Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-08-2010, 21:20   #6
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Noc była jeszcze młoda, a rozsadzane od nadmiaru adrenaliny ciała spragnione wrażeń. Jedni tłamsili żądzę wrażeń, zgniatali w kulkę i wpychali na dno umysłu. Inni dawali mocy ujście, pozwalali akcji toczyć się samej. Rachunki blizn i wierzycieli życzących śmierci stawiały tych drugich na przegranej pozycji, ale to tylko statystyki. Statystykom nie można ufać. Coś było do stracenia, ale i coś do zyskania. Cyferki i tabele nie były w stanie pokazać wszystkich szczegółów.

Myvern i Jamila

Przekonali się o tym dobitnie. Wieczorny spacer miał więcej cech wieczornego joggingu, choć pretensje o wybór tej aktywnej formy spędzania czasu parka mogła mieć tylko do siebie. Zaczepianie rozochoconych widokiem Baklunki pijaczków było niezłą zabawą, bo i cóż może być śmieszniejszego niż zgrywający szarmanckiego szlachcica kuternoga z cuchnącą plamą na spodniach? Kupa śmiechu. Do czasu, gdy w okolicę nie zlezie się całe stado amantów. Potem jeszcze sutener z krzaczastą klatą, żądający od dziewczyny dziennego utargu i robi się nerwowo. Zawsze rycerski Myvern znokautował brzuchacza, uśmiechnął się zalotnie i naprężył mięśnie zadowolony ze swych wyczynów. Źle dobrał moment, bo po damulce nie było na Wozowej ani śladu. Zmyła się widząc jak bosonodzy i śmierdzący tanim piwskiem (dla kontrastu obwieszeni monstrualnymi łańcuchami ze złota) Rhennee pędzą alfonsowi na odsiecz, wywijając maczetami. Rycerz dał dyla w Powroźniczą, zakręcił się między kamieniczkami, trasę skończył spotkaniem z Jamilą przy kasynie pod auspicjami Kurella. Mieli dziś fart obydwoje, musieli zagrać raz czy dwa. Myvern grał 'do trzech razy sztuka' i nie miał nikomu za złe, że po trzech przegranych pod rząd kolejkach wyrzucono go od stołu. Mniej podobała mu się chciwość współgraczy, którzy nie zrozumieli, że to był przedni dowcip zagrać (i przegrać) bez pieniędzy i rozpętali straszną awanturę. Ktoś zrzucił kaganki na stół, jakaś pochodnia liznęła kurtynę przy wyjściu i ot tak, z niczego, cała szulernia zaczęła płonąć. Żaden kapłan nie zginął, a ci akurat grający, których przygniotły spalone belki to byli źli ludzie, którzy nie płacili alimentów. Szkoda by robić z igły widły, ale Kurell, patron skrytobójców, szulerów i złodziei, bóstwo zemsty i zazdrości, miał pokręconych wyznawców. Strasznie pamiętliwi, radzili sobie nawet bez notesów, twarze wrogów nosząc zawsze przed oczami. Krzyczeli do uciekinierów coś o rychłym spotkaniu, ale z odległości nie dało się dokładnie usłyszeć. Co w takim razie nie tak ze statystykami, co niby było do zyskania? Bakluńska złodziejka dobrze wiedziała co. Wdrapała się na piętro gospody, bezszelestnie zgarnęła swój ekwipunek i miała cały poziom budynku do swojej dyspozycji. Cichy, pogrążony w mroku. Pełen dobytku jej - może już zresztą martwych? - towarzyszy. Brać, wybierać. Jeśli ochota przyjdzie. W końcu na dole, pod oknem, czekał tylko Myvern.

Blak i Veinrick

Półork i dumny szlachetka, dziwnie udany duet, musieli od kanałów nadkładać drogi, a ostrożność przy patrolach straży też kosztowała kapkę. Obyło się bez przygód. Pożar, który wybuchł gdzieś niedaleko odciągnął uwagę miejskich sępów w decydującym momencie, ratując tyłki znużonym wędrowcom. Wyrwane z zawiasów drzwi "Wieczornego Cienia" powitali z ulgą. Leżały wśród sterty spalonych rupieci, w jakiejś śmierdzącej szczynami alejce. Nie do końca tam, gdzie się ich spodziewali, ale ich obecność świadczyła dobitnie o tym, że sama gospoda też jest gdzieś w pobliżu. W końcu w pijackim amoku daleko drewnianych odrzwi wynieść by nie zdołali. Po nitce do kłębka, idąc śladem bohomazów na ścianach i wyłamanych okiennic, dotarli do gniazda rozpusty, skąd przypuszczali swoje nietrzeźwe rajdy na bezbronne otoczenie. Powrót kogokolwiek spośród figlarzy Hassana był dla właściciela przybytku trudnym doświadczeniem. Siedział na zmasakrowanych tarczowym saneczkowaniem schodach i rozwartymi na oścież ustami łapał powietrze. Franco, syn bidulki, a samemu nie lada frant, zwołał migiem służbę, z rękawa wyczarował jakieś napitki i żarcie, węszył dalsze zyski. Źle kalkulował. Obaj goście byli w pośpiechu, przybyli zgarnąć swój sprzęt i ruszali dalej. Wieść, że przybyli na miejsce jako pierwsi potraktowali z mieszanymi uczuciami, lecz były i dobre strony. Ścigających nie było nigdzie w pobliżu.

Dochodząc do wniosku, że jeden na uspokojenie nie zaszkodzi wojacy łyknęli po kielichu i jazda, naprzód. Von Dusk rozsznurował lekko swój przyciężki pakunek, a oczy aż zakłuły od blasku. Rzucił na szynkwas garść złotych monet, rozanielony ładował się po schodach na górę. Oszołomiony, nieostrożnie stawiał kroki, od dzikiej radości kręciło mu się we łbie. Przyciśnięta do serca skórzana torba była po brzegi wypełniona nowiutkimi dukatami. Blakowi widok nie umknął. Szybko, acz dyskretnie zapuścił żurawia do własnego ładunku. Żadnego złota, żadnych kamieni. Tylko mała, owinięta szarym papierem bryłka. Podążając za kompanem półork delikatnie obierał przedmiot z opakowania, resztki w zamyśleniu upuszczał za siebie, na podłogę. Zerwana w czasie pijackich harców balustrada bardzo by się teraz przydała, bo widok, który uderzył w oczy olbrzyma omal nie zwalił go z nóg. Mało brakowało, a wojak runąłby z piętra do piwnicy, poprzez wybitą w podłodze dziurę. Nie większy od pięści obsydianowy sześcian pokrywały runy. Identyczne z tymi na jelcu miecza. Materia przedmiotu była zaś taka sama, jak ta, z której wykonano naszyjnik. Obaj zbrojni, uderzeni wagą swych znalezisk, wkroczyli na piętro. Wszystko tonęło tutaj w mroku.

Benathi i Arthan

Od mnicha bez dwóch zdań kipiała aura przygody. Po tym jak ledwo żywy, dzięki pomocy Arthana, wykaraskał się z grubych tarapatów przeżył najdziwniejszą podróż swego życia, wieziony przez spasione siostrzyczki Niezwyciężonego. Hiacynta i jej banda obżartuchów sprezentowały dwójce śmiałków przejażdżkę, która wycisnęła z ich żołądków wszystkie soki. Dobroduszne babuszki miały jakąś receptę też na nudności, choć schorowanych pasażerów już nie znalazły. Na samą myśl o terapii zamroczeni podróżni pognali, gdzie pieprz rośnie. Po drodze narobili ambarasu w szynku "Pod Wyuzdaną Dziewuchą", zebrali parę kuksańców, trochę materiału na szwy dla cyrulika. Grunt, że odzyskali rezon i orientację w terenie. Marlon czekał i dobrze wiedzieli gdzie.

Do Dzielnicy Cudzoziemskiej, a konkretniej jej flańskiego skrawka zwanego złośliwie składem drewna trafili bez kłopotu. Okolica była szczególna. Flańskie domy, podłużne i przysadziste, od progu po strop były drewniane. Ponad każdym dachem wznosił się komin czy, co wciąż było widokiem częstym, w dachu wybity był otwór nad paleniskiem, z którego unosił się dym. Złożone z bali domy były parterowe, ale dość długie, dawały schronienie kilku rodzinom jednocześnie. Rejon był ubogi, jak i rolnicza flańska ludność, którą los wyrwał z ziemi i przygnał do Rel Astry. Część miała resztki swych poletek poza granicami miasta i co dzień, ruszała je doglądać. Część straciła swe włości i teraz żyła na łasce krewnych, żerując na tradycyjnej w tym rodzie gościnności. Marlon nie był Flanem, ani biedakiem. Miał być antykwariuszem, który urządził sobie zakładzik w porzuconej kapliczce Heironeusa, w sercu obcego ludzkiego żywiołu. Tyle, że po żadnej kapliczce nie było tu śladu. Wyludnione, błotniste uliczki wiły się między drewnianymi barakami i nigdzie widoku żadnej kamiennej konstrukcji. Nawet z krytego strzechą dachu na który wdrapał się Arthan nie dało się znaleźć nic, co wychodziłoby poza drętwy, flański schemat. Jeśli Marlon czekał, gdzieś na gości z herbatą to pewnikiem zdążyła już dwa razy wystygnąć. Jeśli czekał.

Kerin i Ołka

Nie było czasu, ni miejsca na finezję. Lepkie od posoki palce ślizgały się na uchwytach noży, zbielałe dłonie drgały wbrew rozkazom napływającym spod czaszki. Ołka był większy, mniej zwinny, stanowił łatwiejszy cel. Mrugnął, bo tylko tyle mógł zrobić, gdy ogar rzucił mu się do szyi. Potknął się, w porę uchronił od upadku podpierając ręką. Zębiska zacisnęły się na przedramieniu, jucha trysnęła na wierzch. Ogar gryzł, szarpał, spijał krew z rozrywanej ręki. Łowca krzyczał wniebogłosy, wił z bólu, nie przestawał walczyć. Szamotał się z bestią, sięgającej kłami ku jego krtani, spychał w dół. Uderzał w nos, potem w oczy. Schwycił psa za gardziel zacisnął aż łzy poleciały mu z oczu. Martwe truchło opadło na bok. Zmartwiała dłoń wypuściła sztylet, drętwiała od upływu krwi, kaleczona i rwana psimi kłami.

Kerin była szybka. Ciachnęła potworowi nożem przed nosem, uskoczyła w tył. Zraniony w kinol ogar spokorniał. Zbliżał się do dziewczyny powoli, tocząc pianę z pyska, warcząc. Nie skoczył, nie rzucił się na dziewkę całym ciężarem. Ona skoczyła na niego. Spadła pakując ostrze między ślepia, kończąc z zagrożeniem raz na zawsze. Sztych, sztych, sztych. Dziabała włóczącego Ołkę ogara jak wprowadzony w berserk barbarzyńca, wywlekając wnętrzności stworzenia na wierzch. Zatłukła obie bestie. Biały jak ściana Szu wcześniej zdążył wykończyć swoją część sfory. Krew lała się z niego niczym z mokrej, wyciskanej w dłoni gąbki. Na nogach z waty nie przeszedłby sam nawet metra. Dobrze, że blondynka wsparła go ramieniem. Sięgnęła po jakiś skryty na czarną godzinę zapas sił, zdołała pociągnąć mężczyznę ze sobą. Aż do wyjścia. Nikt go już nie blokował. Locksey zmył się ukradkiem, nie chcąc podzielić marnego losu, jaki spotkał jego pupili. Jakaś łódka, paręnaście metrów od muru rezydencji. Wróg gdzieś z tyłu, sił brakuje.
"Dam radę..." - wymamrotał Ołka, któremu ciemniało przed oczami. Kerin puściła mężczyznę, zanurkowała w głąb łodzi przykrywając się jakąś plandeką. Szu człapał, zostawiał karminowe krople na całej długości ulicy. Nie było mowy o skoku, ostrożne zejście do łodzi też było chyba ponad siłami człowieka. Runął w przód, bezładnie, głęboko wierząc, że trafi w szalupę. Trafił. I mógł się teraz martwić, płynąc razem z Kerin, jak zatamować swój krwotok, póki jeszcze zostało coś do zatamowania. Póki czarne kształty przed oczami były kształtami, a nie jednolitą, nieprzeniknioną czernią.
 
Panicz jest offline