Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-08-2010, 21:07   #4
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Granatowe obłoczki płynęły leniwie po nocnym niebie, raz to osłaniając Rel Astrę od księżycowego światła, raz wydając na jego pastwę. Srebrzysty blask rozlewał się po morskiej tafli, oświetlał blado uśpione miasto. Sen zmógł rozwrzeszczaną za dnia metropolię, cisza zaległa nad niezliczonymi uliczkami i alejami molocha. Nowe Miasto drzemało, sterane przygotowaniami do nadciągającego Święta Warzenia, głoszącego nadejście jesieni. Dzielnica Cudzoziemska i wszystkie jej dystrykty wciąż roiły się od lokalnych i zamorskich handlarzy i klientów. Zwinięte stragany zalegały na kupach wśród wąskich alejek, a dobijający ostatnich targów kupcy gaworzyli między sobą. Ich głosy nikły wśród zaułków, ginęły pośród budynków, przytłumione szumem fal Solnoru. Stare Miasto też zaległo w niezmąconym spokoju. Światła pogaszono, a ludzie udali się na spoczynek. Cisza i cień wlewały się w każdy zakamarek.

"Aaaaaaaa! Nieeeee, błagam niee!"
"Oczy, moje oczy! Ratunku, bogowie ratujcie!"
"Brać ich do kurwy nędzy! Brać ich, niech zdechną skurwysyny!"
"Aaargh... Ty mała suko! Zapłacisz za to... Słyszysz? Rozerwę cię na strzępy ty kurwo!"
"Locksey, bierz psy, na co kurwa czekasz? Biegiem!"


Było takie jedno miejsce, w którym zabawa trwała nadal. Rezydencja sir Bertholda stała się miejscem igrzysk, stadionem dla olimpijskich zmagań. Rozgrywał się tu sprawdzian siły, sprytu i szybkości. Szybkości przede wszystkim.

* * *

Blak nie myślał o niczym szczególnym, nie układał w głowie skomplikowanych planów. Pędził jak burza, nie znał przeszkód. Czarna, posągowa sylwetka rozbijała wszystko na swej drodze niczym zmaterializowana, przyobleczona w formę furia żywiołów. Gałęzie trzeszczały. Rozerwany jak jedwabna firana żywopłot chłostał po twarzy, drewno kaleczyło, wbijało się pod skórę, zrywało ciemne płaty z cielska olbrzyma. Półork nie zwalniał, był poza tym wszystkim. Wprawiony w ruch pędził niczym meteor, niemożliwy do zatrzymania. Chuderlawy człowieczek w skórzni wychynął spośród krzewów wyprzedzając wszystkich o trzy ruchy. Wszystko miał poukładane. Wiedział, gdzie się zaczaić, zdawał się znać przebieg całej tej historii na pamięć. Zanim się jeszcze wydarzyła. Blaka miał dokładnie przed sobą, na linii strzału. Wzniósł kuszę, przymierzył.
"Stój pokrako! Stój, jeśli ci życie miłe!" – wybełkotał. Zrozumiał, że układając te puzzle pogubił kluczowe elementy. Granitowa postać nie słyszała, ani nie widziała strzelca. Widziała tylko drogę przed sobą z wyrastającymi, co krok przeszkodami. Z tak bliska nie można było nie trafić. Zieleń zakotłowała się, rwana darń, morze szmaragdowych cząstek wszędzie wokół. Rozpędzony kataklizm przebił się dalej. Strzelec runął pod nogi giganta. Kusza wyślizgnęła się ze spoconych dłoni, bełt wciąż uwięziony na cięciwie. Rozszarpane ściany roślinności wyznaczały nową ścieżkę, w której dudniły kroki niewidocznego już półorka.

Ołka, Kerin i Veinrick mrużyli oczy mknąc w ślad za niszczycielską siłą, osłaniając się od wirujących w powietrzu resztek żywopłotu. Baklun sięgał już łapskiem po warkocz dziewczyny, szykował cięcie na odsłoniętą szyję damulki. Skręcili w boczną alejkę, rozpędzeni tak, że az zniosło ich na przeciwległą ścianę. Zakręt za zakrętem, bukszpanowa ścieżka, w którą wbiegli wiła się jak serpentyna. Wyhamowując prawie zaryli nosami w żwirek alejki, noże błysnęły w tej samej chwili. Dwóch goryli wypadło zza rogu sapiąc donośnie, wypatrując zdobyczy. Chlast, ostrze świsnęło, bluznęła krew. Dryblas w ciemnej tunice zawirował w piruecie szykując cios. Oberwał pod żebra, sflaczał. Wylądował niezdarnie w ramionach Ołki, który dźgał i dźgał, uwalniając agresję. Następny łowca wparował z toporkiem w dłoni, tnąc na oślep, osłaniając się szerokimi wymachami od ewentualnych napastników. Baklun był tuż za nim, krok czy dwa. Znał podłe sztuczki asasynów, wiedział, czego się spodziewać. Nie ładował się pierwszy, gdzie jego wzrok nie sięgał. W plątaninie korytarzy zwolnił, poruszał się ostrożnie, mięcho armatnie posyłając przed sobą.
"Do mnie! Tu są!" – ryknął, odsłaniając skrytą pod płaszczem kolekcję noży do rzucania.
Dym buchnął mu w twarz, siarka wdarła się w głąb płuc. Kerin miała świetne wyczucie czasu i teraz ratowała tyłek sobie i dwójce towarzyszy. Tercet osiłków, którzy przygnali za Baklunem cofnął się, gdy w ślad za chmurą dymu podążył wybuch płomieni. Ciśnięta w odpowiednim momencie kombinacja ognia alchemicznego i patyków dymnych okazała się dobraną parą. Łatwopalna substancja ściekała po roślinności, a ogniki rozprzestrzeniały się z prędkością podobną do sprintu Blaka. Ściana ognia oddzielała Bakluna i jego asystę od uciekinierów. Osamotniony wśród trójki ściganych wojak z toporkiem natarł na bezbronną niewiastę, wyprany z nadziei. Ołka i Veinrick wiedzieli, co robić i drwal mógł tylko odwlekać nieuniknione. "Tanio skóry nie sprzedam" – przebiegło mu przez umysł, kiedy runął na laleczkę, młócąc toporzyskiem. Bzdura, dostał z dwóch stron. Wypatroszyli go w oka mgnieniu, był bliższy rzuconej na wystawie wędlinie niż człowiekowi. Kerin, von Dusk i Szu. Znów rwali przed siebie, zamotani wśród dymu i tulących się do żywopłotu płomieni.

* * *

Kurs na bramę! Benathi i Myvern lubili hazard. Teraz ładowali wszystkie swoje fundusze w galop ku wolności, przebierali nogami jak chomiki na wybiegu. Mięśniak z kucykiem splunął, uśmiechając się paskudnie. Zostawił bramę w spokoju, niedomkniętą. Gwarantującą swobodną ucieczkę, jeśli tylko się do niej dotrze. Nie było już całej hordy mknącej ku niemu. Było tylko dwóch leszczy na przystawkę i smakowita sztuka na deser. Poprawił włosy spięte w kucyk i stanął w pozycji. Jamila nie miała ochoty na igraszki, poszybowała na drugą stronę i drągal nie miał już tutaj nic do powiedzenia. Nie wyglądał na strapionego. Został sam. Dwóch oprychów wytoczonych ze stróżówek zaliczyło błyskawiczny knockout, gdy butle wińska palnęły ich prosto w pysk. Myvern i Benethi skoczyli jak koniki polne, mijając strażnika z dwóch stron. Bingo! Solettan szarpnął za żelazne pręty, mignął w bramie i wyparował. Za załomem muru dla gończych był już duchem. Poza zasięgiem kusz i łuków, rzucony w miejską otchłań, bezpieczny.

Z Jamilą było prawie tak samo. Spocona, opalona sylwetka oddychała obfitym bufetem biorąc męskie mózgi we władanie absolutne. Obraz zrzucającej ciuchy Baklunki wbił się w umysły widowni niczym korkociąg, narobił zamieszania i zapewnił sobie stałe miejsce w panteonie erotycznych fantazji mieszczuchów. Dziewucha popisywała się cyrkowymi akrobacjami igrając z lordowską architekturą. Hop, zamajaczyła na tle nocnego nieba żegnając bankiet i swych prześladowców. Cwaniara, musiała ćwiczyć takie ucieczki tysiące razy, bo wóz pełen grubych babsztyli, mniszek z zakonu kontemplacyjnego Heironeusa, naprawdę był po drugiej stronie muru.
Szkoda, że nie tam gdzie trzeba. Złodziejka wypadła na bruk uliczki tuż przed parę rozpędzonych ogierów ciągnących powóz. Kopyta zadudniły na kamieniach, przycisnęły bidulkę do ziemi. Ściągnięte lejce, jakiś krzyk. Czyj? Jamila nie miała już siły krzyczeć, zamarła z ustami otwartymi w niemym wrzasku. Leżała nieruchomo, a wóz przetaczał się nad nią. Kilka długich sekund nie mogła zebrać się nawet na mrugnięcie oczami, ale doszła do siebie. Twarda sztuka. I miała cholerne szczęście. Końskie kopyta nawet jej nie drasnęły, za to przyszpiliły do ziemi wbijając się w poły szaty. Luźnej, takiej jakie lubiła nosić. Zerwała się na równe nogi, otrzepała z pyłu i westchnęła ciężko widząc, co zostało z jej pięknej szaty, rozerwanej teraz na tysiąc kawałków i rozprutej w stu miejscach. Myvern, który wytoczył się akurat z bramy też westchnął. Trochę inaczej, bardziej na swój sposób. Oboje wolni, zeszli ze sceny w mrok Starego Miasta.

* * *

Piorun rozrywający wszelkie bariery, skąpany we krwi i roślinnych sokach, zwalniał. Wychłostany cisowymi i grabowymi gałązkami, z obolałymi płucami posuwał się naprzód coraz wolniej, wciąż groźny jak góra lodowa. Tyle, że był jak góra lodowa płynąca na południe, topiona równikowym słońcem. Drzwi dla służby nie było. Może były, gdzie indziej, ale tutaj nie. Widzące w ciemności ślepia olbrzyma wypatrzyły rzuconą niedbale w trawę drabinkę. Popękane szczeble trzeszczały alarmująco, ale opadający z sił Blak jakoś wgramolił się na mur. Po drugiej stronie ułożył się w jakiejś łódce i dał się ponieść nurtowi rzecznego kanału na południe. Wiosłować nie miał sił. Nurt niósł go w nieznane.

* * *

Rozwidlenie dróg. Veinrick pognał prosto, Kerin odbiła w lewo. Ołka pognał za dziewuchą. Zły wybór. Rozpalone liście były źródłem gęstego, czarnego dymu. Nie jarały się zbyt dobrze, ale czarny opar snuł się wśród ścieżek labiryntu, ograniczał widoczność, nadawał gonitwie nowy wymiar. Von Dusk prędko znalazł wydartą w ogrodowej florze drogę, biegł znów po śladach półorczego towarzysza. I jak on wypadł na wolność nad kanałem, znajdując dla siebie jakąś łupinę i parę wioseł. Gorzej było z Szu i jego koleżanką. Kluczyli między jednym ślepym zaułkiem, a drugim, by ostatecznie wypaść na placyk z fontanną i wspaniałą kolekcją delfinów, kangurów, smoków i jeleni wystrzyżonych w bukszpanie. Mityczne, ogrodowe drzwi dla służby! Były tutaj, w tym urocznym zakątku. I był też Locksey. Wąsaty gończy z trójką psiaków. Można było zawrócić, igrać z losem w zadymionych zakamarkach labiryntu lub ruszyć naprzód. Ogary, jakaś mieszanka dobermanów z czymś ogromnym i paskudnym, nie miały takich dylematów. Pan kazał, pies gryzł. Spec od wymuszeń i topienia dłużników w kałużach i czarująca ślicznotka ceniąca sznurówki w butach wyżej niż ludzkie życie. Bestie przeciw bestiom. Uczciwy układ.

* * *

Pudło, zły wybór. Benathi znalazł się po niewłaściwej stronie, Myvernowi mógł tylko pozazdrościć wolności. Skakał do bramy, wszyscy zostali z tyłu. Wyrzeźbiony jak antyczny posąg dryblas z kucykiem też. Wstrząs jak przy upadku z konia, obraz rozciągnięty, zszarzały, skąpany w mroku. Potem brzuch, powietrze wyrwane z płuc potężnym uderzeniem aż zaświszczało. Znów cios na głowę. Broda zniknęła, straciła rację bytu. Był tylko ból wślizgujący się w każdą piędź ciała, bujający umysłem jak sztorm marną krypą. Benathi był ze stali, niepodobny ludziom, twardszy od najtwardszych ulicznych zakapiorów. Mógł obrywać cios za ciosem, kopniak za kopniakiem, a wciąż trwał. Ciągle walczył, uspokojona jaźń kontrolowała każdy ruch, każdy proces zachodzący w organizmie. Tak było, gdy stawał do orężnych rozpraw i tak było, gdy wdawał się w karczemne burdy. Teraz... To była zupełnie inna rzeczywistość. Śniady mężczyzna naprzeciwko niego znał Sztukę. Mnich odzyskał równowagę, zanurkował pod gradem ciosów drągala, wymierzył atak na szyję. Zgięte knykcie miały weżreć się w tchawicę oponenta. Pudło, pudło, trzykrotnie pudło. Wygięty w tył spróbował kopniaka pod kolano, podcięty runąłby jak dłógi, gdyby nie brama, której zdążył się schwycić. Zgiął się jak przy skurczu, uniknął uderzenia kolanem. Odbity od żelaznej zapory zaatakował łokciem. Nacierał bez ustanku, kończyny migały, rozmazywały się przed oczami. Trafił na mistrza, kogoś, kto Ścieżką kroczył od dziesiątek lat. Rzucił się w przód szczupakiem, zaryzykował atak zupełnie niehonorowy. Z głowy, z czoła wprost w nochal wojownika. Trafił! Trafił na bogów, kość chrupnęła aż zapiekło w uszy. Kontra zbroczonego krwią mistrza była natychmiastowa. Hak pod żebra niemalże przerzucił Benathiego nad ogrodzeniem, poprawka w splot słoneczny pozbawiła go złudzeń. Walczył, aby się uśmiechnąć. Uśmiechnąć paskudnie i splunąć na buty osiłka, który go wykończył. Pokazać, że nawet u progu śmierci jest naprawdę dumnym skurwysynem i nikt nie ma prawa go lekceważyć. Każdy oddech przynosił piekło i w tej sytuacji uśmiech zdawał się nieosiągalny niczym pokój na świecie. Cios miłosierdzia miał zakończyć żywot mnicha.

Cholera, o kimś w całej tej zawierusze najwyraźniej zapomniano. Albo to wrodzony spryt uwolnił go od kłopotów. Arthan przyglądał się całemu zamieszaniu z kamienną twarzą, chichocząc w duchu nad perfidią losu. Odbił od grupy Hassana, gdy Baklun wymieniał z Bertholdem pożegnalny uścisk dłoni. Przyplątał się do jakiejś loży podtatusiałych urzędasów, zasłuchany w farmazony, jakie prawili. Co go do tego podkusiło nie wiedział nikt poza samym elfem, obserwującym ze spokojem jak jego towarzysze stają się zwierzyną łowną. Zwinął ze srebrnej tacy pełną butlę szampana i niepewnym krokiem ruszył do wyjścia, mając widok na plecy uciekinierów i łowczych. Przyspieszył, gdy większość pościgu ruszyła na polecenie Bakluna w głąb ogrodu, a Benathi został sam na sam ze swym rywalem. Ktoś tam biegł w jego stronę, ale Arthan, jakby nigdy nic wpakował mu nóż w podgardle. Wyrósł za plecami dryblasa wznosząc flaszkę szampana niczym katowski topór. Przygrzmocił ile tylko sił w mięśniach. Zgroza i nieopisane zdumienie wykwitło na twarzy sir Bertholda, gdy jego pupilek spoczął nieprzytomny na trawniku.

"Wspaniały rocznik!" – elf zarechotał donośnie, machając do skamieniałego szlachcica. Delektował się jego porażką... Dopóki trzech nowych goryli Bertholda nie wypaliło do niego z kusz. Szarpnął ogłuszonego kompana za skraj szaty, ciągnąc go z trudem po ziemi. Byli na zewnątrz. Mieli pogoń na karku i słabe perspektywy na przyszłość.

Ratunek przyszedł z najmniej spodziewanej strony. "Na święty miecz! Co tam się dzieje u licha?" – pulchniutka zakonnica spoglądała z wozu na dwójkę desperatów – "Najpierw ta diablica ładuje się nam pod koła, a teraz ledwo żywy człapie tutaj wasz duecik!"
Siostry pokiwały zgodnie głowami i niespodziewanie wśród ich spasionych kształtów znalazła się wolna przestrzeń dla elfa i Benathiego. "Siostro Hiacynto, przytnij z bacika, a chyżo! Widzę, że naszych pasażerów gonią jakieś zbiry. Szybko, trzeba to zgłosić straży!"

Wehikuł ruszył, pędząc szybciej niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Mniszki odbijały się od siebie nawzajem, brały za bary z prawami fizyki manewrując na zakrętach wbrew możliwościom ludzkiego pojmowania. Goście odjechali, bankiet dobiegał końca.
 
Panicz jest offline