Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-08-2010, 22:57   #35
Gryf
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
POSTY GRACZY

Clause Grand


Obudziłem się mocno zaniepokojony snem. Długo o nim myślałem leżąc w łóżku. "Najpierw płonący bezdomny teraz ten sen hmmm. " To nie było normalne. Kiedy podniosłem się z łóżka i szedłem pod prysznic czułem niewielki ból. Taki świdrujący , gmerający od stóp do kolan. Spojrzałem na nie, były obtarte i delikatnie posiniaczone. Jakbym ....

...boso chodził po kamieniach?!

Do jasnej cholery co się ze mną dzieje?! Jeszcze troszkę i będę musiał udać się do psychiatry.

Gorący prysznic rozpieścił ciało a ja poczułem się jak nowo narodzony. Potem kubek gorącej kawy, szklanka soku z pomarańczy, tosty i jajka na bekonie. To chyba jedyna potrawa którą potrafiłem nie przypalić. Umyłem zęby i ogoliłem się. Ubrałem w jeansy i drogą koszulę od Armaniego. Do pasa przypiąłem kaburę z gnatem a na szyję założyłem odznakę na łańcuchu. Spojrzałem w lustro i byłem zadowolony. Wyglądałem świetnie. Jeszcze tylko kilka kropel bezcennych perfum ale ze smakiem by nie przesadzić. Uśmiech zawitał n ust. Cholernie siebie lubiłem , byłem chyba nawet w sobie zakochany. To miłe uczucie akceptować się i lubić w 100%

Poniedziałkowy New York potrafił spowodować zawrót i ból głowy. Korki przez które należało się przebić by dojechać do pracy ciągnęły się kilometrami. Zwłaszcza gdy ktoś tak jak ja miał do przebycia prawie całe miasto.

Nie chciałem sobie psuć humoru. Zjechałem na pas awaryjny, zamknąłem na chwilę oczy i nabrałem głęboko powietrza. Z mechanicznym "bzzzzzzy" szyba w doodgu otworzyła się do połowy. Ręka przyczepiając magnetycznego , czerwonego koguta powędrowała na dach umiejscawiając go na właściwym miejscu. Przycisk zmiany częstotliwości stacji radia wyszukał moją ulubioną kapelę i szczęście dało by utwór był również ten ulubiony.

Włączyłem syrenę, a radio podkręciłem tak by ją zagłuszyć. Ze schowka wyjąłem rękawiczki do prowadzenia auta i niespiesznie założyłem je na ręce. Wyrzuciłem niedopałek za okno i zamknąłem je po czym...

...wdepnąłem gaz do spodu.

Poranna odprawa niewiele wniosła do sprawy ale byłem pełen energii i chęci do pracy.

Wychodząc z sali odpraw podszedłem do Oficera Dyżurnego.
-Niech jakiś funkcjonariusz przyprowadzi zatrzymanego do sali przesłuchań. Ja idę po kawę i będę tam za kilka minut.

Minęło jakieś 15 minut zanim dotarłem do pokoju przesłuchań. Technik siedział już za w sali za weneckim szkłem. Przywitałem się z nim ale chyba pierwszy raz widziałem jego twarz. Wszedłem do sali gdzie siedział podejrzany.
Młody chłopak siedział za stołem, Ciemne ulizane brylantyną włosy i ciemna karnacja. Nie podniósł głowy by na mnie spojrzeć a jedynie uniósł spojrzenie. "Cwaniaczek hmmm..." pomyślałem. Był dość przystojnym młodym z lekko latynoskimi rysami mężczyzną. Dobrze zbudowany z rozpiętymi trzema górnymi guzikami koszuli. Na szyi zwisał dość gruby złoty łańcuch z krzyżem na końcu. "Dziwne że mu go nie zabrali do depozytu".
Odsunąłem krzesło i usiadłem kładąc przed sobą akta i kawę.

-Jak masz na imię?- zapytałem delikatnym głosem. No na tyle na ile potrafiłem. Latynos milczał. Zapytałem kolejny raz.
- Allan Booker.-odpowiedział burcząc pod nosem.
- Co robiłeś na Soho?- przyglądałem się mu uważnie starając się czytać z mimiki. Póki co zgrywał twardziela.
- Wracałem do domu..- odmruknął
- Co cię łączy z Annie- pokazałem mu zdjęcia ofiary
- Nie znam laski. Ale jeśli ma pan numer to chętnie zadzwonię – uśmiechnął się znacząco
- A w mordę chcesz? - zmieniłem ton. Annie zdawała mi się być nienaturalnie bliska.
- Za co! Nie oczywiście że nie! Nie ma pan prawa mnie bić! Nic nie zrobiłem!- wrzasnął ale nadal nie skruszał.
- Masz dziewczynę, żonę, przyjaciółkę?
- Jedną? Taką stałą? To nie mam. Ale co imprezka wyrywam jakiegoś lachona.- więc jednak cwaniak pomyślałem.
- Masz rodzeństwo? -pomyślałem że spróbuję inaczej.
- Tak. Siorę. Ale nie widujemy się zbyt często.- splótł ręce na piersi.
- Gadaj bo jak go nie złapiemy to pewnie skończy tak jak ta tutaj -rzuciłem mu pod nos zdjęcie Annie już po śmierci i podniosłem się gwałtownie z krzesła.
- Ale co mam gadać? O nic pan nie pyta, tylko straszy? Proszę mi powiedzieć na jakiej podstawie zostałem zatrzymany?
- Kara śmierci nie jest miła.-kącik ust spłynął mi w lekko szyderczy uśmiech.
- Kurwa! Co?! Jaka kara śmierci? Co ja kurwa takiego zrobiłem, waszym zdaniem zrobiłem?! Miałem przy sobie tylko troszkę proszku, jak mnie zatrzymaliście! Nic na mnie nie macie! Żądam adwokata! - wrzasnął i chyba się przeraził
- Podwójne morderstwo. Jak sądzisz co ci grozi?- teraz cię mam gnojku.
- Jakie morderstwo! Facet! Ja nic nie wiem o żadnym morderstwie. - strach zajrzał mu w oczy i miał Clause na imię.
- Co robiłeś w zaułku?
- Nie byłem w żadnym zaułku. Jedynie przechodziłem obok niego. Zatrzymałem się na moment, by popatrzeć co gliny tam robią i wtedy ujrzałem jak jeden gliniarz na mnie dziwnie patrzy. Spanikowałem, bo miałem przy sobie proszki, wiec postanowiłem się zmyć. To nie moja wina, ze ten kutafon za mną pobiegł.

Wyciągnąłem papierosa i powoli wsunąłem do ust i odpaliłem dmuchając dymem w jego stronę. Widziałem że ma ochotę zapalić ale zabrakło mu jaj by poprosić. Znałem takich typków. Są mocni przed kolesiami, dziwkami, ćpunami ale gdy w grę wchodziło podwójne morderstwo srali po gaciach jak kot po siadłym mleku.

- Data urodzenia ?- zmieniłem na chwilkę temat
-17 marca 1988.- odpowiedział od razu bez namysłu
- Adres rodziców?
- Portland. Blues street. To adres matki. Ojciec odszedł od nas jak miałem pięć lat.- ponownie nie zawahał się.
- Ile miałeś lat kiedy zabiłeś swojego psa? - zamarkowałem
- Co?! Nigdy nie zabiłem żadnego pierdolonego psa! Nigdy, nikogo nie zabiłem. Odczep się ode mnie, facet. Znam swoje prawa. - podniósł się z fotela wrzeszcząc , natychmiast silnym pchnięciem posadziłem go z powrotem.
- Gówno masz a nie prawa- krzyknąłem mu w twarz wskazując palcem Annie. Nie odpowiedział. Nerwowo stukał palcami w stół.

- Czy to prawda że jesteś dewiantem seksualnym? -rozluźniłem atmosferę.
- Dewiantem? Kurde, no nie! Żadna nigdy nie narzekała! Zdarzało się robić dziwne rzeczy, ale w końcu to laski płacą i wymagają no nie. Ale zaraz dewiantem.- z poważniał
-Jesteś Dziwką? Matka wie?- znów zamarkowałem
-Odwal się ode mnie i od mojej matki- wycedził w złości przez zaciśnięte zęby.

Napiłem się kawy

- Gdzie mieszkasz?
- Niedaleko od miejsca, gdzie mnie zgarnęliście.
- Czym się zajmujesz?
- Jestem artystą. Tańczę w klubach dla spragnionych mocnych wrażeń lasek.
- Wiesz jakie to uczucie gdy ktoś żywcem kroi cię na kawałeczki? położyłem przed nim jak pasjansa zdjęcia ofiary z sekcji zwłok
- Kurwa, co? Nie wiem o co ci chodzi, koleś, ale wyluzuj. Złapaliście nie tego co trzeba. Przysięgam! Przysięgam!

-Oficer!? Zabrać podejrzanego. - powiedziałem i po chwili mundurowy funkcjonariusz wszedł do pokoju i podniósł z krzesła chłopaka. Ten wyrywał się i wykrzykiwał jeszcze że to nie on i że popełniliśmy błąd. Drzwi sali zamknęły się i zostałem w niej sam.

Pozbierałem akta pozostawiając zdjęcia Annie przed i po na biurku. usiadłem i przyglądałem się. Chciałem ołówkiem zaznaczyć różnice , wczorajsze mądrkowanie się tego frajera przez halo dały mi do myślenia... Jak mogłem to przeoczyć...?

Marlon Vilain

Budzik spadł, grzechocząc, na podłogę. Marlon potrzebował krótkiej chwili by przypomnieć sobie, że jest w swoim mieszkaniu, w swoim łóżku. Wydawało mu się, że po całym jego ciele chodzą małe zimne szczurze łapki.
- Jezu, błagam... - mruknął i podniósł budzik. Wyłączył go z kontaktu i rzucił na łóżko.
Marlon wziął z szafki z kuchni dwie tanie tabletki przeciwbólowe. Wyglądając przez okno zadawał sobie pytanie "Kto dzisiaj zginie?".
Po drodze do łazienki nasypał kotu śniadanie. Zerknął na delikatnie zabrudzone u podstawy lustro.
- Wariat w pogoni za wariatem. - rzucił do swojej gęby po czym przystąpił do golenia się.
Narzucił znalezione gdzieś w kącie jeansy, białe adidasy i t-shirt z Newarkfestu. Wziął jeszcze ze sobą bluzę, pogoda mogła się zepsuć. Do czarnej, skórzanej torby wrzucił sporządzone wczoraj kartki, palmtopa i zapasową parę okularów.
- Au vrai chemain conduises-moi - powiedział Marlon, zamykając za sobą drzwi. - Drogą prawdy prowadź mnie.
Przebijał się przez przeklęte poweekendowe korki, delektując się mocną kawą.
Przed odprawą miał jeszcze trochę czasu, więc przysiadł nad kartkami.
Przejrzał je wszystkie spokojnie, ale jego wzrok zatrzymał się na papierze zatytułowanym nazwiskiem pierwszej ofiary. Uh, to zacieśniało supeł.
Annie Watermann, kim jesteś?

Odprawa była krótka, dość krótka by Marlon nie zdążył przestawić się na pracowity tryb.

Chłopak z Red Hook - nomen nescio. Dostał gęsiej skórki, gdy przypomniał sobie swój sen.
Czy ja coś ćpam, czy jak?
Dziewczyna z Soho/Tribeca - nomen nescio.

Milczące trupy, mówiący morderca.
Marlon już wiedział co musi zrobić.
Po odprawie poczłapał na zewnątrz budynku. Wyciągnął z kieszeni telefon i wybrał jeden z rzadko używanych numerów.
- Dete... Jim? Tak, to ja. Mógłbyś mnie tak nie nazywać? O ile wiem to jest to obraźliwy epitet. Posłuchaj, mam.... Tak, tak. Mam prośbę. Przysługę. Potrzebuję info. I to mocnego kopa jak poranna kawa. Nie, nie, nie, to będzie dziwnie brzmiało przez telefon. Za dwadzieścia minut, urwij się na piętnaście minut. Proszę, Murray. Wiesz gdzie jest Abe's & Arthur's? Tak. Dzięki wielkie.

Jessica Kingston


- I od czego tu zacząć – zastanawiała się Jess siedząc wieczorem nad pustą kartką papieru.
Mężczyzna rasy białej, lat około 20-50 – dobre sobie – pomyślała Jess – jak w każdym początkowym portrecie psychologicznym. Ciekawe czemu w książkach prawie zawsze podają tą granicę wieku – pewnie przed 20 nie wiedzą jeszcze co chcą robić, a po 50 im się już nie chce.

- O czy ty myślisz, skup się – zganiła się w myślach – ale jeśli Terrence miał rację, to i tak mogę wszystkie swoje przypuszczenia wyrzucić i zacząć od początku.

Jess siedziała dość długo zastanawiając się, kim jest, lub kim mogą być sprawcy ostatnich morderstw. Wreszcie dała za wygraną, zebrała książki, schowała notatki i położyła się do spać.

Nie wiedziała co ją obudziło, dźwięk, czy też jego brak. Wszędzie panowała ciemność, cisza i ciemność. Jess wstrzymała oddech, czuła jak każdy mięsień jej ciała spina się w nagłej panice, w chęci ucieczki. Ostatkiem sił powstrzymała się by nie wyskoczyć z łóżka i biec na oślep byle dalej. W pokoju ktoś był, słyszała kroki. Ostrożnie namacała pistolet ukryty pod poduszką i wtedy usłyszała szept.
"- On cię widzi, Jessico– Widzi, nawet nie patrząc."
I dziwnie znajomy śmiech, jakby chichot.

Budzik, brzęczał już od dłuższego czasu, Jess zerwała się z łóżka jak oparzona. Spojrzała na zegarek – 6.00.

Idąc po strój do biegania zauważyła mokrą plamę na podłodze, którą zainteresował się Max.
Czyżby coś się wylało, a ja tego nie zauważyłam – pomyślała Jess. Umysł chwytał się racjonalnego rozwiązania.

Po powrocie z parku, Jess szybko wzięła prysznic, zjadła śniadanie przeglądając poranną gazetę.
Na razie spokój, żadnych nagłówków krzyczących o mordercy grasującym po mieście.
Jess wybrała starannie strój na dzisiejsze spotkanie z dziennikarzami.
- Będę dobrze wyglądała, nie przyniosę wstydu ani sobie, ani kolegą a oni mogą sobie pomarzyć, że wyciągną ze mnie chociaż jedną informację. Nie tym razem i już nigdy –myślała Jess zapinając jedwabną bluzkę.
- Też coś - prosili specjalnie o Ciebie - szef zachowuje się ostatnio jakoś dziwnie –pomyślała jeszcze wychodząc do samochodu z nieodzownym kubkiem termicznym w którym zachęcająco pluskała mocna kawa.

Dotarcie na posterunek zajęło Jess dobre pół godziny. Miała jeszcze chwile czasu na ogarnięcie notatek, ostatnie przygotowania i podążyła za resztą na odprawę.

Okazało się że wczorajsze przypuszczenia Baldricka się potwierdziły. Zaczynali wszystko od początku, z jeszcze większą ilością niewiadomych. Kim w takim razie jest dziewczyna leżąca w kostnicy, gdzie jest Annie, czy miała z tym coś wspólnego, kim jest John Doe.

Jess spojrzała na notatki wstępnego portretu psychologicznego i przekreśliła je jednym ruchem.

W niewesołym nastroju Jess po odprawie udała się do biura prasowego wydziału. Musiała dowiedzieć się czego oczekuje od niej rzeczniczka i uprzedzić, ze nie zamierza brać czynnego udziału w dyskusji z „krwiopijcami”. Wczorajsze spotkanie z „pomarańczową wiedźmą” i tak już nadszarpnęło jej nerwy.

Rzeczniczka okazała się być ostrą babką o ciętym języku, która na pierwszy rzut oka” nie da sobie w kasze dmuchać”.
Jess uspokoiła się w duchu idąc za nią na konferencje prasową. Z takim przeciwnikiem dziennikarze nie będą mieli szansy sobie pogrywać – pomyślała i uśmiechnęła się do swoich mysli.

Walter Mac Davell


Niedziela, 4 września 2011r, 09.30 PM, New York City, mieszkanie rodziny Mac Dawella
Noc zaburzyła uporządkowane życie Waltera.
Sen od zawsze był dla niego ukojeniem i odpoczynkiem. Teraz jednak koszmar z którym mierzył się na co dzień, przeniknął do jego podświadomości i zakłócił sen, przerażająco realistyczną serią koszmarów. Annie, tajemnicze szepty, koszmarna wizja zamordowanej przez Tarociarza żony, to wszystko było jak ukucia noża prosto w serce.
A na koniec jeszcze "zaatakował" uszkodzony alarm.
Tego było za wiele. Od początku tej sprawy, nic nie było normalne. Nawet w takim zawodzie jakim parała się Walter, istniały pewne normy i schematy. Wiadomo było, że dewianci seksualni zachowują się tak, a nie inaczej, że seryjni mordercy mają takie, a nie inne przyzwyczajenia. A tutaj wszystko było wywrócone do góry nogami. Dla Waltera oznaczało to istną męczarnię. Od dziecka uczono go, że w życiu wszystko ma swoje miejsce i czas, że należy przestrzegać praw i pilnować porządku. Gdy tylko chaos wdzierał się w życie Waltera, cierpiał on wręcz fizyczne katusze. Sprawa Tarociarza sprawiła, że jego zaczął tracić grunt pod nogami. Jakieś szepty, wizje, głosy i nie wyjaśnione zdarzenia. Walter wiedział, że z tym chaosem musi walczyć.
Nie wracał już do łóżka. Postanowił pobiegać więcej niż zwykle, a w czasie biegu pomyśleć nad tym wszystkim co się wydarzyło.

Pot i zmęczenie sprawiły, że Walter poczuł się znacznie lepiej. Prysznic i rodzinne śniadanie, przywróciły go już całkowicie do pełni formy. I mimo, że nie wyspany to nie dawał po sobie nic poznać. Starał się nawet być milszy niż zwykle. Sarah myślała, że to zasługa jej masażu i czułości jaką go obdarzyła w nocy. Walter nie wyprowadzał jej z błędu i robił dobrą minę do złej gry. O siódmej wsiadł w samochód. Wyjechał wcześniej, gdyż spodziewał się dużych korków na mieście. I nie pomylił się główne drogi dojazdowe do centrum były wręcz nie przejezdne. Walter włączył radio i wysłuchał wiadomości. Na szczęście media nie mówiły nic o Tarociarzu, a oni o kolejnym dziwnym morderstwie. Po wiadomościach detektyw poszukał jakieś kojącej muzyki i cierpliwie metr za metrem pokonywał długą drogę do pracy.

Poniedziałek, 5 września 2011r, 08.30 AM, New York City,
Odprawa był niezwykle krótka. Kapitan był bardzo nerwowy i niespokojny. W sumie nic dziwnego. Ta sprawa widać na każdym z członków zespołu, odcisnęła swoje piętno. Rozdano kolejne teczki z dokumentami opisującymi kolejne morderstwo. Badania potwierdziły hipotezę, jaką wysnuł wczoraj Baldrick. To oznaczało jeszcze więcej pytań i wątpliwości. Śledztwo z każdą kolejną godziną i kolejnymi dowodami, stawało się coraz bardziej zagmatwane i zawiłe. Przydział obowiązków zakończył odprawę.
Walter otrzymał rozkaz kontynuowania przesłuchań.
Taki też miał plan. Chciał odszukać owego tajemniczego Cesarza, nieformalnego przywódcę wszystkich bezdomnych. MacDawell pożegnał się z kolegami i ruszył na poszukiwania.

Przepytywanie bezdomnych była jedną z tych rzeczy, których Walter nie znosił w swojej pracy. Brzydził się tymi ludźmi i nie potrafił spojrzeć na nich inaczej niż na degeneratów, którzy nie potrafili poradzić sobie ze swoim życiem i obowiązkami. Na domiar złego w większości przypadków, wydawało im się, że są lepsi od takich jak Walter, pokornych sług systemu.
Dlatego też odnalezienie Cesarza okazało się dla MacDawell niezwykle trudnym zadaniem. Podchodzenie do kolejnego śmierdzącego lumpa, oznaczało dla niego wewnętrzną walkę. On Walter MacDawell musiał w pokorze prosić o pomoc tych degeneratów i nieudaczników.
W końcu się jednak udało. Kosztowało go to jednak dwadzieścia dolarów, dwa tanie wina oraz półtorej godziny zmarnowanego czasu. Odnalazł Cesarza przy stolików do szachów, jakich wiele w Central Parku.

- Witaj Cesarzu - powiedział detektyw dosiadając się do stolika.
Nieformalny przywódca nowojorskich bezdomnych, ubrany był w szary wysłużony dres, czapkę Yankesów i nosił obfitą szarą brodę. Wyglądał na dość zadbanego, jak na miejskiego kloszarda. W jego oczach dostrzec można było dużą mądrość i bystrość.

Walter czuł instynktowną niechęć do tego człowieka. Było to uczucie podobne do tego jakie ma się widząc szczura w piwnicy. Mac Dawell nie miał jednak wyjścia, musiał porozmawiać z tym człowiek, jeżeli chciał się czegokolwiek dowiedzieć o tym co wydarzyło się w magazynie.
- Nazywam się Walter Mac Dawell - rzekł stawiając na stolę butelkę wina zapakowaną w szarą torbę.
- Dziękuję - odparł Cesarz z wielkim uśmiechem - Czekałem na ciebie detektywie - dodał znacznie ciszej.
Walter najwyraźniej nie usłyszał ostatnich słów i spytał:
- Chciałbym porozmawiać o tym co się wydarzyło w pewnym magazynie w Red Hook, ostatniego wieczoru.
- Nie ma o czym.
- Jak to nie ma o czym? - zdziwił się Walter - Nikt nic nie widział?
- Nic. Moi poddani unikają tego miejsca. Tylko w dzień tam chodzą, po zmroku... to strach.
- A nie kręcił się tam ostatnio nikt obcy? Może widzieliście jakieś samochody?
- Tam różni ludzie przyjeżdżają, różne samochody. Na szczury polują, na bezdomnych czasami też. Głownie bogata młodzież i faszyści ale tez inni... - na jego twarzy zagościł tajemniczy uśmiech. Tego typu uśmieszki, Walter widział już nie raz. Najczęściej u osób mających najróżniejsze zaburzenia psychiczne. Mimo tego spytał:
- Jacy inni?
- Różne grupy - punki, sekciarze, gangi. Ale to niezbyt często. Ruiny wokół są bardzo niebezpieczne.
- A konkretniej, co to za ludzie, jacy sekciarze?
- Nie znam nazwisk - to zazwyczaj dość nietowarzyscy ludzie sataniści, czciciele demonów - tacy niebezpieczni idioci.
- Jak wyglądają? - nie ustępował MacDawell.
- W nocy - jak czarne postacie – znowu uśmiechnął się w ten charakterystyczny sposób - w dzień - pewnie jak zwykli ludzi, tacy jak pan czy inni. Nikt z nas raczej nie szuka kłopotów, więc trzyma się od takich miejsc jak tamte doki z daleka. Szczególnie od tamtego miejsca.
Walter czuł się, jak kretyn. Wiedział jednak, że tajemniczy Cesarz udaje i chce sprawdzić jego wytrwałość. Taki człowiek jak on na pewno coś wiedział. Trzeba było tylko umiejętnie do niego dotrzeć.
- Dlaczego szczególnie od tamtego miejsca?
- Bo kiedyś popełniono tam już morderstwo. Spalono jednego z bezdomnych. Sprawcy nigdy nie znaleziono. To było jakiś rok może półtora temu. To jednak nie wszystko, detektywie. Jest tam wiele różnych rzeczy. Wiele zwierząt. Wiele emocji. Wiele. Wiele, wiele rożnych uczuć i stanów...
Jego głos zaczął przypominać mowę jednego z tych niespełnionych proroków nowej wiary, jakich pełno był w Central Parku.
- Widzi pan detektywie, to miejsce zadaje ból. Wspomnienia bolę, wiedza żyje! Tam spalono człowieka i ludzie czują ten ból. Czują, słyszą echo krzyków nawet jeśli ich uszy są głuche. Czują żar, nawet jeśli nie widzą płomienia. Pan by powiedział, ze w tym miejscu straszy. Ja, że naruszono prawa i przełamano granicę.
- Czy jest więcej takich miejsc w mieście?
- Oczywiście, tych miejsc jest nieskończenie wiele. Każdy gwałt, każda zbrodnia tworzy taki punkt, taka dziurę, podobnie jak każda nasza decyzja tworzy dziury w nas samych.
Walter podał adres zaułka, gdzie znaleziono Annie Watermann i spytał:
- A czy to miejsce też do takich należy?
- Ciekawe, że pan pyta o to miejsce, ciekawe. Bardzo ciekawe... Tam też umarł bezdomny. Kilkanaście miesięcy temu.
- Też go spalono?
- Nie. Zimą - zamarzł na śmierć. Ale nie dlatego że było zimno. Umarł nie dlatego. Został pobity, wczołgał się tam i zmarł.
- A wiesz kto go pobił?
- Nikt nie wie.
- Nawet Cesarz?
- Nawet Cesarz. Smak bólu i cierpienia nie jest tym, co Cesarz lubi. Co tydzień kilkoro z nas ginie, panie detektywie i kilkoro przybywa. Dzieciaki którzy uciekli z domów, ćpuny, ludzi, którzy stracili bliskich, pracę. Ludzie znikają i nikt się tym nie przejmuje. Co kogo obchodzi los zapijaczonego, śmierdzącego menela lub pobitego na śmierć młodego ćpuna. Świat rządzi się innymi prawami niż te, których uczono pana w szkole.
- Tak? A jakimi, jeśli można wiedzieć? - spytał Walter z nutką sarkazmu w głosie. Miał dość tej zabawy w kotka i myszkę. Bezdomny doskonale się bawił kosztem MacDawella, wciskając mu kolejne dyrdymały ze swojej pseudofilozofii.
- Innymi. Tak bardzo innymi od tych, które pan zna detektywie, że pan ich nie pojmie. Bez obrazy oczywiście. Są one tak inne od tego w co pan wierzy, że nie mógłby pan ich zaakceptować. Jak większość z resztą - zatoczył ręką szeroki łuk, wskazując na spacerujących obok ludzi.
Walter dał się wciągnąć w grę z Cesarzem i spytał:
- Dlaczego traktujesz mnie tak protekcjonalnie? Tylko dlatego, że jestem częścią systemu z którego ty uciekłeś?
- Myli się pan. Traktuję cię z szacunkiem detektywie - rozmawiam z tobą. Ja uciekłem z systemu? - zaśmiał się rubasznie - Jestem jego niewolnikiem, tak jak i ty. Nawet po stokroć większym, bo świadomym swych kajdan.
- Dziękuję ci, że ze mną rozmawiasz. Czuję jednak, że bawisz się ze mną. A ja poszukuję człowieka, który zabił i poćwiartował już dwoje ludzi. I zrobił to w bardzo dziwny i przemyślny sposób. Wybrał bardzo dziwne miejsca na swoje dziwaczne zbrodnie. Miejsca to ten zaułek o którym ci mówiłem i ten magazyn w Red Hook.
- Miejsca śmierci, miejsca naznaczone, przeklęte, święte. Wiele jest takich miejsc. Niektóre świeże, inne stare, jedne słabsze, a inne silniejsze. - Cesarz znowu popadł w ton iście proroczy.
- Ten gość robi sobie układanki z ludzi, umieszcza na ścianach dziwne malunku - Walter wyjął z kieszeni zdjęcia i pokazał bezdomnemu - Mówią ci coś te rysunki - na stole wylądowały zdjęcia przedstawiające spiralę, rysunek oka oraz tatuaże na ciele ofiar.
- Symbole to tylko symbole - odparł lakonicznie Cesarz.
- I nic ci nie mówią? Widziałeś je już gdzieś wcześniej?
- Oczywiście, że tak. Pierwszy oznacza Boga, najczęściej, albo obserwatora takiego jak Ra. Drugi to równonoc, symbol zmian, przemian. A trzeci to rezurekcja.
- Widziałeś już gdzieś te trzy symbole razem? - Walter do stosu fotografii dorzucił dwie kolejne, przedstawiające karty Tarota. - To wszystko zostawia morderca przy ciałach ofiar. Wyraźnie ma dla nas jakąś wiadomość. Rozszyfrowanie jej pomoże nam go złapać. Proszę cię pomóż nam. Nie wiadomo kiedy i gdzie ten świr uderzy ponownie. Ktoś taki jak ty na pewno wie co się dzieje w mieście. Na pewno coś do ciebie dotarło.
- Hmmm. To dziwne zestawienie. Bardzo dziwne i bardzo, bardzo niepokojące. - Cesarz zaczął niemal krzyczeć, tak że stado gołębi wzbiło się nagle w górę z głośnym trzepotem skrzydeł - Przełamuje granice kultur. Przełamuje podziały. Przekracza granice. Oko, spirala, narodziny, tarot. To dziwne, niepokojąco dziwne, nieokiełznane i trudne do pojęcia. Nie dobrze, bardzo nie dobrze - Cesarz zaczął kręcić nerwowo głową i drapać się po brodzie, jakby w myślach szukał odpowiedzi - To jest jak wołanie. Bardzo głośne do jakiegoś odległego miejsca. Przeraźliwie głośne i szalone. To wołanie do Boga. Ktoś krzyczy w rożnych językach - usłysz mnie panie. Usłysz mnie pokornego sługę! Usłysz moje błagania! To co zrobił ten ktoś jest złe. Bardzo złe. Nie wolno wołać nie wiedząc kto usłyszy wołanie. To ryzykowne. Grozi katastrofą.
Walter wyjął z kieszeni kolejne zdjęcia. Tym razem na stole wylądowało zdjęcie Annie, chłopaka zamordowanego w Red Hook oraz ojca Annie.
- Widziałeś kiedyś tych ludzi? - spytał detektyw.
- Ładna, młody, niewinni, zagubiony i rozczarowany. Widziałem wielu takich jak oni, ale nie ich. Ty, detektywie, jesteś podobny do mężczyzny z ostatniego zdjęcia. Bardzo podobny, moglibyście być braćmi.
- Tak ci się tylko wydaje - odburknął MacDawell. Ta rozmowa zaczynała działać mu na nerwy. Choć musiał przyznać, że bezdomny dużo wiedział i warto było poświęcić mu jeszcze kilka chwil.
- To siedzi w waszych oczach - dążenie do celu, perfekcyjne, nawet kosztem rodziny. To siedzi w oczach - a przecież oczy to zwierciadła duszy.
- A teraz powiedz mi kto zabił tego chłopaka? - rzucił nagle Walter.
- Nie wiem, ale ktoś kto patrzy inaczej. Na pewno inaczej niż ty. Raczej podobnie jak ja.
Tego było już za wiele. MacDawell od kilku minut miał dziwne wrażenie, że bezdomny wie bardzo dużo o sposobie w jaki mógł myśleć zabójca. O wiele za dużo.
- Wygląda na to, że będziemy musimy pogadać troszkę dłużej niż sądziłem - detektyw wstał i złapał bezdomnego za ubranie, uniemożliwiając mu tym samym ucieczkę.
- Powiedziałem, ze podobnie. Ja bym nikogo nie zabił, by znaleźć odpowiedź - wyjęczał Cesarz - Nie trzeba mnie trzymać, detektywie.
- Chyba mnie nie zrozumiałeś kolego, jesteś aresztowany - kajdanki sprawnym ruchem zostały zapięte na nadgarstkach bezdomnego.
- Aresztowany? -zdziwił się Cesarz.
- Tak aresztowany.
- Niby czemu? Przychodzisz do mnie i prosisz o pomoc, a ja ci pomagam. A teraz zakładasz mi te pęta, jakbym miał ich za mało.
- Wygląda na to ze dużo wiesz o mordercy, ale z jakiś powodów nie chcesz mi o nim opowiedzieć. Może noc w areszcie ci pomoże się otworzyć.
- Noc w areszcie zmieni wiele, detektywie. Ja się otworzyłem, ale to ty zamykasz to co otwarte. Zamykasz to, co otwarte zamiast otwierać to co zamknięte. Powiem wszystko co wiem, powiem wszystko, ale nic ci z tej wiedzy nie przyjdzie. Nic ci ta wiedza nie da. Bo nie będziesz potrafił jej zrozumieć. Wiesz, że jak zamkniesz mnie w celi nigdy więcej, żaden policjant nie usłyszy niczego z ust moich poddanych. Nigdy, żaden. Chyba że będziecie nas bili, aż nasz ból złamie barierę, podpalali, aż nasze cierpienie złamie wszystko. Twoje ryzyko, detektywie.
- Chyba przeceniasz swoją władzę. - odparł Walter szykując się do wezwania radiowozu.
- Przecież możemy współpracować... - powiedział w końcu Cesarz.
- Tego właśnie chcę. Nie wierzę, aby nikt z was nie widział co działo się w nocy w tym magazynie.
- Nie, bo nikt tam nie chodzi. Chcesz zobaczyć dlaczego przyjdź tam wieczorem. Spotkamy się i zobaczysz, co dzieje się kiedy zbliżają się tego magazyny, tacy jak ja. Zobaczysz, lecz nie wiem, czy zrozumiesz i docenisz.
- Jak na ludzi którzy tam nie chodzą to dość dużo wiecie. Ciekawe skąd?
- My tam nie chodzimy, ale chodzą tam inni. Szczury, gołębie - zaśmiał się szaleńczo – Chodzą inni. Oni tez patrzą. Widzą wszystko nawet nie widząc, detektywie. Nawet nie patrząc.
- Co powiedziałeś!? Powtórz to!
- Widzą wszystko nawet nie widząc, detektywie. Nawet nie patrząc
- Skąd znasz ten zwrot? - krew w żyłach Waltera zawrzała. Poczuł się tak jakby ktoś grzebał mu w głowie.
- Pytanie rodzi się, skąd pan zna ten zwrot, detektywie. A odpowiedź może być ważniejsza niż panu się wydaje.
- Proponuję spotkanie, detektywie. Tutaj, dzisiaj, przed zachodem słońca. Proponuje panu układ detektywie. Niech pan wybiera. Albo teraz wiezie mnie pan na komisariat i wtedy nich pana policyjne procedury zdecydują co ze mną dalej. Druga propozycja - spotkajmy sie tutaj przed zachodem słońca, pokaże panu magazyn i co się tam dzieje naprawdę.
- I myślisz, że mi to pomoże złapać tego gościa?
- Pokaże ci więcej i może to otworzy ci oczy, na rzeczy których do tej pory nie dostrzegałeś.
- Dobrze spotkajmy się wieczorem i zobaczymy co masz mi do pokazania - Walter rozkuł bezdomnego.
- Niech pan jednak weźmie kogoś ze sobą, przynajmniej jedną osobą, której osądom pan ufa. By mógł potwierdzić to co pan ujrzy, to co panu pokaże.
Ostatnie słowa zabrzmiały jak groźba.
- Dziękuję za pomoc, spotkamy się wieczorem.
- Oczywiście, ale zawrzemy jeszcze jedna umowę. Co jakiś czas wrzuci pan z dolara moim poddanym. Co jakiś czas.
- Zgoda.
Walter pożegnał się z Cesarzem i ruszył do samochodu. Zniknął z oczu bezdomnego, ale cały czas go obserwował. Wyjął z kieszeni telefon i wybrał numer kapitana Mac Nammary.
- Kapitanie? Mówi Walter. Prosiłbym o dwóch dobrych tajniaków. Mam podejrzanego, którego trzeba śledzić.

Terrence Baldrick


Piórko.
Małe, delikatne, niepozorne piórko przykuło uwagę Baldrick’a na niemal kilkanaście minut. Z zafrasowaną miną wlepiał w nie swe błękitne oczy, nie co dzień w końcu zdarza się, iż człowiek budzi się z czymś takim w ustach. To dziwne znalezisko od razu skojarzyło mu się z końcówką jego koszmaru z ofiarą z zaułka w roli głównej.

Nie ulega wątpliwości, że była to sytuacja niezwykła i choć mocno zaciekawiła ona Baldrick’a, to i tak zdawał się on być przekonany, iż jest to jedynie jakiś ogromny przypadek. Żadne racjonalne wytłumaczenie nie przychodziło mu go głowy, a gdy już jakieś w niej zaświtało zwykle szybko było negowane lub uznawane za mało prawdopodobne. Chcąc odciąć się od kolejnych myśli Baldrick wrzucił piórko do kosza na śmieci i zrobił sobie odprężającą, gorącą kąpiel. Następnie zjadł niezbyt pożywne śniadanie i kiedy tylko zarzucił na siebie jakieś ciuchy, zamknął mieszkanie i ruszył na parking.

Dopiero teraz przypomniał sobie o tym, iż jego Mazda pozbawiona jest dwóch przednich świateł, echo ostatniego incydentu na drodze. Nie przejął się tym jednak zbytnio i mimo wszystko odpalił silnik, po czym wyjechał w kierunku komisariatu. Już w Queens natknął się na ogromne korki, tak charakterystyczne dla poniedziałkowych poranków, a im dalej w las tym było gorzej. Do pewnych rzeczy należy się jednak po prostu przyzwyczaić, żyjąc w tych rozmiarów metropolii trzeba się niekiedy uzbroić w cierpliwość. Terrence nie przykładał do tego takiej wagi jak inni ludzie, stanie w korkach było dla niego jak codzienny rytuał, bez którego zaburzeniu uległ by cały jego harmonogram.

***

W końcu znalazł się na miejscu, pokrzepiony kawą od Starbucks'a od razu ruszył w kierunku biura swojego kapitana. Kiedy Mac Nammara wręczył wszystkim akta, Baldrick zrozumiał, iż wczorajszego dnia znaleziono kolejną ofiarę. Najwyraźniej morderca ani myślał zwalniać tempa. Tym razem ofiarą był mężczyzna, potraktowany analogicznie jak jego poprzedniczka, nie mieli jednak żadnych danych na temat chłopaka. W dodatku kapitan potwierdził wersję Terrence’a, osoba znaleziona w zaułku nie była panienką Watermann.

Na twarzy Baldrick’a pojawił się dziwny grymas, kiedy tylko Mac Nammara przyznał im zadania, o ile sekcję zwłok mógł jeszcze znieść, tak z współpracą z Vilainem było już gorzej. Miał wrażenie, że ten zakompleksiony glina nie wiele mu pomoże.

***

- Dobry - rzucił Teddy nawet nie wyściubiając nosa z najnowszego wydania New York Times'a - Wiesz gdzie są formularze.

- Jasne Ted, nie kłopocz się - Terrence zaczął wypełniać druczek F-12 - Przecież wiem, że tacy oficerowi jak ty mają mnóstwo zajęć, nie chciałbym cię od nich odrywać.

- Coś ci nie pasuje Baldrick? - tym razem mężczyzna odłożył gazetę na bok - Chcesz mnie zdenerwować już z rana?

- Ależ skąd Panie Władzo - podsunął mu formularz - Nie będę ci już przeszkadzał, chroń i służ jak prawdziwy policjant.

Teddy westchnął ciężko i dał ręką znak by Baldrick już ruszył dalej, najwidoczniej nie był zbyt zainteresowany kontynuowaniem rozmowy. Rozejrzał się jeszcze w około po czym nie zważając na wszystko wrócił do lektury.

Już po kilku krokach Baldrick spotkał Dean'a Robinsa, mężczyznę około 40, który zwykle asystował przy sekcjach przeprowadzanych przez Patricia'e Walentov. Doktor patologii wyglądał jakby również przeżył ciężką noc, był niesamowicie blady, w dodatku ubrany w pomiętą koszulę i wytarte, stare jeansy. Co kilka chwil wypijał duży łyk kawy, która zapewne miała postawić go na nogi przed planowaną sekcją.

- Witaj Terrence - rzekł na wstępie niemrawo się uśmiechając - Stary wysłał dzisiaj ciebie, co?

- Tak, harpia jest w gnieździe? - spytał Baldrick po czym uścisnął dłoń mężczyzny.

- Czeka już od 15 minut - dopił szybko kawę i ruszył przed siebie - Chodź, zaraz zaczynamy.

Dean Robins był jedną z nielicznych osób, która w miarę swobodnie mogła rozmawiać z Baldrick'iem, dziwnym trafem znosił jego trudny charakter. Być może było tak właśnie dlatego, iż akurat jemu Terrence nigdy nie dogryzał, może nawet trochę go lubił, choć nie był zbyt wylewny w okazywaniu tego.

Kilka chwil później natknęli się wreszcie na słynną harpię, pani Walentov już z wyglądu sprawiała wrażenie kobiety o twardym charakterze i ciętym języku. Tak też było w rzeczywistości, podobnie jak Baldrick momentami zachowywała się arogancko, lecz przy tym znana była również z pełnego oddania pracy i ogromnej precyzji. Oboje nie przepadali za sobą i nie krępowali się tego okazywać.

- Baldrick, tak? - poprawiła okulary i uderzyła Robins'a zdecydowanym spojrzeniem, które mówiło, iż już dawno powinien być przygotowany do pracy - Nie mogli przysłać Grand'a? Albo kogokolwiek innego?

- Tak, ja też cię lubię – odparł szybko Baldrick.

- Nawet się nie produkuj, dzisiaj nie mam czasu na twoje gadanie - machnęła na niego ręką i po raz kolejny poprawiła swój fartuch - Ruchy Dean, ruchy!

- Gdybyś nie była taką bezwzględną suką może kiedyś byśmy się zaprzyjaźnili - rzekł niemal przyjaźnie.

- Na szczęście jestem bezwzględną suką.

Kilkanaście minut później rozpoczął się spektakl, Baldrick zajął miejsce za oszkloną ścianą i bacznie obserwował poczynania patologów. Walentov, jak na nadętą służbistkę przystało, rozpoczęła swoją pracę od włączenia dyktafonu i przedstawieniu kilku informacji ogólnych. Już miała przechodzić do właściwego działania, kiedy nagle Baldrick nacisnął przycisk interkomu i w sali rozległ się jego głos.

- Próba mikrofonu, raz, dwa, trzy, jak mnie słychać?

Na czole prowadzącej sekcję pojawiła się mała żyłka, a jej wyraz twarzy świadczył, iż lada moment rzuci w Terrence'a jednym z przygotowanych wcześniej skalpeli. Po kilku sekundach jednak ochłonęła i wyłączyła na moment dyktafon.

- Uspokój się Baldrick, nie przedłużajmy tego.

Włączyła dyktafon i wróciła do poprzedniego zajęcia, nie śpieszyła się zbytnio, każdy jej ruch zdawał się być dogłębnie przemyślany. Lata praktyki w zawodzie sprawiły, iż wszystkie czynności miała świetnie wyuczone, a każdy raport przygotowany był z ogromną wręcz starannością. B]Baldrick[/b] doskonale zdawał sobie sprawę, iż pośpiech w tej pracy nie jest wskazany, jednak nie miał zamiaru przepuścić okazji by jeszcze raz zagrać jej na nerwach. Po chwili w sali znów dało się słyszeć odgłos interkomu.

- Pani Walentov, ile ma pani lat?

- Słucham? - kobieta zdawała się być mocno zaskoczona pytaniem, które oderwało ją od pracy i kiedy znów się skoncentrowała, ponownie wyłączyła dyktafon, a następnie zdenerwowanym głosem powiedziała - Baldrick jakie to ma znaczenie do cholery?

- Po prostu zastanawiam się, ile miała pani lat, gdy zaczynała pani sekcję.

- Jeszcze jedno słowo i wylecisz stąd z hukiem.

- Ok, ok już będę grzeczny.

- Obiecuję ci, że na biurku Mac Nammary pojawi się dzisiaj na ciebie skarga.

- Trzymam panią za słowo.

Kobieta po raz kolejny wróciła do swej pracy, Baldrick najwyraźniej postanowił odpuścić, gdyż sekcja zaczęła go ciekawić. Podobnie jak i Walentov, Terrence również zauważył, iż ofiara została potraktowana w identyczny sposób jak poprzednia, nawet tatuaż został wykonany w tym samym miejscu. Metoda pocięcia zwłok, brak oznak przemocy, nalot na języku, a także inne oczy w oczodołach potwierdziły tylko ich hipotezę. Baldrick'owi przychodziły do głowy kolejne pytania, tym razem już związane ze śledztwem, lecz tym razem postanowił doczekać do końca sekcji.

- (...) Proszę pobrać ostatnie próbki panie Robins. Stwierdzam, iż ciało zostało schłodzone w specjalistycznej chłodni przemysłowej bądź medycznej. Najpewniej medycznej.

- Czyli standardowe wyposażenie szpitali, kostnic, gabinetów zabiegowych i magazynów leków - pomyślał Terrence.

- Koniec sekcji pierwszej godzina 10.55. Proszę personel pomocniczy o zabranie materiału badawczego - po raz ostatni wyłączyła dyktafon - Masz jakieś pytania związane z sekcją Baldrick?

- Czy szczątki mogły być przechowywane w zamrażarkach w których przewozi się organy do przeszczepów?

- Tak, to bardzo prawdopodobne, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę ich wielkość.

- Kiedy ten chłopak stracił życie?

- Tą informację możesz znaleźć w raporcie, ale w porządku - Walentov sprawdziła kilka danych i odrzekła - Hmm, ciekawe, zginął mnie więcej w tym samym czasie co pierwsza ofiara. Coś jeszcze...?

Tego pytania Baldrick już nie słyszał bowiem pogrążony we własnych rozmyślaniach udał się do swego biura. Sekcja dała mu wiele ważnych informacji, którymi miał zamiar podzielić się ze współpracownikami. Zamrażarka o której rozmawiał z Walentov miała spore znaczenie, taki sprzęt jest bowiem rzadko nabywany przez osoby prywatne. Wystarczyło więc odnaleźć wszystkich ludzi, którzy je ostatnio zakupili oraz sprawdzić zgodność z zakupem farby, która posłużyła do namalowania oczu lub innych akcesoriów użytych podczas wieszania i oprawiania ciał. Tym sposobem mogli zyskać pierwszych podejrzanych.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 23-08-2010 o 23:07.
Gryf jest offline