielgachny wojownik pchnął je do środka. Jeden ze stolików okupowała grupa biesiadników, za ladą młody chłopak stał z rozdziawioną gębą- szybko uciekł wzrokiem pod szynkwas. Gdy wyjrzał zza niego ponownie zakapturzony klient był już po drugiej stronie.

-Szukam noclegu. Ile liczycie za noc? -Głos miał jak studnia, zimny, głęboki i tajemniczy- dłonią odsłonił przypięty do pasa mieszek by nie posądzono go -jak kiedyś- o wymuszenie. „Jedna noc w jednym miejscu”- proste i skuteczne.

-Pię...

-Chwilkę chłopcze, chyba nie dasz schronienia tej kreaturze, hmm? -człowiek który odłączył od towarzyszy wykazywał typowe cechy plebsu- Bo jeśli tak to może od razu zdrajców stanu i samych demonów zaproś. Jego psubraci zresztą, tfu, brzydactwo parszywe jak sto zbrodni. -wyszukane obelgi wzbudziły równie typowy entuzjazm kamratów wyszczekanego gościa.

-Daj mi klucz -powiedział spokojnie, obojętnie w stronę chłopca- czasami działało.

-Czy nie słyszałeś co mówię diable? Mam na ciebie splunąć czy dalej rugać jak dziadowskie pierdy? -śmiechy przybierały na sile, to zwiastowało burzę.

-Nie rób tego-odpowiedział krótko i cierpliwie. Za jego plecami ktoś otworzył naruszone drzwi do knajpy.

-Chyba nie... -nie zdążył rzucić kolejnego zdania gdy wojownik złapał go za łeb jak szmacianą lalkę i przyłożył rozkrzyczaną gębą do rantu lady.

Uniósł pięść przymierzając czerep nieszczęśnika gdy chwyciła go pozłacana dłoń. Palce tonęły w sygnetach, pierścieniach i obrączkach. Nadgarstek z trzema bransoletami ze szczerego złota i aksamitna szata jaskrawej barwy. To wystarczyło by go powstrzymać, a dalej było tylko lepiej- tak poznał Hassana. Tak „Zakuty łeb” zmienił się w „Wieczorny Cień”. Bezcelowa tułaczka w walkę o wyśnione bogactwo.
Początkowo zdawał się powietrzem dla świty bogacza, gdy już jego parszywa gęba opatrzyła się reszcie i szok zanikł był już częścią zespołu. Przynajmniej w oczach Bakluna, który nie szczędził środków na integrację zespołu i potęgowanie zapału luksusami. Dni mijały w pijackiej zadymie, początkowo niechętny pół-ork szybko znalazł ukojenie w alkoholu i innych używkach. W zasadzie był to najlepszy tydzień jego zasranego życia. Beztroska i zabawa były czymś zupełnie nowym, tak dalekim od spania po stodołach i wiadrami pomyj -stąd płaszcz przeciwdeszczowy-, obelgami i utrudnianiem i tak niełatwego żywota. Hassan nie dbał o jego wygląd, ba, w jego oczach wojownik dostrzegał iskrę zrozumienia i wiary.

- „Niemożliwe.. niby skąd?” -zwątpił lustrując amulety na grubych łańcuchach i kolorowe paciorki w licznych pierścieniach swego mecenasa.

Coś jednak było na rzeczy skoro mały radża wyłowił go z tłumu i wszedł za nim do „Zakutego łba”. Jakiś cel, plan. Dwa słowa które do tej pory nic dla niego nie znaczyły, teraz tak bardzo kuszące i bliskie. Po kilku dniach, ciepłego wieczoru w luksusowej posesji „znajomego” Hassana- na wyciągnięcie ręki.
Ciasne ubranie piło dosłownie w każdym miejscu, a najmniejszy ruch w wykrochmalonym fraku swędział i tarł jak diabli. Osobistości bawiące się w ogrodach mijały go spiesznie starając się nie patrzeć w oczy eleganckiemu neandertalczykowi. Cenił spokój, którego rzadko doświadczał w towarzystwie, choć akurat w tej chwili chętnie by komuś przypieprzył- byle tylko rozszarpać to opięte cholerstwo śmierdzące beczką naftaliny. Nikt nie dał mu powodu, o ironio. Chwile gdy czekali na swojego sponsora dłużyły się niemiłosiernie, ale w końcu Hassan powrócił. Na moment. Rozdał woreczki z kasą, podziękował paniom i panom po czym ruszył do ucieczki. Chwilę później był już trupem zatłuczonym przez wykidajłów właściciela i swoje drugie „ja”. Głód krwi pozostał w nich jednak, bo zaraz po urąbaniu Hassana ruszyli za jego kompanią z podobnym zamiarem.

-Nareszcie...-tubalny głos wyrażał nieskrywaną ulgę.

Wielkie ramie objęło szczelnie torbę ze złotem, a nogi spięły się do ucieczki. Atletyczna budowa i długie kończyny dawały dużą przewagę, chęć wyrwania się z szykownych więzów również. Kilka susów później potężny wojownik z trzaskiem przebijał kolejne ściany liściastego labiryntu. Biegnący za nim mogli słyszeć okrzyki zadowolenia i ulgi oraz rozdzierane naprędce szaty.

-Nigdy..! Więcej..! Oooooaaaaaaahhh.....! -sztywna skorupa brązowego fraku leżała w strzępach jeszcze zanim dobył pierwszej ścianki. Łamane gałęzie przyjemnie orały wszystkie części ciała, po chwili zawrócił jedną alejkę i odbił w prawo. Nasłuchiwał pogoni rozglądając się za wyjściem z obrzydzeniem wąchając swój nowy zapach na następne dni. „Naftalinowy wabik”.
 
Panicz jest offline