Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 11-05-2010, 14:57   #31
 
Suriel's Avatar
 
Reputacja: 1 Suriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skał
Jess spojrzała w dół na wiszące szczątki chłopaka.
- Za ciemno, nic prawie nie widać – pomyślała – kilka zdjęć i niech zajmą się tym technicy przy dobrym świetle. Niepotrzebnie tu właziłam.
Już miała zawrócić, kiedy poczuła ze włosy jeżą się jej na karku, poczuła jakby ktoś ją obserwował. Bardzo powoli, rozejrzała się dookoła, czy nie zauważy nikogo, może on nas obserwuje – przemknęło Jess przez głowę.
Nagle usłyszała klekot łańcuchów, cała potworna układanka zaczęła wirować na jej oczach, a Jess usłyszała za sobą szept
- On cię widzi, Jessico. Widzi, nawet na ciebie nie patrząc.
Odruchowo odwróciła się, jednocześnie starając się cofnąć przed potencjalnym zagrożeniem. To nie było mądre, Jess straciła równowagę, złapała się przerdzewiałej ze starości poręczy, która niestety nie utrzymała jej ciężaru. Jess poleciała w dół, instynktownie ułożyła ciało jak to kontrolowanego przewrotu. Szybko stanęła na nogi i rozejrzała się. Na galeryjce nie było nikogo, łańcuchy się nie poruszały, wszystko wyglądało jak przedtem.
- Cholera, moja wyobraźnia płata mi głupie żarty, widzę to co chce, a nie to co istnieje, opanuj się dziewczyno, nie czas na głupoty – zganiła się w myślach.
Jess spojrzała w stronę rozbawionych techników, poszukała wzrokiem chłopaków z oddziału. Na szczęście żadnego nie było w pobliżu, żeby zobaczyć jej małą kompromitację.
- Przynajmniej nie będą się ze mnie wyśmiewać przez następny miesiącJess otrzepała ubranie, spróbowała zakryć zadrapania i wyszła na zewnątrz.

Tam czekał już kapitan Mac Nammara, żeby przekazać im instrukcje na następny dzień.

Każdy po kolei dostał wytyczne czym ma się zająć.
Szef już miał się pożegnać, gdy odezwał się dzwonek telefonu w jego kieszeni.
Dzwonił Baldrick
"- Hej Słodziaki, z tej strony wasz ukochany glina, tęskniliście? – zaczął głosem ociekającym sarkazmem - Walter poproszę o fanfary bo zaraz zacznie się spektakl!
- Pamiętacie naszą pełną życia Annie? Jasne, że pamiętacie, słodka z niej dziewczyna, prawda? Szkoda, że ktoś tak wspaniały nas opuścił, ale czy aby na pewno? - rozpoczął swój wywód.
- Czy ktoś z was pokusił się o porównanie zdjęć Annie przed i po zabawie w alejce? Clause może ty? Nie? - A ja tak i wiecie co? Otóż tylko jedno zdjęcie przedstawia Annie, druga dziewczyna jest do niej łudząco podobna, lecz jedynie podobna. Wystarczyło trochę się pofatygować by zorientować się, iż zdjęcia różnią się kilkoma drobniutkimi szczególikami, linia ust, oprawa oczu, swoje zrobił również stan zwłok. Stężenie mimiczne, plamy opadowe i inne tego typu bzdury, to wszystko was zmyliło[/i]."

Jess stała wpatrując się w słuchawkę telefonu, trzymanego przez kapitana, nie mogąc uwierzyć w to co słyszy.
Kiedy Terrence się wyłączył spojrzała na pozostałych, każdy miał niepewną minę i trawił to co przed chwilą usłyszeli.

Szef zawinąła się na jakieś umówione spotkanie pozostawiając ich własnym myślom.

- Jeżeli to prawda, to gdzie jest obecnie Annie, jej ojciec ją rozpoznał, mało prawdopodobne żeby dziewczyny były do siebie tak podobne, że nawet ojciec wziął ją za swoją córkę, istnieje inna możliwość – Jess wpadła w słowotok - że mamy do czynienia z lekarzem – chirurgiem plastycznym, ale przecież podczas sekcji zwłok Walentov zauważyłaby blizny po operacji plastycznej. Jeżeli to nie jest Annie, to albo dziewczyna rzeczywiście poszła gdzieś balować i zjawi się w domu nieświadoma niczego, albo brała w tym wszystkim udział. Możliwe że jej ojciec w ogóle jej nie znał, dwie osobowości jedna na pokaz a jedna wewnątrz, ta prawdziwa.
Jess zaczerpnęła powietrza – Jeśli rzeczywiście to nie jest Annie, kim jest dziewczyna w prosektorium i czy miała z Annie coś wspólnego?

Pytania zawisły ciężko w powietrzu. Jess westchnęła zrezygnowana.

- Niczego się już dzisiaj nie dowiemy, przepraszam chłopaki - rzuciła Jess - ale musze to sobie wszystko przemyśleć na spokojnie, jak na razie coraz mniej punktów zaczepienia, a coraz więcej niewiadomych.
- Widzimy się jutro na odprawie – rzuciła Jess i ruszyła do samochodu.

Odjeżdżając spojrzała jeszcze na magazyn gdzie uwijali się technicy. Nadal czuła się nie swojo po incydencie na galeryjce.

- Musze trochę odpocząć, za dużo wrażeń, za dużo informacji. Moja wyobraźnia szaleje, pewnie by mnie wyśmiali gdybym powiedziała co się stało na górze, głupia zasugerowałam się zdaniem napisanym na tablicy, a ciemność i miejsce zrobiły swoje.

Rozmyślając Jess dojechała do domu. Na sekretarce na szczęście nie było żadnych wiadomości. Kot przywitał ja jak zwykle mrucząc radośnie, a potem udał się do swoich kocich rozrywek.
- Takiemu to dobrze – pomyślała i ruszyła do łazienki.
Jess zdjęła brudne ubranie, weszła pod ciepły prysznic żeby uspokoić nerwy i zmyć brud z zadrapań.
Ubrała się w wygodne dresy, zabrała butelkę wina i poszła do sypialni.
Na łóżku rozłożyła wszystkie swoje książki pomocne w sporządzaniu portretu psychologicznego i zatopiła się w lekturze.
- Musze znaleźć jakiś punkt zaczepienia – pomyślała.
Kot spokojnie ułożył się na poduszce obok i zadowolony z towarzystwa zasnął.
 
Suriel jest offline  
Stary 11-05-2010, 21:53   #32
Konto usunięte
 
brody's Avatar
 
Reputacja: 1 brody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputację
Niedziela, 4 września 2011r, 06.30 PM, New York City, Red Hook. Południowy Brooklyn, miejsce znalezienia drugiej ofiary

Walter był wściekły i zmęczony, a na dodatek czuł się jakby właśnie wyszedł z kanału. Jego garnitur przesiąkł słodko-mdłym zapachem śmierci, walajacych się wokół śmieci i smrodem niemytych ciał bezdomnych. Czuł, że jego skóra jest brudna i lepka.
Rozmowa z policjantami dała mu jakąś nikłą nadzieję, że ktoś może widział sprawcę. Bezdomni byli zazwyczaj ludźmi na których nikt nie zwracał uwagi. Wszyscy traktowali ich jak powietrze i zło konieczne. Ta ich niewidzialność pozowalał im widzieć rzeczy, których inni nie mogli. Problem polegał na tym, że w większości przypadków nie ufali ludziom, a przedstawicielom władzy w szczególności. Dotarcie i zdobycie zaufania Cesarza może okazać się zadaniem niezwykle trudnym. Walter ucieszył się, że ten król bezdomnych znika gdzieś na wieczór. Wcale nie miał ochoty dzisiaj jeszcze na jedno przesłuchanie. Zastanawiał się po co właściwie wezwał ich Mac Nammara. Poza tym, że mogli rzucić okiem na „świeże” miejsce zbrodni i na własne oczy zobaczyć perfekcję zabójcy nie miało to sensu. Nie mieli sprzętu, a i nawet takiego doświadczenia jak wyspecjalizowani technicy.
Walter zastanawiał się co teraz robi zabójca lub zabójcy, gdyż istniała i taka możliwość. Czy odpoczywał teraz po całym dniu ciężkiej pracy, czy może planował kolejne zabójstwo? Ta zbrodnia na pewno miała swój jakiś chory sens, a morderca chciał coś przekazać światu dokonanymi w tak brutalny i przemyślany sposób, morderstwami.
Notes Walter pełen był notatek i spostrzeżeń. Na każdej jednak stronie roiło się od podkreśleń i znaków zapytania.
Już miał się zbierać do domu, gdy kapitan wezwał ich do siebie. Dzwonił Terence. Sensacje, które im przekazał dały dużo do myślenia wszystkim.
- Czy to wogóle możliwe? - zastanawiał się Walter.
- Masz racje Jess dzisiaj się już niczego nie dowiemy. To był ciężki dzień i wszystkim nam należy się gorąca kąpiel i długi sen. A co do rewelacji Terence'a to myślę, że badania DNA rozwieją nasze wątpliwości. Znając jednak jego bystre oko i doświadczenie myślę, że czeka nas bardzo nie miła niespodzianka. Tak jak mówiłem na odprawie, w rozmowie z ojcem, jak i matką Annie odniosłem wrażenie, że dziewczyna tylko na pozór była niewinna i uczciwa. Zakładam, że miała bardzo bujne ukryte przed rodzicami życie. Musimy poczekać na kolejne badania i przesłuchania. Trzymajcie się – pożeganał się ze wszystkimi – Padam z nóg, mam na dzisiaj dość wrażeń. Cześć.
Walter wsiadł do samochodu, włączył uspokojającą muzykę i zapalił silnik. Kojące dźwięki jazzu sączącego się z głośników, podziałały odprężająco na detektywa.



Niedziela, 4 września 2011r, 7.20 PM, NY, Staten Island, Faser St. 32
Dom rodziny MacDawell


Gdy Walter wrócił do domu, było już grubo po siódmej. Sarah przywitała go promiennym uśmiechem, jakby wszystkie nie miłe słowa które dzisiaj między nimi padły, nigdy nie miały miejsca. Żona Waltera wiedział, że gdy wraca on do domu po pracy w terenie zawsze jest zmęczony fizycznie i psychicznie.
Walter odwzajemnił uśmiech i pocałował czule żonę.
- Idę się wykąpać, bo śmierdze jak dworcowy luj. A potem jestem do twojej dyspozycji.
Sarah uśmiechnęła się figlarnie i odpowiedziała:
- Hmm... Jak miło. To czekam w sypialni, zrobię ci masaż.
W strumieniach gorącej wody, płynącej z prysznica Walter poczuł jak spływa z niego całe psychiczne napięcie jakie zgoromadziło się w ciągu tego całego dnia.
Założy frotowy szlafrok i z uśmiechem na ustach udał się do sypialni.
 
__________________
Konto usunięte na prośbę użytkownika.
brody jest offline  
Stary 12-05-2010, 15:39   #33
 
Imuviel's Avatar
 
Reputacja: 1 Imuviel jest godny podziwuImuviel jest godny podziwuImuviel jest godny podziwuImuviel jest godny podziwuImuviel jest godny podziwuImuviel jest godny podziwuImuviel jest godny podziwuImuviel jest godny podziwuImuviel jest godny podziwuImuviel jest godny podziwuImuviel jest godny podziwu
Marlon wyleciał z samochodu, wrzeszcząc wysokim głosem jak dziewczynka.
Rozłożoną mapę w desperacji odrzucił od siebie. Pierwszy raz widział na żywo szczura, ale nigdy nie podejrzewał, że są takie wielkie! Zostawił uchylone drzwi. Kiedy to bydlę zdołało wejść do środka? Będzie musiał pojechać do myjni...
W koło MacNammary zbiera się grupka ludzi. Podczas gdy kapitan wydawał instrukcje, Marlon uparcie dociskał do nosa chusteczkę i marzył tylko o tym, by wrócić do domu, gdzie nie śmierdzi śmieciami, nie grasują mordercy ani bezdomni.
Telefon od Terrence'a przywitał z ogromną ulgą. Coś ruszyło, a to dopiero pierwszy krok.
- Jesteśmy w Nowym Jorku, mamy dwudziesty pierwszy wiek... Podaż niewinnych i uczciwych jest bliski zeru. - mruknął pod nosem.
Gdy już skończyli, Marlon pożyczył od jednego z techników latarkę na chwilę i rozejrzał się po wnętrzu wozu.
- To tylko głupi gryzoń. - wmawiał sobie, oddając latarkę.
Nie spiesząc się, pojechał do siebie. Pod chłodną wodą prysznica, zmył z siebie brud z Red Hook. Puścił z głośników muzykę i rozłożył na ziemi czyste kartki wyszarpane z drukarki.

YouTube - Massive Attack - Teardrop

Przed przystąpieniem do działania zalogował się tylko na 'biurowe' konto i wysłał maila do Wydziału Monitoringu z prośbą o przekazanie materiału video z kamer z 24 godzin bądź 48 gdyby dało radę, z ulicy Richardsa.
Na pierwszej napisał u góry "KILLER", na drugiej "METHODS", na kolejnej "ANN WATERMANN (<<dobra dziewczyna>>)". Pod spodem każdej kartki zapisywał to co wiedział na dany temat. Marlon nawet nie zauważył gdy wskazówki zegara przesunęły się na dwudziestą czterdzieści trzy. Kolejne kartki dorobi jutro. A na twardej podłodze nawet dobrze się śpi...


On cię widzi...
 
__________________
moja postać =/= ja // Tak, jestem kobietą.
Imuviel jest offline  
Stary 23-08-2010, 22:49   #34
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
DRODZY CZYTELNICY!

Ten i kolejne posty do #53 włącznie to rekonstrukcja sesji stworzona na bazie archiwum google i tego co uzbieraliśmy na swoich twardych dyskach po utracie danych forum z 22.08.2010. Stąd dziwna forma i posty jeden pod drugim.

Prosimy o wyrozumiałość i życzymy miłej lektury.




Clause Grand


Ślady butów. Może to i jakiś ślad ale pewnie należą do bezdomnych. Ktoś tak perfekcyjny nie mógł tak po prostu zostawić śladów więc pewnie daremne starania ale cóż. Może i warto liczyć na łut szczęścia. Chociaż dobrze wiedziałem że Szczęście w tym fachu to trumna, kompania reprezentacyjna i salwa honorowa.

Przyglądałem się na pracę innych. Widok bezdomnego napełnił mnie optymizmem. Podchodziłem do niego z lekką nieufnością, rękę położyłem na pistolecie. W głowie już powstało pierwsze pytanie i gdy miałem właśnie go zawołać on...

... stanął w płonieniach. Przeraziłem się i cofnąłem o dwa kroki. Chciałem krzyknąć by zawołać resztę ale... znikł .

Przetarłem oczy i podszedłem do miejsca w którym przed chwilą płonął staruszek ale... popiół był zimny i nikogo, żadnej żywej duszy.

"Co jest do jasnej cholery. Chyba jestem przemęczony albo kac ciągle męczy. Ale czuje się już dobrze . Co jest?"

Kapitan zawołał nas. Postanowiłem nie mówić nikomu o tym jeszcze Kapitan gotów mnie zawiesić albo co gorsza odsunąć od sprawy. Wychodząc zaczepiłem jednego z techników.
- Słuchaj pod spiralą jest sporo odcisków butów- wskazałem palcem miejsce - zbierzcie odciski jeśli się uda. A tam pod filarem jest jakiś stary popiół. Potrzebuje jak najwięcej danych o tamtym miejscu. Chce to mieć rano na biurku.

Kapitan rozdzielał zadania a ja posłusznie jak nigdy kiwałem twierdząco głową w nienaturalny sposób. Na samą myśl o przesłuchaniu świadków i podejrzanych uśmiechnąłem się pod nosem . To było dla mnie jak woda na młyn. Ale postanowiłem odłożyć to na jutro. Dziś Soho. Po włóczę się tam i po rozpytuje po okolicznych spelunach, uliczne dziwki, Alfonsi a może jakiś Deler trawki. Może ktoś coś widział.

Gdy Kapitan skończył zanim jeszcze zdążył się od nas odwrócić szybkim krokiem poszedłem do samochodu. Zdjąłem z dachu czerwonego "koguta". Odpaliłem silnik i spojrzałem jeszcze w stronę stojącej ciągle w kupie grupy. Ruszyłem na Soho...

NARRATOR


Niedziela, 4 września 2011r, 09.30 PM, New York City, mieszkanie detektywa Terrencea Baldrick’a

Zadowolony ze swojej pracy oglądałeś telewizję do późna. Głównie kanały dla dorosłych. W końcu i tobie należało się coś od życia.
Ani się spostrzegłeś, a za oknem miasto położyło się już spać. Tylko cichy szum odległej ulicy docierał do twoich uszu.
Do łóżka położyłeś się przed północą.

Wyobraźnia raz jeszcze podsunęła ci przed oczy wizję zbaraniałych min reszty zespołu dochodzeniowego, kiedy Mac Nammara puszczał im twoje rewelacje. Im dłużej o tym myślisz, tym mniej ci to jednak pasuje. Owszem. Jesteś prawie pewien, że osoby na zdjęciu to dwie różne dziewczyny. Tutaj raczej nie martwisz się o pomyłkę. Lecz dlaczego? Dlaczego Annie – spokojna, wręcz nudna „myszka” znika nagle w drodze do domu, a w zaułku jakiś psychol wiesza puzzle z jej sobowtóra? Po co? Nawet świry w tym również te najgorzej pokręcone zawsze kierują się jakąś logiką. Nawet, jeśli to logika zupełnie nielogiczna. Ale to wszystko nie ma sensu.

I właśnie wtedy wpadło ci coś do głowy. Mac Nammara włączył głośnomówiący a reszta zespołu słuchała! Reszta zespołu! Przecież wyszli z pracy dużo wcześniej. Co więc się stało, że byli przed dziewiętnastą, kiedy zadzwoniłeś do Mac Nammary.

Z tą myślą udałeś się na spoczynek. Sen przyszedł szybko.

Śniły ci się jakieś koszmary. Majaki pełne latających gołębi, pękających luster w których odbijała się twarz Annie, czy raczej dziewczyny z zaułka. Potrzaskane szkło rozpadało się, a wraz z nim buzia dziewczyny. Na dziesiątki małych kawałków. Z popękanych kawałków lustra lała się krew tworząc na podłodze spiralne znaki.

Potem we śnie pojawiły się nagie kobiety. Wiele nagich kobiet – pewnie efekt oglądanych wieczorem filmów. Każda z nich miała twarz Annie, lecz twarze te różniły się między sobą drobnymi szczegółami, które próbowałeś odszukać – jak w durnych grach typu „znajdź 10 szczegółów, którymi różni się ten obrazek”. Tutaj pieprzyk, tam zmarszczka mimiczna, tam linia podbródka.

Potem każdej z „Annie” wypłynęły oczy, a one wijąc się i jęcząc (znów jak w tych filmach nie dla dzieci) szeptały twoje imię.
Potem dziewczyny rozmazały się i zostałeś sam w jakimś dziwnym miejscu, z którego pamiętasz jedynie mnóstwo zaścielających podłoże piór. Szarych, białych, burych, ciemnych i obesranych. Pierzastych, gołębich piór.

Obudziłeś się sam. Na chwile przed budzikiem zmęczony tym pokręconym snem. Miałeś suche gardło i chyba lekką gorączkę. Coś drapało cię w ustach. Odchrząknąłeś ze zdziwieniem czując, że wypluwasz na dłoń .. małe, mokre od twojej śliny piórko. Niewiele większe niż połowa twojego małego palca.

Niedziela, 4 września 2011r, 09.30 PM, New York City, mieszkanie detektyw Jessici Kingston

Mijały kolejne kwadranse, a ty siedziałaś nad książkami i notatkami usiłując sklecić portret psychologiczny sprawcy i ofiary. No i właśnie! Tutaj pojawiały się schody! Problemy nie do przejścia. Może nie przepadałaś za tym zadufanym w sobie Terencem, ale musiałaś przyznać, że miał nosa w wielu wcześniejszych sprawach, gdzie pracowaliście jako zespół.
Co rusz przerywałaś pracę, by porównać oba zdjęcia i pokrzepić się winem. Czarno białe zrobione w prosektorium i kolorowe, dostarczone przez rodzinę gdy zgłaszali zaginięcie. Patrzyłaś i nic! Odkładałaś je na miejsce bowiem nie potrafiłaś dostrzec w nich dwóch różnych dziewczyn. A z akt nie wynikało, że Annie Watermann ma siostrę – bliźniaczkę.

Jak wiec zrobić portret psychologiczny sprawcy, kiedy nawet nie wie się, kim są ofiary? Anonimowy młodzieniec i – jeśli Terrence ma rację – równie anonimowa dziewczyna.
Wszystkie dowody twardo świadczyły, że macie do czynienia z tym samym sprawcą. Lub nawet grupą współpracujących ze sobą morderców. To dość nietypowe zjawisko w świecie seryjnych zabójstw.
Notowałaś hipotezy, a potem odrzucałaś jedną po drugiej. Na razie za mało miałaś pewników w tej sprawie, by móc zrobić coś bardziej konstruktywnego. Po dziesiątej dałaś sobie spokój.

Codzienne rytuały wieczorne zajęły ci troszkę czasu. Przed zaśnięciem upewniłaś się, czy drzwi są pozamykane, broń pod ręką i światła pozapalane w miejscach, w których nigdy nocą ich nie gasiłaś.
Sen nie przyszedł zbyt szybko. Ale w końcu nadszedł.

Obudziłaś się w absolutnych ciemnościach, będąc pewna, że nie jesteś sama w domu.
Światło zgasło. Z ulicy nie dochodził żaden dźwięk. Cisza była tak gęsta, jakby ktoś wetknął ci zatyczki do uszy.

Kiedy tak leżałaś sparaliżowana strachem usłyszałaś wyraźne lecz ciche kroki dochodzące z korytarza. Człap. Człap, człap. Jak dźwięk mokrych stóp przyklejających się do podłogi.
Mimo smolistych ciemności jesteś pewna, że ktoś stanął w wejściu do twojej sypialni.
- On cię widzi, Jessico – usłyszałaś męski, cichy melodyjny głos – Widzi, nawet nie patrząc.

Zaraz po nim chichot. Śmiech. Znajomo brzmiący śmiech.

Zaraz! Tak. To przecież nie śmiech, tylko brzęczy twój budzik! Właśnie czas wstawać.

- Nie budź się – usłyszałaś jeszcze jak szepcze postać - Sen jest prawdziwy. Życie nie ... Nie budź się. Nie warto.

Obudziłaś się. Resztki snu rozwiały się niczym dym a do pokoju wdziera się poniedziałkowy szum ulicy o poranku.
Wstałaś, widząc, że kot chłepce coś w korytarzu przy wejściu do twojej sypialni.
To woda. Niewielka kałuża wody w niewyraźnym kształcie drobnej stopy, który jednak szybko zanika – jakby wyparował na twoich oczach..

Niedziela, 4 września 2011r, 09.30 PM, New York City, mieszkanie detektywa Waltera Mac Davella

W końcu zasnąłeś zmęczony intensywnym dniem pracy.
Zazwyczaj sny są twoją twierdzą. Miejscem, gdzie nie pojawia się praca. Nawet kiedy pracowałeś nad sprawą Billa zwanego przez prasę nowym Hanibalem Lekterem. Nawet, gdy miałeś okazję oglądać jego „spiżarnię”.

Tym razem było inaczej.

Śniła ci się Annie siedząca na brzegu łóżka. Jej blada, pozbawiona krwi twarz patrzyła na ciebie z nieodgadnionym wyrazem. Zaszyte powieki zdawały się skrywać oczy pełne łez. Sine usta poruszały się, jakby dziewczyna wypowiadała jakieś słowa, lecz nie potrafiłeś ich usłyszeć. Były zbyt ciche.
Potem – na twoich oczach – rozleciała się na kilkanaście kawałków.

Widziałeś, jak najpierw na jej sinym, nagim ciele, pojawiły się wąskie, prawie niedostrzegalne linie. Potem linie te powiększyły się i pociekła z nich krew. Niewiele krwi. Ledwie tyle, by zaznaczyć szkarłatnym śladem ciało. A potem Annie rozleciała się na kawałki.

- On cię widzi, Walterze – usłyszałeś szept dochodzący zza łóżka, za które spadły kawałki dziewczyny. – Widzi, nawet nie patrząc.

Obudziłeś się gwałtownie, mając wrażenie, że nadal słyszysz ten szept w uszach.
Za oknem świtało. Za chwilę i tak musiałbyś wstawać. Czujesz się jednak zmęczony i niewyspany.
Obracasz się na bok, w stronę żony, i wtedy widzisz, że ona też – podobnie jak ofiary „tarociarza” pocięta jest na kawałki. Pościel po tamtej części łóżka mokra jest od krwi. Ciemna czerwień zdaje się zalewać ciebie całego, lepi się do twojego ciała.

Tym razem obudziłeś się naprawdę. Zegar wskazywał piątą z kawałkiem. W domu jest cicho i spokojnie. A wszystko, co przed chwilą widziałeś było jedynie wytworem zmęczonego pracą umysłu.

Wstajesz, nie budząc żony, i wychodzisz napić się wody. I wtedy, przy drzwiach, widzisz że lampka alarmu sygnalizuje ... naruszenie drzwi zewnętrznych. Cichy alarm dotarł już na pewno do firmy ochroniarskiej, która zajmuje się opieką nad waszą dzielnicą. Na pewno za chwilę będą tutaj mundurowi.

Drzwi ewidentnie są zamknięte. Oczywiście, dobrze byłoby się upewnić.
Obszedłeś wszystkie zakamarki domu, sprawdziłeś wszystkie pomieszczenia, a kiedy przyjechała firma ochroniarska nie pozostało ci nic innego, jak zgłosić awarię sprzętu.

Niedziela, 4 września 2011r, 09.30 PM, New York City, mieszkanie detektywa Clausa Granda


Pojechałeś na Soho. Wczesnym wieczorem ulice tej dzielnicy ożywają. Dziwki wychodzą na rewiry, żądni uciech i rozrywek obywatele zamieniają się w imprezowiczów. Działają kasyna gier, tanie kina, teatrzyki, burleski. Soho zaczyna żyć, kiedy reszta dzielnic kładzie się na spoczynek. A im późnej się robi, tym bardziej dzielnica ożywa.

Siłą rzeczy wylądowałeś w barze „Pojutrze” – właśnie on przylega do zaułka, w którym znaleziono ciało Annie. Klimat „katastroficzny”. Zdjęcia z filmów o zagładzie ludzkości. Plakaty, pamiątki z „Titanica”, „Posejdona” i innych miejsc tragedii. Są nawet dwie wieże WTC zniszczone pamiętnego 11 września. Cudownie. Na pewno poprawi ci to nastrój dzisiejszego wieczora.

Zamówiłeś drinka i popijając zacząłeś policyjna robotę. Tutaj podpytałeś barmana, tam klienta przy barze, potem jakąś rudą laskę przy stoliku. I tak to szło.
Po dwóch godzinach uznałeś, ze nie masz szczęścia. Nie wpadłeś na nic ciekawego, chociaż wiele osób opowiada o poszatkowanej na kawałki „siksie” znalezionej w zaułku. Jasna cholera, ludzie idą tam by zobaczyć miejsce zbrodni, a jakaś para ghotów umówiła się tam nawet na szybki numerek. Po tych „rewelacjach” postanowiłeś na dzisiaj dać sobie spokój.

Zdenerwowany i zmęczony w końcu dotarłeś do domu. Głowa bolała cię od nadmiaru wrażeń. Krótka, popołudniowa drzemka nie na długo dała radę wygonić zmęczenie z umysłu otępiałego po sobotnich ekscesach.
Na sekretarce miałeś nagrane kilka informacji. Odsłuchałeś je uważnie. Wszystkie były banalne. Od ojca. Rodziny. Niechcianych dziewczyn. Jednak jedna z nich brzmiała nader dziwnie.
Zamiast głosu były jedynie trzaski z cichym szeptem w tle, jakby ktoś próbował dodzwonić się do ciebie z bardzo daleka i na dodatek z jakiegoś prehistorycznego telefonu.
Nie miałeś jednak siły i głowy by zajmować się taką pierdołom. Na dzisiaj dziwnych telefonów miałeś już zdecydowanie dosyć.

Sił starczyło ci jedynie na to by się umyć i dowlec do wyra.

Miałeś dziwny pokręcony sen, który zaczął się nawet fajnie.
Były w nim dwie laseczki. Obie ładniutkie. Bliźniaczki. I byłeś ty. I wszystko było w należytym porządku, gdyby nie końcówka snu.
Otóż jedna z nich, pod koniec jak najbardziej oczekiwanych w takich snach czynności wyciągnęła skądciś brzytwę i jednym, przerażająco wprawnym ruchem przecięła ci gardło. Obie zalała twoja czerwona krew! Ale to nie przerwało ich zabawy.

Potem zrobiło się ciemno, a ty znalazłeś się w jakiś ruinach.

Wyraźnie czułeś gruz pod bosymi stopami. Ruszyłeś przed siebie czując, jak ostre kamienie kaleczą ci stopy, aż znalazłeś w dziwnym, mrocznym korytarzu jakiejś ruiny.

Potem wyszedłeś na jakiś plac, na którym stał zakapturzony człowiek.

Kiedy jednak odwrócił się, ujrzałeś jego twarz. To była twoja twarz. Nabrzmiała od alkoholu i zaczerwieniona po wysiłku.

Reszt snu nie pamiętasz, ale kiedy budził cię dźwięk dzwonka alarmu w budziku wydawało ci się, że słyszysz jeszcze jakieś szepty. Ostatnie cienie pokręconego koszmaru.

Kiedy obudziłeś się zobaczyłeś drobne ranki na swoich stopach. Niczym ślady po ... ostrych kamyczkach.

Niedziela, 4 września 2011r, 09.30 PM, New York City, mieszkanie detektywa Marlona Vilaina

Butelka ciągnęła cię z nieodpartą siłą. Wiedziałeś jednak, że jutro czeka cię długi dzień pełen ciężkiej pracy. Musiałeś być wypoczęty. Musiałeś mieć trzeźwy umysł, by nie wypaść tak, jak dzisiaj wypadł Clause Grand. Szef mógłby nie być na tyle wyrozumiały.

Tylko jedna szklaneczka. Jedna nie zaszkodzi. Nalałeś sobie. Upiorne znalezisko – rozczłonkowane ciało zawieszone niczym straszliwe ozdoby na linkach i łańcuchach – wymagało zapomnienia.

Szklanka znikła w twoim gardle w kilku łykach spragnionego gardła. Miałeś jednak na tyle silną wolę, że zakręciłeś butelkę i schowałeś do barku.
Zostawiając karteczki dotyczące śledztwa na podłodze znalazłeś w sobie dość sił, by położyć się spać.

Sen przyszedł szybko, jak opadająca kurtyna w teatrze. Szast, prast i już. Śpisz.

Nie był to jednak dobry sen. Zdominowały go koszmary.

Była w nich krew. Był kiwający się chłopak z magazynu Red Hook. Były szczury, które wygryzały się niespodziewanie przez zaszyte powieki chłopaka. Ich małe, paciorkowate ślepka, wpatrywały się w ciebie złośliwie.
Były inne szczury, które piszczały z szeroko otwartych, jak do krzyku, ust ofiary.

Po przebudzeniu pamiętasz też że były wirujące łańcuchy, klekoczące tryby jakiejś machiny. Pamiętasz, jak przez mgłę, że we śnie był zatrzymany przez ciebie przestępca, który tańczył w płytkim basenie wypełnionym krwią. I były jeszcze różne inne widziadła, które wygnały z twojej rozgorączkowanej głowy dźwięki budzika.

Poniedziałek, 5 września 2011r, 08.30 AM, New York City,

Wszyscy

Poranne Nowojorskie korki. Szczególnie w poniedziałek każdy musi odstać swoje. Na domiar złego pogoda wyraźnie się psuje. Po wczorajszej słonecznej niedzieli zapowiada się na deszczowy poniedziałek. Od samego poranka chmury zbierają się nad Nowym Yorkiem, niczym żałobnicy.

Syndrom poniedziałku panuje również w waszej Komendzie. Wszędzie unosi się mocny aromat kawy i widać ludzi, którzy siadają przy swoich biurkach z minami – „co my tutaj robimy”. To cotygodniowy rytuał przebudzenia do życia. Rytuał stary, jak wasz Wydział.

Macie niewiele czasu na przygotowanie się do spotkania z Mac Nammarą. W sam raz, by przyłączyć się do tego korowodu budzących się do działania ludzi. Kawa. Luźne pogawędki. Kilka telefonów. Szybkie wypełnienie najważniejszych dokumentów związanych z proceduralną, papierkową robotą, którą tak uwielbiają urzędasy z górnych pięter, gdzie mieszczą się Wydziały organizacyjne, których jedynym celem istnienia wydaje się być uprzykrzanie wam i tak już trudnej pracy.

W końcu spotkanie z szefem.

Mac Nammara wygląda na zmęczonego, podobnie jak wy.

Szybkie, bo w zasadzie wszystko było już powiedziane wczoraj. Wręcza wam kolejne teczki – w nich znajdziecie zdjęcia, wyniki pomiarów i inne takie związane ze zwłokami znalezionymi na Red Hook. Niewiele tego. Tym razem chłopak nie jest ani notowany, ani nie znajduje się w rejestrze zaginięć. Więc nawet nie znacie jego personaliów. John Doe. Być może badania DNA, które robi się w takiej sytuacji, pomogą ustalić, kim była ofiara.
Resztę dowodów już znacie: symbol spirali, karta tarota, zaszyte powieki, znak oka. Cały ten trącający jakimś przesłaniem syf. Niewiele więcej.

Po przedstawieniu tych faktów Stary milczy na chwile i patrzy na was ciężkim wzrokiem.
- Rewelacje Baldricka potwierdziły się – powiedział to takim tonem, jakby mówił „niestety”. – Zwłoki znalezione w zaułku to nie są zwłoki Annie Watermann. Badania próbek DNA pobranych z domu domniemanej ofiary oraz pobrane z ciała nie są ze sobą zgodne. Dla dobra śledztwa jednak nikt, włącznie z rodziną, nie może wiedzieć o tym fakcie. Sprawę prowadzimy tak, jakby to były zwłoki Annie Waterman a ewentualne problemy związane z nieudolnością policji i takimi śpiewkami pismaków, zostawcie mi. W związku z tym charakter sprawy zmienia status na podwójne morderstwo oraz zaginięcie.

Milczy przez chwile dopijając łyk kawy.

- Dobra. Kingston. Portret psychologiczny sprawcy oraz prasa. Poradziłaś sobie z tą pieprzoną „pomarańczką” więc i tym razem dasz radę. Biuro prasowe nalegało, by ktoś z naszego wydziału był podczas konferencji, a ty masz ku temu najlepsze predyspozycje. Posłanie Granda lub Baldricka skończyłoby się zapewne procesem o zniesławienie. Lub czymś podobnym. Tylko nie mów im za dużo i nie zdradzaj szczegółów śledztwa. Chociaż, na cholerę ci to mówię. Dasz sobie radę i sama wiesz najlepiej co robić.

Znów napił się kawy.

- Mac Davell. Przesłuchania według uznania. Jeśli ofiarę nie jest Annie Watermann sam zdecyduj, czy zbytnie kręcenie się wokół jej osoby jest uzasadnione. Masz nosa do takich spraw, więc liczę na ciebie.

Spojrzał w kierunku kolejnego członka Zespołu.

- Grand. Przesłuchania świadka i zatrzymanego. Tylko bez zmuszania nas do późniejszych wyjaśnień, dobra. Pamiętaj, że jeden to świadek, a drugi pewnie nie ma nic wspólnego z tą sprawą. Tylko spietrał się, kiedy zobaczył mundury.

Napił się kawy i wbił spojrzenie w zmęczonego Marlona.

- Villain. Analiza śladów i szukanie powiązań. Wiem, że komputer to twój drugi świat więc sądzę, ze do popołudnia będziemy mieli sporo rzeczy do omówienia.

Na koniec zostawił sobie piątego członka zespołu.

- Baldrick. Skoro tak dobrze poradziłeś sobie z robotą będziesz asystował przy sekcji zwłok drugiej ofiary. Potem zajmij się analizą danych wraz z Villainem. Obaj macie jak najszybciej postarać się ustalić tożsamości ofiar.

Dopił kawę jednym łykiem i spojrzał na was groźnie.

- Kolejna odprawa dzisiaj o 15.00. Chyba, ze wydarzy się coś nadzwyczajnego i będziemy mieli przełom w śledztwie.

To było wszystko. Wiedzieliście, czego od was oczekuje. Teraz pozostało to jedynie zrealizować.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 24-08-2010 o 22:39.
Gryf jest offline  
Stary 23-08-2010, 22:57   #35
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
POSTY GRACZY

Clause Grand


Obudziłem się mocno zaniepokojony snem. Długo o nim myślałem leżąc w łóżku. "Najpierw płonący bezdomny teraz ten sen hmmm. " To nie było normalne. Kiedy podniosłem się z łóżka i szedłem pod prysznic czułem niewielki ból. Taki świdrujący , gmerający od stóp do kolan. Spojrzałem na nie, były obtarte i delikatnie posiniaczone. Jakbym ....

...boso chodził po kamieniach?!

Do jasnej cholery co się ze mną dzieje?! Jeszcze troszkę i będę musiał udać się do psychiatry.

Gorący prysznic rozpieścił ciało a ja poczułem się jak nowo narodzony. Potem kubek gorącej kawy, szklanka soku z pomarańczy, tosty i jajka na bekonie. To chyba jedyna potrawa którą potrafiłem nie przypalić. Umyłem zęby i ogoliłem się. Ubrałem w jeansy i drogą koszulę od Armaniego. Do pasa przypiąłem kaburę z gnatem a na szyję założyłem odznakę na łańcuchu. Spojrzałem w lustro i byłem zadowolony. Wyglądałem świetnie. Jeszcze tylko kilka kropel bezcennych perfum ale ze smakiem by nie przesadzić. Uśmiech zawitał n ust. Cholernie siebie lubiłem , byłem chyba nawet w sobie zakochany. To miłe uczucie akceptować się i lubić w 100%

Poniedziałkowy New York potrafił spowodować zawrót i ból głowy. Korki przez które należało się przebić by dojechać do pracy ciągnęły się kilometrami. Zwłaszcza gdy ktoś tak jak ja miał do przebycia prawie całe miasto.

Nie chciałem sobie psuć humoru. Zjechałem na pas awaryjny, zamknąłem na chwilę oczy i nabrałem głęboko powietrza. Z mechanicznym "bzzzzzzy" szyba w doodgu otworzyła się do połowy. Ręka przyczepiając magnetycznego , czerwonego koguta powędrowała na dach umiejscawiając go na właściwym miejscu. Przycisk zmiany częstotliwości stacji radia wyszukał moją ulubioną kapelę i szczęście dało by utwór był również ten ulubiony.

Włączyłem syrenę, a radio podkręciłem tak by ją zagłuszyć. Ze schowka wyjąłem rękawiczki do prowadzenia auta i niespiesznie założyłem je na ręce. Wyrzuciłem niedopałek za okno i zamknąłem je po czym...

...wdepnąłem gaz do spodu.

Poranna odprawa niewiele wniosła do sprawy ale byłem pełen energii i chęci do pracy.

Wychodząc z sali odpraw podszedłem do Oficera Dyżurnego.
-Niech jakiś funkcjonariusz przyprowadzi zatrzymanego do sali przesłuchań. Ja idę po kawę i będę tam za kilka minut.

Minęło jakieś 15 minut zanim dotarłem do pokoju przesłuchań. Technik siedział już za w sali za weneckim szkłem. Przywitałem się z nim ale chyba pierwszy raz widziałem jego twarz. Wszedłem do sali gdzie siedział podejrzany.
Młody chłopak siedział za stołem, Ciemne ulizane brylantyną włosy i ciemna karnacja. Nie podniósł głowy by na mnie spojrzeć a jedynie uniósł spojrzenie. "Cwaniaczek hmmm..." pomyślałem. Był dość przystojnym młodym z lekko latynoskimi rysami mężczyzną. Dobrze zbudowany z rozpiętymi trzema górnymi guzikami koszuli. Na szyi zwisał dość gruby złoty łańcuch z krzyżem na końcu. "Dziwne że mu go nie zabrali do depozytu".
Odsunąłem krzesło i usiadłem kładąc przed sobą akta i kawę.

-Jak masz na imię?- zapytałem delikatnym głosem. No na tyle na ile potrafiłem. Latynos milczał. Zapytałem kolejny raz.
- Allan Booker.-odpowiedział burcząc pod nosem.
- Co robiłeś na Soho?- przyglądałem się mu uważnie starając się czytać z mimiki. Póki co zgrywał twardziela.
- Wracałem do domu..- odmruknął
- Co cię łączy z Annie- pokazałem mu zdjęcia ofiary
- Nie znam laski. Ale jeśli ma pan numer to chętnie zadzwonię – uśmiechnął się znacząco
- A w mordę chcesz? - zmieniłem ton. Annie zdawała mi się być nienaturalnie bliska.
- Za co! Nie oczywiście że nie! Nie ma pan prawa mnie bić! Nic nie zrobiłem!- wrzasnął ale nadal nie skruszał.
- Masz dziewczynę, żonę, przyjaciółkę?
- Jedną? Taką stałą? To nie mam. Ale co imprezka wyrywam jakiegoś lachona.- więc jednak cwaniak pomyślałem.
- Masz rodzeństwo? -pomyślałem że spróbuję inaczej.
- Tak. Siorę. Ale nie widujemy się zbyt często.- splótł ręce na piersi.
- Gadaj bo jak go nie złapiemy to pewnie skończy tak jak ta tutaj -rzuciłem mu pod nos zdjęcie Annie już po śmierci i podniosłem się gwałtownie z krzesła.
- Ale co mam gadać? O nic pan nie pyta, tylko straszy? Proszę mi powiedzieć na jakiej podstawie zostałem zatrzymany?
- Kara śmierci nie jest miła.-kącik ust spłynął mi w lekko szyderczy uśmiech.
- Kurwa! Co?! Jaka kara śmierci? Co ja kurwa takiego zrobiłem, waszym zdaniem zrobiłem?! Miałem przy sobie tylko troszkę proszku, jak mnie zatrzymaliście! Nic na mnie nie macie! Żądam adwokata! - wrzasnął i chyba się przeraził
- Podwójne morderstwo. Jak sądzisz co ci grozi?- teraz cię mam gnojku.
- Jakie morderstwo! Facet! Ja nic nie wiem o żadnym morderstwie. - strach zajrzał mu w oczy i miał Clause na imię.
- Co robiłeś w zaułku?
- Nie byłem w żadnym zaułku. Jedynie przechodziłem obok niego. Zatrzymałem się na moment, by popatrzeć co gliny tam robią i wtedy ujrzałem jak jeden gliniarz na mnie dziwnie patrzy. Spanikowałem, bo miałem przy sobie proszki, wiec postanowiłem się zmyć. To nie moja wina, ze ten kutafon za mną pobiegł.

Wyciągnąłem papierosa i powoli wsunąłem do ust i odpaliłem dmuchając dymem w jego stronę. Widziałem że ma ochotę zapalić ale zabrakło mu jaj by poprosić. Znałem takich typków. Są mocni przed kolesiami, dziwkami, ćpunami ale gdy w grę wchodziło podwójne morderstwo srali po gaciach jak kot po siadłym mleku.

- Data urodzenia ?- zmieniłem na chwilkę temat
-17 marca 1988.- odpowiedział od razu bez namysłu
- Adres rodziców?
- Portland. Blues street. To adres matki. Ojciec odszedł od nas jak miałem pięć lat.- ponownie nie zawahał się.
- Ile miałeś lat kiedy zabiłeś swojego psa? - zamarkowałem
- Co?! Nigdy nie zabiłem żadnego pierdolonego psa! Nigdy, nikogo nie zabiłem. Odczep się ode mnie, facet. Znam swoje prawa. - podniósł się z fotela wrzeszcząc , natychmiast silnym pchnięciem posadziłem go z powrotem.
- Gówno masz a nie prawa- krzyknąłem mu w twarz wskazując palcem Annie. Nie odpowiedział. Nerwowo stukał palcami w stół.

- Czy to prawda że jesteś dewiantem seksualnym? -rozluźniłem atmosferę.
- Dewiantem? Kurde, no nie! Żadna nigdy nie narzekała! Zdarzało się robić dziwne rzeczy, ale w końcu to laski płacą i wymagają no nie. Ale zaraz dewiantem.- z poważniał
-Jesteś Dziwką? Matka wie?- znów zamarkowałem
-Odwal się ode mnie i od mojej matki- wycedził w złości przez zaciśnięte zęby.

Napiłem się kawy

- Gdzie mieszkasz?
- Niedaleko od miejsca, gdzie mnie zgarnęliście.
- Czym się zajmujesz?
- Jestem artystą. Tańczę w klubach dla spragnionych mocnych wrażeń lasek.
- Wiesz jakie to uczucie gdy ktoś żywcem kroi cię na kawałeczki? położyłem przed nim jak pasjansa zdjęcia ofiary z sekcji zwłok
- Kurwa, co? Nie wiem o co ci chodzi, koleś, ale wyluzuj. Złapaliście nie tego co trzeba. Przysięgam! Przysięgam!

-Oficer!? Zabrać podejrzanego. - powiedziałem i po chwili mundurowy funkcjonariusz wszedł do pokoju i podniósł z krzesła chłopaka. Ten wyrywał się i wykrzykiwał jeszcze że to nie on i że popełniliśmy błąd. Drzwi sali zamknęły się i zostałem w niej sam.

Pozbierałem akta pozostawiając zdjęcia Annie przed i po na biurku. usiadłem i przyglądałem się. Chciałem ołówkiem zaznaczyć różnice , wczorajsze mądrkowanie się tego frajera przez halo dały mi do myślenia... Jak mogłem to przeoczyć...?

Marlon Vilain

Budzik spadł, grzechocząc, na podłogę. Marlon potrzebował krótkiej chwili by przypomnieć sobie, że jest w swoim mieszkaniu, w swoim łóżku. Wydawało mu się, że po całym jego ciele chodzą małe zimne szczurze łapki.
- Jezu, błagam... - mruknął i podniósł budzik. Wyłączył go z kontaktu i rzucił na łóżko.
Marlon wziął z szafki z kuchni dwie tanie tabletki przeciwbólowe. Wyglądając przez okno zadawał sobie pytanie "Kto dzisiaj zginie?".
Po drodze do łazienki nasypał kotu śniadanie. Zerknął na delikatnie zabrudzone u podstawy lustro.
- Wariat w pogoni za wariatem. - rzucił do swojej gęby po czym przystąpił do golenia się.
Narzucił znalezione gdzieś w kącie jeansy, białe adidasy i t-shirt z Newarkfestu. Wziął jeszcze ze sobą bluzę, pogoda mogła się zepsuć. Do czarnej, skórzanej torby wrzucił sporządzone wczoraj kartki, palmtopa i zapasową parę okularów.
- Au vrai chemain conduises-moi - powiedział Marlon, zamykając za sobą drzwi. - Drogą prawdy prowadź mnie.
Przebijał się przez przeklęte poweekendowe korki, delektując się mocną kawą.
Przed odprawą miał jeszcze trochę czasu, więc przysiadł nad kartkami.
Przejrzał je wszystkie spokojnie, ale jego wzrok zatrzymał się na papierze zatytułowanym nazwiskiem pierwszej ofiary. Uh, to zacieśniało supeł.
Annie Watermann, kim jesteś?

Odprawa była krótka, dość krótka by Marlon nie zdążył przestawić się na pracowity tryb.

Chłopak z Red Hook - nomen nescio. Dostał gęsiej skórki, gdy przypomniał sobie swój sen.
Czy ja coś ćpam, czy jak?
Dziewczyna z Soho/Tribeca - nomen nescio.

Milczące trupy, mówiący morderca.
Marlon już wiedział co musi zrobić.
Po odprawie poczłapał na zewnątrz budynku. Wyciągnął z kieszeni telefon i wybrał jeden z rzadko używanych numerów.
- Dete... Jim? Tak, to ja. Mógłbyś mnie tak nie nazywać? O ile wiem to jest to obraźliwy epitet. Posłuchaj, mam.... Tak, tak. Mam prośbę. Przysługę. Potrzebuję info. I to mocnego kopa jak poranna kawa. Nie, nie, nie, to będzie dziwnie brzmiało przez telefon. Za dwadzieścia minut, urwij się na piętnaście minut. Proszę, Murray. Wiesz gdzie jest Abe's & Arthur's? Tak. Dzięki wielkie.

Jessica Kingston


- I od czego tu zacząć – zastanawiała się Jess siedząc wieczorem nad pustą kartką papieru.
Mężczyzna rasy białej, lat około 20-50 – dobre sobie – pomyślała Jess – jak w każdym początkowym portrecie psychologicznym. Ciekawe czemu w książkach prawie zawsze podają tą granicę wieku – pewnie przed 20 nie wiedzą jeszcze co chcą robić, a po 50 im się już nie chce.

- O czy ty myślisz, skup się – zganiła się w myślach – ale jeśli Terrence miał rację, to i tak mogę wszystkie swoje przypuszczenia wyrzucić i zacząć od początku.

Jess siedziała dość długo zastanawiając się, kim jest, lub kim mogą być sprawcy ostatnich morderstw. Wreszcie dała za wygraną, zebrała książki, schowała notatki i położyła się do spać.

Nie wiedziała co ją obudziło, dźwięk, czy też jego brak. Wszędzie panowała ciemność, cisza i ciemność. Jess wstrzymała oddech, czuła jak każdy mięsień jej ciała spina się w nagłej panice, w chęci ucieczki. Ostatkiem sił powstrzymała się by nie wyskoczyć z łóżka i biec na oślep byle dalej. W pokoju ktoś był, słyszała kroki. Ostrożnie namacała pistolet ukryty pod poduszką i wtedy usłyszała szept.
"- On cię widzi, Jessico– Widzi, nawet nie patrząc."
I dziwnie znajomy śmiech, jakby chichot.

Budzik, brzęczał już od dłuższego czasu, Jess zerwała się z łóżka jak oparzona. Spojrzała na zegarek – 6.00.

Idąc po strój do biegania zauważyła mokrą plamę na podłodze, którą zainteresował się Max.
Czyżby coś się wylało, a ja tego nie zauważyłam – pomyślała Jess. Umysł chwytał się racjonalnego rozwiązania.

Po powrocie z parku, Jess szybko wzięła prysznic, zjadła śniadanie przeglądając poranną gazetę.
Na razie spokój, żadnych nagłówków krzyczących o mordercy grasującym po mieście.
Jess wybrała starannie strój na dzisiejsze spotkanie z dziennikarzami.
- Będę dobrze wyglądała, nie przyniosę wstydu ani sobie, ani kolegą a oni mogą sobie pomarzyć, że wyciągną ze mnie chociaż jedną informację. Nie tym razem i już nigdy –myślała Jess zapinając jedwabną bluzkę.
- Też coś - prosili specjalnie o Ciebie - szef zachowuje się ostatnio jakoś dziwnie –pomyślała jeszcze wychodząc do samochodu z nieodzownym kubkiem termicznym w którym zachęcająco pluskała mocna kawa.

Dotarcie na posterunek zajęło Jess dobre pół godziny. Miała jeszcze chwile czasu na ogarnięcie notatek, ostatnie przygotowania i podążyła za resztą na odprawę.

Okazało się że wczorajsze przypuszczenia Baldricka się potwierdziły. Zaczynali wszystko od początku, z jeszcze większą ilością niewiadomych. Kim w takim razie jest dziewczyna leżąca w kostnicy, gdzie jest Annie, czy miała z tym coś wspólnego, kim jest John Doe.

Jess spojrzała na notatki wstępnego portretu psychologicznego i przekreśliła je jednym ruchem.

W niewesołym nastroju Jess po odprawie udała się do biura prasowego wydziału. Musiała dowiedzieć się czego oczekuje od niej rzeczniczka i uprzedzić, ze nie zamierza brać czynnego udziału w dyskusji z „krwiopijcami”. Wczorajsze spotkanie z „pomarańczową wiedźmą” i tak już nadszarpnęło jej nerwy.

Rzeczniczka okazała się być ostrą babką o ciętym języku, która na pierwszy rzut oka” nie da sobie w kasze dmuchać”.
Jess uspokoiła się w duchu idąc za nią na konferencje prasową. Z takim przeciwnikiem dziennikarze nie będą mieli szansy sobie pogrywać – pomyślała i uśmiechnęła się do swoich mysli.

Walter Mac Davell


Niedziela, 4 września 2011r, 09.30 PM, New York City, mieszkanie rodziny Mac Dawella
Noc zaburzyła uporządkowane życie Waltera.
Sen od zawsze był dla niego ukojeniem i odpoczynkiem. Teraz jednak koszmar z którym mierzył się na co dzień, przeniknął do jego podświadomości i zakłócił sen, przerażająco realistyczną serią koszmarów. Annie, tajemnicze szepty, koszmarna wizja zamordowanej przez Tarociarza żony, to wszystko było jak ukucia noża prosto w serce.
A na koniec jeszcze "zaatakował" uszkodzony alarm.
Tego było za wiele. Od początku tej sprawy, nic nie było normalne. Nawet w takim zawodzie jakim parała się Walter, istniały pewne normy i schematy. Wiadomo było, że dewianci seksualni zachowują się tak, a nie inaczej, że seryjni mordercy mają takie, a nie inne przyzwyczajenia. A tutaj wszystko było wywrócone do góry nogami. Dla Waltera oznaczało to istną męczarnię. Od dziecka uczono go, że w życiu wszystko ma swoje miejsce i czas, że należy przestrzegać praw i pilnować porządku. Gdy tylko chaos wdzierał się w życie Waltera, cierpiał on wręcz fizyczne katusze. Sprawa Tarociarza sprawiła, że jego zaczął tracić grunt pod nogami. Jakieś szepty, wizje, głosy i nie wyjaśnione zdarzenia. Walter wiedział, że z tym chaosem musi walczyć.
Nie wracał już do łóżka. Postanowił pobiegać więcej niż zwykle, a w czasie biegu pomyśleć nad tym wszystkim co się wydarzyło.

Pot i zmęczenie sprawiły, że Walter poczuł się znacznie lepiej. Prysznic i rodzinne śniadanie, przywróciły go już całkowicie do pełni formy. I mimo, że nie wyspany to nie dawał po sobie nic poznać. Starał się nawet być milszy niż zwykle. Sarah myślała, że to zasługa jej masażu i czułości jaką go obdarzyła w nocy. Walter nie wyprowadzał jej z błędu i robił dobrą minę do złej gry. O siódmej wsiadł w samochód. Wyjechał wcześniej, gdyż spodziewał się dużych korków na mieście. I nie pomylił się główne drogi dojazdowe do centrum były wręcz nie przejezdne. Walter włączył radio i wysłuchał wiadomości. Na szczęście media nie mówiły nic o Tarociarzu, a oni o kolejnym dziwnym morderstwie. Po wiadomościach detektyw poszukał jakieś kojącej muzyki i cierpliwie metr za metrem pokonywał długą drogę do pracy.

Poniedziałek, 5 września 2011r, 08.30 AM, New York City,
Odprawa był niezwykle krótka. Kapitan był bardzo nerwowy i niespokojny. W sumie nic dziwnego. Ta sprawa widać na każdym z członków zespołu, odcisnęła swoje piętno. Rozdano kolejne teczki z dokumentami opisującymi kolejne morderstwo. Badania potwierdziły hipotezę, jaką wysnuł wczoraj Baldrick. To oznaczało jeszcze więcej pytań i wątpliwości. Śledztwo z każdą kolejną godziną i kolejnymi dowodami, stawało się coraz bardziej zagmatwane i zawiłe. Przydział obowiązków zakończył odprawę.
Walter otrzymał rozkaz kontynuowania przesłuchań.
Taki też miał plan. Chciał odszukać owego tajemniczego Cesarza, nieformalnego przywódcę wszystkich bezdomnych. MacDawell pożegnał się z kolegami i ruszył na poszukiwania.

Przepytywanie bezdomnych była jedną z tych rzeczy, których Walter nie znosił w swojej pracy. Brzydził się tymi ludźmi i nie potrafił spojrzeć na nich inaczej niż na degeneratów, którzy nie potrafili poradzić sobie ze swoim życiem i obowiązkami. Na domiar złego w większości przypadków, wydawało im się, że są lepsi od takich jak Walter, pokornych sług systemu.
Dlatego też odnalezienie Cesarza okazało się dla MacDawell niezwykle trudnym zadaniem. Podchodzenie do kolejnego śmierdzącego lumpa, oznaczało dla niego wewnętrzną walkę. On Walter MacDawell musiał w pokorze prosić o pomoc tych degeneratów i nieudaczników.
W końcu się jednak udało. Kosztowało go to jednak dwadzieścia dolarów, dwa tanie wina oraz półtorej godziny zmarnowanego czasu. Odnalazł Cesarza przy stolików do szachów, jakich wiele w Central Parku.

- Witaj Cesarzu - powiedział detektyw dosiadając się do stolika.
Nieformalny przywódca nowojorskich bezdomnych, ubrany był w szary wysłużony dres, czapkę Yankesów i nosił obfitą szarą brodę. Wyglądał na dość zadbanego, jak na miejskiego kloszarda. W jego oczach dostrzec można było dużą mądrość i bystrość.

Walter czuł instynktowną niechęć do tego człowieka. Było to uczucie podobne do tego jakie ma się widząc szczura w piwnicy. Mac Dawell nie miał jednak wyjścia, musiał porozmawiać z tym człowiek, jeżeli chciał się czegokolwiek dowiedzieć o tym co wydarzyło się w magazynie.
- Nazywam się Walter Mac Dawell - rzekł stawiając na stolę butelkę wina zapakowaną w szarą torbę.
- Dziękuję - odparł Cesarz z wielkim uśmiechem - Czekałem na ciebie detektywie - dodał znacznie ciszej.
Walter najwyraźniej nie usłyszał ostatnich słów i spytał:
- Chciałbym porozmawiać o tym co się wydarzyło w pewnym magazynie w Red Hook, ostatniego wieczoru.
- Nie ma o czym.
- Jak to nie ma o czym? - zdziwił się Walter - Nikt nic nie widział?
- Nic. Moi poddani unikają tego miejsca. Tylko w dzień tam chodzą, po zmroku... to strach.
- A nie kręcił się tam ostatnio nikt obcy? Może widzieliście jakieś samochody?
- Tam różni ludzie przyjeżdżają, różne samochody. Na szczury polują, na bezdomnych czasami też. Głownie bogata młodzież i faszyści ale tez inni... - na jego twarzy zagościł tajemniczy uśmiech. Tego typu uśmieszki, Walter widział już nie raz. Najczęściej u osób mających najróżniejsze zaburzenia psychiczne. Mimo tego spytał:
- Jacy inni?
- Różne grupy - punki, sekciarze, gangi. Ale to niezbyt często. Ruiny wokół są bardzo niebezpieczne.
- A konkretniej, co to za ludzie, jacy sekciarze?
- Nie znam nazwisk - to zazwyczaj dość nietowarzyscy ludzie sataniści, czciciele demonów - tacy niebezpieczni idioci.
- Jak wyglądają? - nie ustępował MacDawell.
- W nocy - jak czarne postacie – znowu uśmiechnął się w ten charakterystyczny sposób - w dzień - pewnie jak zwykli ludzi, tacy jak pan czy inni. Nikt z nas raczej nie szuka kłopotów, więc trzyma się od takich miejsc jak tamte doki z daleka. Szczególnie od tamtego miejsca.
Walter czuł się, jak kretyn. Wiedział jednak, że tajemniczy Cesarz udaje i chce sprawdzić jego wytrwałość. Taki człowiek jak on na pewno coś wiedział. Trzeba było tylko umiejętnie do niego dotrzeć.
- Dlaczego szczególnie od tamtego miejsca?
- Bo kiedyś popełniono tam już morderstwo. Spalono jednego z bezdomnych. Sprawcy nigdy nie znaleziono. To było jakiś rok może półtora temu. To jednak nie wszystko, detektywie. Jest tam wiele różnych rzeczy. Wiele zwierząt. Wiele emocji. Wiele. Wiele, wiele rożnych uczuć i stanów...
Jego głos zaczął przypominać mowę jednego z tych niespełnionych proroków nowej wiary, jakich pełno był w Central Parku.
- Widzi pan detektywie, to miejsce zadaje ból. Wspomnienia bolę, wiedza żyje! Tam spalono człowieka i ludzie czują ten ból. Czują, słyszą echo krzyków nawet jeśli ich uszy są głuche. Czują żar, nawet jeśli nie widzą płomienia. Pan by powiedział, ze w tym miejscu straszy. Ja, że naruszono prawa i przełamano granicę.
- Czy jest więcej takich miejsc w mieście?
- Oczywiście, tych miejsc jest nieskończenie wiele. Każdy gwałt, każda zbrodnia tworzy taki punkt, taka dziurę, podobnie jak każda nasza decyzja tworzy dziury w nas samych.
Walter podał adres zaułka, gdzie znaleziono Annie Watermann i spytał:
- A czy to miejsce też do takich należy?
- Ciekawe, że pan pyta o to miejsce, ciekawe. Bardzo ciekawe... Tam też umarł bezdomny. Kilkanaście miesięcy temu.
- Też go spalono?
- Nie. Zimą - zamarzł na śmierć. Ale nie dlatego że było zimno. Umarł nie dlatego. Został pobity, wczołgał się tam i zmarł.
- A wiesz kto go pobił?
- Nikt nie wie.
- Nawet Cesarz?
- Nawet Cesarz. Smak bólu i cierpienia nie jest tym, co Cesarz lubi. Co tydzień kilkoro z nas ginie, panie detektywie i kilkoro przybywa. Dzieciaki którzy uciekli z domów, ćpuny, ludzi, którzy stracili bliskich, pracę. Ludzie znikają i nikt się tym nie przejmuje. Co kogo obchodzi los zapijaczonego, śmierdzącego menela lub pobitego na śmierć młodego ćpuna. Świat rządzi się innymi prawami niż te, których uczono pana w szkole.
- Tak? A jakimi, jeśli można wiedzieć? - spytał Walter z nutką sarkazmu w głosie. Miał dość tej zabawy w kotka i myszkę. Bezdomny doskonale się bawił kosztem MacDawella, wciskając mu kolejne dyrdymały ze swojej pseudofilozofii.
- Innymi. Tak bardzo innymi od tych, które pan zna detektywie, że pan ich nie pojmie. Bez obrazy oczywiście. Są one tak inne od tego w co pan wierzy, że nie mógłby pan ich zaakceptować. Jak większość z resztą - zatoczył ręką szeroki łuk, wskazując na spacerujących obok ludzi.
Walter dał się wciągnąć w grę z Cesarzem i spytał:
- Dlaczego traktujesz mnie tak protekcjonalnie? Tylko dlatego, że jestem częścią systemu z którego ty uciekłeś?
- Myli się pan. Traktuję cię z szacunkiem detektywie - rozmawiam z tobą. Ja uciekłem z systemu? - zaśmiał się rubasznie - Jestem jego niewolnikiem, tak jak i ty. Nawet po stokroć większym, bo świadomym swych kajdan.
- Dziękuję ci, że ze mną rozmawiasz. Czuję jednak, że bawisz się ze mną. A ja poszukuję człowieka, który zabił i poćwiartował już dwoje ludzi. I zrobił to w bardzo dziwny i przemyślny sposób. Wybrał bardzo dziwne miejsca na swoje dziwaczne zbrodnie. Miejsca to ten zaułek o którym ci mówiłem i ten magazyn w Red Hook.
- Miejsca śmierci, miejsca naznaczone, przeklęte, święte. Wiele jest takich miejsc. Niektóre świeże, inne stare, jedne słabsze, a inne silniejsze. - Cesarz znowu popadł w ton iście proroczy.
- Ten gość robi sobie układanki z ludzi, umieszcza na ścianach dziwne malunku - Walter wyjął z kieszeni zdjęcia i pokazał bezdomnemu - Mówią ci coś te rysunki - na stole wylądowały zdjęcia przedstawiające spiralę, rysunek oka oraz tatuaże na ciele ofiar.
- Symbole to tylko symbole - odparł lakonicznie Cesarz.
- I nic ci nie mówią? Widziałeś je już gdzieś wcześniej?
- Oczywiście, że tak. Pierwszy oznacza Boga, najczęściej, albo obserwatora takiego jak Ra. Drugi to równonoc, symbol zmian, przemian. A trzeci to rezurekcja.
- Widziałeś już gdzieś te trzy symbole razem? - Walter do stosu fotografii dorzucił dwie kolejne, przedstawiające karty Tarota. - To wszystko zostawia morderca przy ciałach ofiar. Wyraźnie ma dla nas jakąś wiadomość. Rozszyfrowanie jej pomoże nam go złapać. Proszę cię pomóż nam. Nie wiadomo kiedy i gdzie ten świr uderzy ponownie. Ktoś taki jak ty na pewno wie co się dzieje w mieście. Na pewno coś do ciebie dotarło.
- Hmmm. To dziwne zestawienie. Bardzo dziwne i bardzo, bardzo niepokojące. - Cesarz zaczął niemal krzyczeć, tak że stado gołębi wzbiło się nagle w górę z głośnym trzepotem skrzydeł - Przełamuje granice kultur. Przełamuje podziały. Przekracza granice. Oko, spirala, narodziny, tarot. To dziwne, niepokojąco dziwne, nieokiełznane i trudne do pojęcia. Nie dobrze, bardzo nie dobrze - Cesarz zaczął kręcić nerwowo głową i drapać się po brodzie, jakby w myślach szukał odpowiedzi - To jest jak wołanie. Bardzo głośne do jakiegoś odległego miejsca. Przeraźliwie głośne i szalone. To wołanie do Boga. Ktoś krzyczy w rożnych językach - usłysz mnie panie. Usłysz mnie pokornego sługę! Usłysz moje błagania! To co zrobił ten ktoś jest złe. Bardzo złe. Nie wolno wołać nie wiedząc kto usłyszy wołanie. To ryzykowne. Grozi katastrofą.
Walter wyjął z kieszeni kolejne zdjęcia. Tym razem na stole wylądowało zdjęcie Annie, chłopaka zamordowanego w Red Hook oraz ojca Annie.
- Widziałeś kiedyś tych ludzi? - spytał detektyw.
- Ładna, młody, niewinni, zagubiony i rozczarowany. Widziałem wielu takich jak oni, ale nie ich. Ty, detektywie, jesteś podobny do mężczyzny z ostatniego zdjęcia. Bardzo podobny, moglibyście być braćmi.
- Tak ci się tylko wydaje - odburknął MacDawell. Ta rozmowa zaczynała działać mu na nerwy. Choć musiał przyznać, że bezdomny dużo wiedział i warto było poświęcić mu jeszcze kilka chwil.
- To siedzi w waszych oczach - dążenie do celu, perfekcyjne, nawet kosztem rodziny. To siedzi w oczach - a przecież oczy to zwierciadła duszy.
- A teraz powiedz mi kto zabił tego chłopaka? - rzucił nagle Walter.
- Nie wiem, ale ktoś kto patrzy inaczej. Na pewno inaczej niż ty. Raczej podobnie jak ja.
Tego było już za wiele. MacDawell od kilku minut miał dziwne wrażenie, że bezdomny wie bardzo dużo o sposobie w jaki mógł myśleć zabójca. O wiele za dużo.
- Wygląda na to, że będziemy musimy pogadać troszkę dłużej niż sądziłem - detektyw wstał i złapał bezdomnego za ubranie, uniemożliwiając mu tym samym ucieczkę.
- Powiedziałem, ze podobnie. Ja bym nikogo nie zabił, by znaleźć odpowiedź - wyjęczał Cesarz - Nie trzeba mnie trzymać, detektywie.
- Chyba mnie nie zrozumiałeś kolego, jesteś aresztowany - kajdanki sprawnym ruchem zostały zapięte na nadgarstkach bezdomnego.
- Aresztowany? -zdziwił się Cesarz.
- Tak aresztowany.
- Niby czemu? Przychodzisz do mnie i prosisz o pomoc, a ja ci pomagam. A teraz zakładasz mi te pęta, jakbym miał ich za mało.
- Wygląda na to ze dużo wiesz o mordercy, ale z jakiś powodów nie chcesz mi o nim opowiedzieć. Może noc w areszcie ci pomoże się otworzyć.
- Noc w areszcie zmieni wiele, detektywie. Ja się otworzyłem, ale to ty zamykasz to co otwarte. Zamykasz to, co otwarte zamiast otwierać to co zamknięte. Powiem wszystko co wiem, powiem wszystko, ale nic ci z tej wiedzy nie przyjdzie. Nic ci ta wiedza nie da. Bo nie będziesz potrafił jej zrozumieć. Wiesz, że jak zamkniesz mnie w celi nigdy więcej, żaden policjant nie usłyszy niczego z ust moich poddanych. Nigdy, żaden. Chyba że będziecie nas bili, aż nasz ból złamie barierę, podpalali, aż nasze cierpienie złamie wszystko. Twoje ryzyko, detektywie.
- Chyba przeceniasz swoją władzę. - odparł Walter szykując się do wezwania radiowozu.
- Przecież możemy współpracować... - powiedział w końcu Cesarz.
- Tego właśnie chcę. Nie wierzę, aby nikt z was nie widział co działo się w nocy w tym magazynie.
- Nie, bo nikt tam nie chodzi. Chcesz zobaczyć dlaczego przyjdź tam wieczorem. Spotkamy się i zobaczysz, co dzieje się kiedy zbliżają się tego magazyny, tacy jak ja. Zobaczysz, lecz nie wiem, czy zrozumiesz i docenisz.
- Jak na ludzi którzy tam nie chodzą to dość dużo wiecie. Ciekawe skąd?
- My tam nie chodzimy, ale chodzą tam inni. Szczury, gołębie - zaśmiał się szaleńczo – Chodzą inni. Oni tez patrzą. Widzą wszystko nawet nie widząc, detektywie. Nawet nie patrząc.
- Co powiedziałeś!? Powtórz to!
- Widzą wszystko nawet nie widząc, detektywie. Nawet nie patrząc
- Skąd znasz ten zwrot? - krew w żyłach Waltera zawrzała. Poczuł się tak jakby ktoś grzebał mu w głowie.
- Pytanie rodzi się, skąd pan zna ten zwrot, detektywie. A odpowiedź może być ważniejsza niż panu się wydaje.
- Proponuję spotkanie, detektywie. Tutaj, dzisiaj, przed zachodem słońca. Proponuje panu układ detektywie. Niech pan wybiera. Albo teraz wiezie mnie pan na komisariat i wtedy nich pana policyjne procedury zdecydują co ze mną dalej. Druga propozycja - spotkajmy sie tutaj przed zachodem słońca, pokaże panu magazyn i co się tam dzieje naprawdę.
- I myślisz, że mi to pomoże złapać tego gościa?
- Pokaże ci więcej i może to otworzy ci oczy, na rzeczy których do tej pory nie dostrzegałeś.
- Dobrze spotkajmy się wieczorem i zobaczymy co masz mi do pokazania - Walter rozkuł bezdomnego.
- Niech pan jednak weźmie kogoś ze sobą, przynajmniej jedną osobą, której osądom pan ufa. By mógł potwierdzić to co pan ujrzy, to co panu pokaże.
Ostatnie słowa zabrzmiały jak groźba.
- Dziękuję za pomoc, spotkamy się wieczorem.
- Oczywiście, ale zawrzemy jeszcze jedna umowę. Co jakiś czas wrzuci pan z dolara moim poddanym. Co jakiś czas.
- Zgoda.
Walter pożegnał się z Cesarzem i ruszył do samochodu. Zniknął z oczu bezdomnego, ale cały czas go obserwował. Wyjął z kieszeni telefon i wybrał numer kapitana Mac Nammary.
- Kapitanie? Mówi Walter. Prosiłbym o dwóch dobrych tajniaków. Mam podejrzanego, którego trzeba śledzić.

Terrence Baldrick


Piórko.
Małe, delikatne, niepozorne piórko przykuło uwagę Baldrick’a na niemal kilkanaście minut. Z zafrasowaną miną wlepiał w nie swe błękitne oczy, nie co dzień w końcu zdarza się, iż człowiek budzi się z czymś takim w ustach. To dziwne znalezisko od razu skojarzyło mu się z końcówką jego koszmaru z ofiarą z zaułka w roli głównej.

Nie ulega wątpliwości, że była to sytuacja niezwykła i choć mocno zaciekawiła ona Baldrick’a, to i tak zdawał się on być przekonany, iż jest to jedynie jakiś ogromny przypadek. Żadne racjonalne wytłumaczenie nie przychodziło mu go głowy, a gdy już jakieś w niej zaświtało zwykle szybko było negowane lub uznawane za mało prawdopodobne. Chcąc odciąć się od kolejnych myśli Baldrick wrzucił piórko do kosza na śmieci i zrobił sobie odprężającą, gorącą kąpiel. Następnie zjadł niezbyt pożywne śniadanie i kiedy tylko zarzucił na siebie jakieś ciuchy, zamknął mieszkanie i ruszył na parking.

Dopiero teraz przypomniał sobie o tym, iż jego Mazda pozbawiona jest dwóch przednich świateł, echo ostatniego incydentu na drodze. Nie przejął się tym jednak zbytnio i mimo wszystko odpalił silnik, po czym wyjechał w kierunku komisariatu. Już w Queens natknął się na ogromne korki, tak charakterystyczne dla poniedziałkowych poranków, a im dalej w las tym było gorzej. Do pewnych rzeczy należy się jednak po prostu przyzwyczaić, żyjąc w tych rozmiarów metropolii trzeba się niekiedy uzbroić w cierpliwość. Terrence nie przykładał do tego takiej wagi jak inni ludzie, stanie w korkach było dla niego jak codzienny rytuał, bez którego zaburzeniu uległ by cały jego harmonogram.

***

W końcu znalazł się na miejscu, pokrzepiony kawą od Starbucks'a od razu ruszył w kierunku biura swojego kapitana. Kiedy Mac Nammara wręczył wszystkim akta, Baldrick zrozumiał, iż wczorajszego dnia znaleziono kolejną ofiarę. Najwyraźniej morderca ani myślał zwalniać tempa. Tym razem ofiarą był mężczyzna, potraktowany analogicznie jak jego poprzedniczka, nie mieli jednak żadnych danych na temat chłopaka. W dodatku kapitan potwierdził wersję Terrence’a, osoba znaleziona w zaułku nie była panienką Watermann.

Na twarzy Baldrick’a pojawił się dziwny grymas, kiedy tylko Mac Nammara przyznał im zadania, o ile sekcję zwłok mógł jeszcze znieść, tak z współpracą z Vilainem było już gorzej. Miał wrażenie, że ten zakompleksiony glina nie wiele mu pomoże.

***

- Dobry - rzucił Teddy nawet nie wyściubiając nosa z najnowszego wydania New York Times'a - Wiesz gdzie są formularze.

- Jasne Ted, nie kłopocz się - Terrence zaczął wypełniać druczek F-12 - Przecież wiem, że tacy oficerowi jak ty mają mnóstwo zajęć, nie chciałbym cię od nich odrywać.

- Coś ci nie pasuje Baldrick? - tym razem mężczyzna odłożył gazetę na bok - Chcesz mnie zdenerwować już z rana?

- Ależ skąd Panie Władzo - podsunął mu formularz - Nie będę ci już przeszkadzał, chroń i służ jak prawdziwy policjant.

Teddy westchnął ciężko i dał ręką znak by Baldrick już ruszył dalej, najwidoczniej nie był zbyt zainteresowany kontynuowaniem rozmowy. Rozejrzał się jeszcze w około po czym nie zważając na wszystko wrócił do lektury.

Już po kilku krokach Baldrick spotkał Dean'a Robinsa, mężczyznę około 40, który zwykle asystował przy sekcjach przeprowadzanych przez Patricia'e Walentov. Doktor patologii wyglądał jakby również przeżył ciężką noc, był niesamowicie blady, w dodatku ubrany w pomiętą koszulę i wytarte, stare jeansy. Co kilka chwil wypijał duży łyk kawy, która zapewne miała postawić go na nogi przed planowaną sekcją.

- Witaj Terrence - rzekł na wstępie niemrawo się uśmiechając - Stary wysłał dzisiaj ciebie, co?

- Tak, harpia jest w gnieździe? - spytał Baldrick po czym uścisnął dłoń mężczyzny.

- Czeka już od 15 minut - dopił szybko kawę i ruszył przed siebie - Chodź, zaraz zaczynamy.

Dean Robins był jedną z nielicznych osób, która w miarę swobodnie mogła rozmawiać z Baldrick'iem, dziwnym trafem znosił jego trudny charakter. Być może było tak właśnie dlatego, iż akurat jemu Terrence nigdy nie dogryzał, może nawet trochę go lubił, choć nie był zbyt wylewny w okazywaniu tego.

Kilka chwil później natknęli się wreszcie na słynną harpię, pani Walentov już z wyglądu sprawiała wrażenie kobiety o twardym charakterze i ciętym języku. Tak też było w rzeczywistości, podobnie jak Baldrick momentami zachowywała się arogancko, lecz przy tym znana była również z pełnego oddania pracy i ogromnej precyzji. Oboje nie przepadali za sobą i nie krępowali się tego okazywać.

- Baldrick, tak? - poprawiła okulary i uderzyła Robins'a zdecydowanym spojrzeniem, które mówiło, iż już dawno powinien być przygotowany do pracy - Nie mogli przysłać Grand'a? Albo kogokolwiek innego?

- Tak, ja też cię lubię – odparł szybko Baldrick.

- Nawet się nie produkuj, dzisiaj nie mam czasu na twoje gadanie - machnęła na niego ręką i po raz kolejny poprawiła swój fartuch - Ruchy Dean, ruchy!

- Gdybyś nie była taką bezwzględną suką może kiedyś byśmy się zaprzyjaźnili - rzekł niemal przyjaźnie.

- Na szczęście jestem bezwzględną suką.

Kilkanaście minut później rozpoczął się spektakl, Baldrick zajął miejsce za oszkloną ścianą i bacznie obserwował poczynania patologów. Walentov, jak na nadętą służbistkę przystało, rozpoczęła swoją pracę od włączenia dyktafonu i przedstawieniu kilku informacji ogólnych. Już miała przechodzić do właściwego działania, kiedy nagle Baldrick nacisnął przycisk interkomu i w sali rozległ się jego głos.

- Próba mikrofonu, raz, dwa, trzy, jak mnie słychać?

Na czole prowadzącej sekcję pojawiła się mała żyłka, a jej wyraz twarzy świadczył, iż lada moment rzuci w Terrence'a jednym z przygotowanych wcześniej skalpeli. Po kilku sekundach jednak ochłonęła i wyłączyła na moment dyktafon.

- Uspokój się Baldrick, nie przedłużajmy tego.

Włączyła dyktafon i wróciła do poprzedniego zajęcia, nie śpieszyła się zbytnio, każdy jej ruch zdawał się być dogłębnie przemyślany. Lata praktyki w zawodzie sprawiły, iż wszystkie czynności miała świetnie wyuczone, a każdy raport przygotowany był z ogromną wręcz starannością. B]Baldrick[/b] doskonale zdawał sobie sprawę, iż pośpiech w tej pracy nie jest wskazany, jednak nie miał zamiaru przepuścić okazji by jeszcze raz zagrać jej na nerwach. Po chwili w sali znów dało się słyszeć odgłos interkomu.

- Pani Walentov, ile ma pani lat?

- Słucham? - kobieta zdawała się być mocno zaskoczona pytaniem, które oderwało ją od pracy i kiedy znów się skoncentrowała, ponownie wyłączyła dyktafon, a następnie zdenerwowanym głosem powiedziała - Baldrick jakie to ma znaczenie do cholery?

- Po prostu zastanawiam się, ile miała pani lat, gdy zaczynała pani sekcję.

- Jeszcze jedno słowo i wylecisz stąd z hukiem.

- Ok, ok już będę grzeczny.

- Obiecuję ci, że na biurku Mac Nammary pojawi się dzisiaj na ciebie skarga.

- Trzymam panią za słowo.

Kobieta po raz kolejny wróciła do swej pracy, Baldrick najwyraźniej postanowił odpuścić, gdyż sekcja zaczęła go ciekawić. Podobnie jak i Walentov, Terrence również zauważył, iż ofiara została potraktowana w identyczny sposób jak poprzednia, nawet tatuaż został wykonany w tym samym miejscu. Metoda pocięcia zwłok, brak oznak przemocy, nalot na języku, a także inne oczy w oczodołach potwierdziły tylko ich hipotezę. Baldrick'owi przychodziły do głowy kolejne pytania, tym razem już związane ze śledztwem, lecz tym razem postanowił doczekać do końca sekcji.

- (...) Proszę pobrać ostatnie próbki panie Robins. Stwierdzam, iż ciało zostało schłodzone w specjalistycznej chłodni przemysłowej bądź medycznej. Najpewniej medycznej.

- Czyli standardowe wyposażenie szpitali, kostnic, gabinetów zabiegowych i magazynów leków - pomyślał Terrence.

- Koniec sekcji pierwszej godzina 10.55. Proszę personel pomocniczy o zabranie materiału badawczego - po raz ostatni wyłączyła dyktafon - Masz jakieś pytania związane z sekcją Baldrick?

- Czy szczątki mogły być przechowywane w zamrażarkach w których przewozi się organy do przeszczepów?

- Tak, to bardzo prawdopodobne, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę ich wielkość.

- Kiedy ten chłopak stracił życie?

- Tą informację możesz znaleźć w raporcie, ale w porządku - Walentov sprawdziła kilka danych i odrzekła - Hmm, ciekawe, zginął mnie więcej w tym samym czasie co pierwsza ofiara. Coś jeszcze...?

Tego pytania Baldrick już nie słyszał bowiem pogrążony we własnych rozmyślaniach udał się do swego biura. Sekcja dała mu wiele ważnych informacji, którymi miał zamiar podzielić się ze współpracownikami. Zamrażarka o której rozmawiał z Walentov miała spore znaczenie, taki sprzęt jest bowiem rzadko nabywany przez osoby prywatne. Wystarczyło więc odnaleźć wszystkich ludzi, którzy je ostatnio zakupili oraz sprawdzić zgodność z zakupem farby, która posłużyła do namalowania oczu lub innych akcesoriów użytych podczas wieszania i oprawiania ciał. Tym sposobem mogli zyskać pierwszych podejrzanych.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 23-08-2010 o 23:07.
Gryf jest offline  
Stary 23-08-2010, 23:00   #36
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
NARRATOR

Nowy York, 5 września 2011r, godzina 9.30 - 11.30 AM

Claus Grand

Przesłuchanie cwanego żigolaka dało ci sporo satysfakcji, lecz jednocześnie nie wniosło do sprawy niczego nowego. Mimo, że masz cień wątpliwości (zwyczajna podejrzliwa natura gliniarza) to stawiasz sto do jednego, że przesłuchiwany był jedynie przypadkiem na miejscu znalezienia ciała i nie jest ze sprawą w żaden sposób związany. Można go zatrzymać za nielegalne posiadanie prochów lub broni, lecz jest to sprawa dla „zwykłych” kryminalnych czy nawet dla „narkotykowych”. Można z niego zrobić informatora. Takie glisty chętnie idą na współpracę, gdy się ich chwyci za jajca.

Pozostało ci do załatwienia drugie przesłuchanie. Sprzątacz z lokalu „Pojutrze” - Tico Lupertino - który znalazł ciało „Annie”. O tej porze nie będzie go w pracy – to oczywiste. Sprawdziłeś adres, wykonałeś telefon uprzedzający o twoim przybyciu i pojechałeś na spotkanie..

W niespełna dwadzieścia minut byłeś na miejscu. Kiepski fragment Bronksu. Latynosi, uliczne gangi, emigranci i zdewastowane klatki schodowe śmierdzące, jak miejskie szalety. Wszędzie uliczne graffiti. Miejsca, gdzie po nocy bez gnata lepiej się nie zapuszczać.

Sprzątacz czekał na ciebie w małym, nieco zapuszczonym mieszkaniu. Zarośnięty, zmęczony – widać, że nadal nie doszedł do siebie. Nic dziwnego. Rozwłóczone w zaułku zwłoki, to raczej niecodzienne odkrycie.

Wypytałeś go, w podręcznikowej atmosferze koleżeńskiej, rozluźniającej pogawędki o szczegóły znalezienia ciała porównując jednocześnie z raportem ludzi Mendozy na ten temat.

W zasadzie sprzątacz nie powiedział nic nowego. Wyszedł ze śmieciami, nad ranem po tym, jak już zamknięto „Pojutrze”. Było przed piątą rano. Robiło się już szarawo. Początkowo nawet nie zauważył szczątków. Dopiero, kiedy podszedł do klapy z workami by ją podnieść ujrzał głowę. W panice porzucił worki (znalezione przez techników w zaułku), poinformował policję i szefa ochrony. Potem już nie odważył się wyjść do zaułka.
Nic nowego. Nic wartościowego. Żadnych podejrzanych samochodów, ludzi. Niczego. Logiczne, spójne i prawdziwe.

Nie miałeś więcej czego szukać w tej brudnej norze. Na biurku mogły już czekać na ciebie informacje dotyczące pierwszej sekcji zwłok i innych ważnych dla śledztwa danych.

Marlon Vilain

Lokal, który wybrałeś na spotkanie z przyjacielem, był wystarczająco blisko byś nie musiał się spieszyć na spotkanie, lecz wystarczająco daleko, by nie marnować czasu.
O tej porze najszybciej dotrzesz na miejsce pieszo. Pogoda psuła się, ale na razie nie padało, a wiatr wiejący między wysokościowcami przyjemnie „studził” rozgrzane myśli.
Ulice ciągle są pełne ludzi załatwiających swoje codzienne sprawy, a ich zwyczajna krzątanina zdaje się oddalać nocne koszmary.
Jeszcze raz postanawiasz rzucić picie przed snem.

Lokal, który wybrałeś o tej porze jest w miarę pusty i oczywiście robi wrażenie. Przy stolikach siedzą ludzie w eleganckich kreacjach i garniturach zaczynając tydzień od niezobowiązujących spotkań biznesowych.

Jim lekko się spóźnił, ale nie na tyle, byś mógł poczuć się urażony. Widać było, że wyrwał się specjalnie dla ciebie z pracy.

- Cześć Marlon, stary. Miło cię widzieć. – pozdrowił cię uściskiem ręki – Chciałeś się ze mną widzieć. Co się dzieje? Co to za przysługa, o której wspomniałeś?

Pogadaliście o tym, o czym miałeś zamiar pogadać i ani się obejrzałeś jak minęło troszkę czasu.
Pożegnaliście się w przyjacielskiej atmosferze i wróciłeś na posterunek.

Po drodze myślałeś intensywnie nad rozkazami Szefa. Układałeś sobie w głowie plan działania. Powoli, systematycznie tworzyła ci się lista stron internetowych, które powinieneś przejrzeć.

W końcu znalazłeś się w dobrze ci znanym stanowisku pracy. Kiedy włączyłeś komputer cały świat przestał mieć znaczenie. Byłeś tylko ty, bazy danych i programy wyszukujące zbieżności.

Rytualne okaleczenia, ćwiartowanie zwłok, spirala, tarot, symbol oka. Pamięć komputera obciążona do granic możliwości! Twoje oczy czujnie wpatrzone w ekran monitora. Przeglądające zdjęcia w poszukiwaniu drobnego szczegółu, który mógł uciec ci w terenie.

Komputer pracuje, podobnie jak ty. Szaleńczo skoncentrowany, oderwany od tego, co dzieje się na około. Jak zawsze.

Jessica Kingston

Weszliście na salę prasową. Czekał tam na was tłumek dziennikarzy w różnych stanach emocjonalnych. Części udzielało się podniecenie, część udawała znudzenie, część miała głęboko gdzieś całą sprawę i po porostu wykonywała swoja pracę.
Zajęliście miejsca przy stole konferencyjnym – Mac Nammara, rzeczniczka - Agnes Derry i ty.

Zebrani na sali ludzie zaszemrali. Błysnęły światła fleszy, zapaliły się lampki kamer, włączono urządzenia nagłaśniające.
Następny kwadrans zapamiętałaś jako jeden z bardziej nużących cykli – pytanie, odpowiedź. Derry traktowała dziennikarzy krótko, rzeczowo i udzielała jedynie tyle informacji, by nie zaszkodziło to śledztwu. Przy czym robiła to z takim wdziękiem i z takim profesjonalizmem, że mogłaś ją jedynie podziwiać. Co jakiś czas któryś ze sprytniejszych dziennikarzy próbował sforsować jej puenty, zdobyć więcej informacji. Jednak nic nie wskórał. Derry bez wątpienia była mistrzem słownej szermierki. Kimś, kto zjadł zęby na podobnych sprawach. W zasadzie rola twoja i Mac Nammary ograniczyła się do kilku neutralnych odpowiedzi i zapewnień, że najlepsi pracownicy Wydziału Specjalnego są już na tropie podejrzanego, a aresztowanie to jedynie kwestia krótkiego czasu, kiedy zgromadzone dowody nie pozwolą sprawcy się wymknąć. Trzykrotnie twoja ulubienica – Caterino Ezmo – próbowała „wywołać cię” do odpowiedzi, prosząc z nazwiska, byś odpowiedziała jej na pytania, lecz Derry zręcznie przejęła pytanie na siebie i udzielając takiej odpowiedzi, że nic nie wyjawiając zamykała usta wrednej dziennikarce.

W końcu, po niepełnym kwadransie, konferencja skończyła się i dziennikarze opuścili salę.
- Dziękuję państwu za współpracę – Agnes Derry uściskała wam ręce na pożegnanie i odeszła do swoich zajęć.

- Niezła z niej żyleta, co Kingston? – zażartował Mac Nammara. – Słyszałaś jednak, co mówiliśmy. Sprawę traktujemy priorytetowo. Nie jemy, nie śpimy i nie chodzimy na randki, póki nie złapiemy tego psychola. Wracaj do Zespołu i zajmij się robotą. Nie chcę kolejnych trupów. Jasne? I dzięki. To była dobra robota. Ja też nie lubię tych sępów z prasy. Lecę do Komendanta Głównego.

Potem zostawił cię na korytarzu i poszedł do swoich obowiązków. Wszak sprawa „tarociarza” to jedna z kilkunastu spraw rozpracowywanych jednocześnie przez wasz wydział. A wasz piątka to jedynie część wszystkich detektywów „specjalki”.

Wróciłaś do biurka, gdzie czekała na ciebie spora teczka. Wyniki analiz z sekcji „Annie”, pogłębione raporty z miejsca znalezienia jej ciała i wstępny raport, ze zdjęciami, z opuszczonego magazynu z drugiego miejsca odkrycia ofiary.

Ledwie zdążyłaś zabrać się za przeglądanie materiałów pod kątem stworzenie portretu psychologicznego zabójcy kiedy zadzwonił telefon na twoim biurku. Wyświetlacz pokazywał połączenie zewnętrzne. Niechętnie podniosłaś słuchawkę.
- Detektyw Kingston? – zapytał męski głos.
- Słucham – odpowiedziałaś machinalnie.
- Widziałem panią przed chwilą w telewizji. I muszę powiedzieć, że zupełnie nic o mnie nie wiecie, za to ja wiem bardzo dużo o was. Kłamstwa to niebezpieczna broń, funkcjonariuszko Kingston. Mogą ranić bardziej, niż broń.

Nim zdołałaś zareagować rozmówca rozłączył się.

Walter Mac Davell

Rozmowa z Cesarzem była pokręcona. Pozostawiła mętlik w głowie. Bez wątpienia twój rozmówca był obłąkany, lecz jego uliczne koneksje mogły przydać się w śledztwie.
Zadzwoniłeś do Mac Nammary z prośba o podesłanie dwóch tajniaków. Wyjaśniłeś, gdzie jesteś i czekając na ich przybycie dyskretnie z ukrycia obserwowałeś Cesarza.

„Król” bezdomnych zasiadł do szachownicy. Najwyraźniej lubił tą grę. Szybko wokół stolika, gdzie rozgrywał swoją partię z ubranym w garnitur mężczyzną zgromadziła się niewielka grupka gapiów. Najwyraźniej rozgrywki z udziałem Cesarza miały w sobie coś przykuwającego uwagę.

Nim przybyło „wsparcie” Cesarz zdołał pokonać trzech kolejnych rywali. Spojrzałeś na zegarek. Minęło niespełna dwadzieścia minut.
Szpicle przedstawili się jako Bill Hatcher oraz Fredd Ulman. Obaj niepozorni, nie rzucający się w oczy. Widać, że znają się na swojej robocie.

- Mac Nammara wspomniał, że masz już na biurku mogące okazać się interesującymi informacje – powiedział Ulman.

Nie mając w sumie lepszych planów wróciłeś na posterunek. W sumie oprócz niepewnego informatora, który najwyraźniej był niespełna rozumu, nie miałeś innych śladów zaczepienia.

Na miejscu, w Wydziale zobaczyłeś zajętych pracą resztę zespołu. Terrence przeglądał akta dotyczące drugiego ciała i wyniki sekcji zwłok „Annie”, Jesica właśnie odbiera jakiś telefon, Marlon „pali” klawiaturę, jak to zwykła mawiać młodzież, a Clause właśnie wszedł i siada do biurka, by zająć się papierami.

Już miałeś zabrać się do lektury, kiedy na twoim biurku zadzwonił telefon.

Odebrałeś, zgodnie z procedurą, przedstawiając się pierwszy.
- Dzień dobry, detektywie Mac Davell – to był ojciec Annie Watermann. – Przed chwilą dzwoniła do mnie żona. Strasznie roztrzęsiona. Nie mogłem się z nią dogadać. Za chwilę mam ważnego pacjenta, pewnie pan zna senatora Whiterspona, i sam nie mogę jechać do domu. Czy mógłby pan podjechać i zobaczyć, co się stało? Debi wspomniała, że chodzi o Annie. Potem się rozłączyła, a ja nie mogę się do niej dodzwonić. Chyba źle odłożyła słuchawkę.

Terrence Baldrick

Po zakończonej sekcji zwłok postanowiłeś wrócić do Wydziału. Wbrew sobie sprawa podwójnego morderstwa zaczyna stanowić dla ciebie pewnego rodzaju wyzwanie. Sprawca działa w sposób wyraźnie pedantyczny i kto wie, może w końcu trafiłeś na godnego siebie przeciwnika.

Szedłeś korytarzem, kiedy z drzwi w korytarzy wyszedł ubrany w mundur technika sekcyjnego Theodore. Na twój widok uśmiech pojawił się na jego ponurej twarzy, ale szybko zgasł. Za nim wyszedł jakiś mundurowy, którego twarz wydała ci się znana. Tak! To jeden z tych, co znaleźli zwłoki dziewczyny. Policjant z zaułka.
Theo pomachał na ciebie, pożegnał się z mundurowym. Podszedłeś do kumpla. Mijając rzuciłeś okiem na naszywkę na mundurze mijanego policjanta. Mendoza.
Theodor uściskał ci rękę.
- Jak tam? – zapytał
- W porządku – odpowiedziałeś.
- Właśnie robiłem sekcję jednego z jego ludzi wiesz – zwierzył się Theodor kiwając w głową w stronę oddalającego się ponurym korytarzem Mendozy. – Młody chłopak. Jeden z tych, co wczoraj obstawiali zaułek. McConell. Może znałeś. Strzelił sobie w głowę dzisiejszej nocy. Przykra sprawa. No, ale cóż. Niektórzy nie są stworzeni do tej roboty.
Chciałeś coś odpowiedzieć, lecz przerwał ci brzęczyk przy pasku przyjaciela. Theo spojrzał na wyświetlacz pegera i westchnął ciężko, teatralnie.

- Sorry. muszę się zmywać. Szef mnie wzywa.

Tym razem bez incydentów wróciłeś do Wydziału i zasiadłeś do biurka. Akta sprawy poszerzyły się o trzy kolejne teczuszki: wyniki analiz „Annie”, wyniki analiz z zaułka oraz wstępny raport techników z drugiego miejsca zbrodni. W sumie około czterdziestu stron wydruku, z czego znaczna część to medyczny bełkot z sekcji. Zapowiadają się „ciekawe” na oko dwie godziny.

W takich momentach jak ten rozumiałeś sam siebie.
Po jakimś czasie, kiedy Marlon stukał jak szalony w klawisze, Grand wrócił i zasiadał do swojego miejsca, a Walter i Jessica odbierali jakieś telefony spojrzałeś w akta i cię olśniło.
Nalot na języku to silny środek znieczulający dostępny jedynie dla lekarzy. Kolejna poszlaka do zamrażarek sugerująca „medyczne korzenie” waszego sprawcy.


Walter Mac Davell

Nowy York, 5 września 2011r, 11.30 AM Siedziba Główna Wydziału Specjalnego N.Y.P.D.

Cesarz był niewątpliwie ciekawą osobowością i Walter z niechęcią musiał przyznać, że uległ jego wpływowi. Sprawa "Tarociarz", jak ją zaczęli nazywać między sobą, była doprawdy niezwykła. I nie chodziło, bynajmniej o brutalność i wyrachowanie zabójcy. Splot dziwny wydarzeń jakie miały ostatnio miejsce w życiu Waltera sprawiły, że detektyw łapał się na tym, że zaczął poważnie traktować osobliwe wywody króla bezdomnych. Czara goryczy przepełniła się, gdy Cesarz użył zwrotu "Oni patrzą. Widzą wszystko nawet nie patrzac" Dokładnie takich słów użył człowiek, który zadzwonił do Clause'a. Takie też słowa usłyszał Walter, gdy szedł korytarzem. To wszystko sprawiło, że MacDawell poczuł się bardzo nieswojo.
Gdy wrócił na komisariat nie podzielił się z nikim rewelacjami jakie usłyszał od Cesarza. Nie miał zamiaru wyjść na wariata, a tak by to niewątpliwie wyglądało gdyby opowiedział im o tym co wydarzyło się w Central Parku.
Nie miał też tak naprawdę na to czasu. Ledwie wymienił kilka grzecznościowych formułek z resztą zespołu, gdy odezwała się jego komórka. Krótka rozmowa z panem Watermannem bardzo go zaniepokoiła. Dziwne zachowanie jego żony mogło mieć poprostu podłoże nerwowe, ale Walter czuł że to coś zupełnie innego.
Spojrzał na Clause'a, który właśnie wrócił i przeglądał papiery zebrane na biurku. MacDawell i tak zamierzał poprosić go o pomoc w związku z wieczorną akcją, a to była doskonała okazja do tego by zamienić kilka słów na osobności.
Walter odłożył słuchawkę i poszedł do Clause’a:
- Grand coś się dzieje w domu Watermannów. Dostałem przed chwilą telefon od pana Watermanna. Parę minut temu kontaktowała się z nim jego żona. Była strasznie roztrzęsiona. Wspominała, że chodzi o Annie. Następnie odłożyła słuchawkę i nie można się teraz do niej dodzwonić. Trzeba to sprawdzić.
- To na co czekamy Wally - Clause wstał z krzesła i chwycił marynarkę i kluczyki od auta - Jedziemy. - lekko pchnął Waltera w kierunku windy. - Opowiesz dokładniej po drodze.

Nowy York, 5 września 2011r, 11.30 AM, samochód Clause'a Granda, w drodze do domu państwa Watermann
Obaj mężczyźnie zjechali na parking i wsiedli do samochodu Granda. Walter usiadł na fotelu pasażera i zgodnie z przepisami zapiął pasy. Grand odpalił silnik.
- Nie wiem o co chodzi z tym telefonem - zaczął MacDawell - ale pan Watermann był bardzo zaniepokojony. Ma teraz ponoć ważnego pacjenta, senatora Whiterspona, i nie może sam pojechać do domu. Mam dziwne przeczucie, że to nie jest zwykły atak nerwów pani Watermann. W rozmowie z mężem wspomniała, że chodzi o Annie. Niestety zanim pan Watermann zdołał o cokolwiek zapytać, rozłączyła się. Od tej pory telefon domowy milczy.
W niecały kwadrans detektywi dojechali pod dom państwa Watermann. Wysiedli z samochodu i podbiegli do drzwi. Walter rozejrzał się czujenie wokół i nacisnął przycisk dzwonka.


Clause Grand

Siedziałem nad papierami i miałem cholerny kłopot bo w raporcie "Wampirzycy" póki co nie było nic nowego, nic czego już bym nie wiedział. Przerzuciłem biurko w poszukiwaniu raportu techników ale jeszcze go nie dostałem. Chwyciłem telefon i wybrałem wewnętrzny numer operatora.
-Operator słucham- miękki głos policjantki rozlał się w głowie
-Dzień Dobry- odpowiedziałem - Clause Grand numer odznaki 2221 może mnie pani połączyć z działem techników kryminalnych?
-Oczywiście, prosze chwilę poczekać- głos w słuchawce zmienił się w melodyjkę oczekiwania na połączenie której bardzo nie lubiłem. Po chwili jednak męski głos odpowiedział
-Techniczny słucham.
-Clause Grand wydział specjalny. Co wy tam cholera robicie od rana?
-Co proszę?
-Dlaczego mój zespół nie otrzymał jeszcze wstępnych raportów z oględzin w Magazynach z wczorajszego wieczoru? Czy wy Kurwa myślicie tam sobie że mamy następne stulecie na rozwikłanie tej sprawy?
-Pan wybaczy detektywie ale niektóre badania po
prostu wymagają czasu, nie da się ich przeprowadzić z chwili na chwilę.- zrobił przerwę i nabrał w płuca powietrza. - Pozatym nikt tu u nas nie siedzi , wszyscy technicy pracują w pocie czoła i zdaję się należy im się odrobina szacunku Detektywie- powiedział w mało przyjemnym tonie
-TO ZA MAŁO! Wy wpieprzacie pączki a tam może umiera w potwornych męczarniach kolejna dziewczyna! Wstępny raport! ASAP! Jasne!? - nie usłyszałem odpowiedzi bo słuchawka z trzaskiem powędrowała na widełki aparatu telefonicznego. Troszkę szarpały mną nerwy.
"On cię widzi Clause. Widzi nawet na ciebie nie patrząc" przetoczyło się przez głowę a ja nerwowo zacząłem się rozglądać w koło. Takie dziwne uczucie gdy czujesz że ktoś cię obserwuje. Nic dziwnego, wszystko w normie, funkcjonariusze kszątali się.
Wtem Wallter odłożył słuchawkę i podszedł do mnie. Zaskakujące...

- Grand coś się dzieje w domu Watermannów. Dostałem przed chwilą telefon od pana Watermanna. Parę minut temu kontaktowała się z nim jego żona. Była strasznie roztrzęsiona. Wspominała, że chodzi o Annie. Następnie odłożyła słuchawkę i nie można się teraz do niej dodzwonić. Trzeba to sprawdzić.
- To na co czekamy Wally - Clause wstał z krzesła i chwycił marynarkę i kluczyki od auta - Jedziemy. - lekko pchnął Waltera w kierunku windy. - Opowiesz dokładniej po drodze.

Obaj mężczyźnie zjechali na parking i wsiedli do samochodu Granda. Walter usiadł na fotelu pasażera i zgodnie z przepisami zapiął pasy. Grand odpalił silnik.

- Nie wiem o co chodzi z tym telefonem - zaczął MacDawell - ale pan Watermann był bardzo zaniepokojony. Ma teraz ponoć ważnego pacjenta, senatora Whiterspona, i nie może sam pojechać do domu. Mam dziwne przeczucie, że to nie jest zwykły atak nerwów pani Watermann. W rozmowie z mężem wspomniała, że chodzi o Annie. Niestety zanim pan Watermann zdołał o cokolwiek zapytać, rozłączyła się. Od tej pory telefon domowy milczy.
W niecały kwadrans detektywi dojechali pod dom państwa Watermann. Wysiedli z samochodu i podbiegli do drzwi. Wally po drodze nie powiedział nic o tym co już zdążył ustalić. Może zrobi to później. Póki co zdawał się być bardzo zdenerwowany sytuacją u Watermanów. Wyglądał na ....
Zmartwionego
Walter rozejrzał się czujenie wokół i nacisnął przycisk dzwonka.
Ja odpiąłem kaburę by w razie czego pistolet bez przeszkód i komplikacji mógł się znaleźć w dłoni. Uważnie i czujnie rozejrzałem się.



Jessica Kingston

Na konferencje prasową Jess szła jak na skazanie. Nienawidziła takich miejsc, tych ludzi.

Przypominali jej przeszłość, która wciąż bolała. To właśnie tacy sami dziennikarze, 18 lat temu wystawali pod jej drzwiami, zadawali różne pytania, a potem i tak pisali co chcieli. Nikt nie pozwolił wtedy sprostować informacji jakie opublikowali o jej rodzicach, siostrze. O całej sprawie „Morderstwa na przedmieściu”, jak nazywały ja gazety. Nikt nie pozwolił 14-latce zaprzeczać kłamstwom, nikt jej nie słuchał.

Z takimi myślami Jess weszła na salę i usiadła przy stole konferencyjnym.
Było lepiej niż się spodziewała. Agnes Derry okazała się godna pierwszego wrażenia jakie wywarła na Jess. Dziennikarze nie mieli z nią żadnych szans. Lawirowała wśród ich pytań jak wąż, odpowiadając tylko tak jak było wygodne dla wydziału. Konferencja trwała niecałe 15 minut. Kilka razy Jess była wywoływana do odpowiedzi, ale Derry natychmiast przejmowała inicjatywę. Jess uśmiechnęła się – dobrze że jest po naszej stronie, z nią mogłabym sobie nie poradzić tak jak z Esme w zaułku.

Całą sytuacja podniosła trochę Jess na duchu. Mogła spokojnie wrócić do sprawy jak nakazał Mac Namara.

Usiadła za swoim biurkiem zawalonym papierami i zaczęła wertować kolejne teczki ze sprawy. Jak zauważyła chłopaki także pracowali wytrwale.
Marlon zapamiętale walił w klawisze swojego komputera, wyglądał jak w transie.
Clause i Walter właśnie wchodzili do wydziału a Terrence przeglądał teczki z nieodgadnioną miną, jak zwykle w jego przypadku.

Jess zabrała się za czytanie raportów i sporządzaniem notatek, które mogą być przydatne w pisaniu portretu. Portretu, ale kogo – przemknęło Jess przez głowę.
Te teczki dają tylko kolejne pytania. Kim były ofiary, dlaczego to właśnie je wybrał morderca.

Z zamyślenia wyrwał Jess dźwięk telefonu.
Połączenie zewnętrzne.
- Matko, proszę tylko nie ciotka, ani babcia – przemknęło Jess przez głowę – pewnie oglądały wiadomości.

Niechętnie podniosła słuchawkę, nie zdążyła jeszcze się odezwać kiedy usłyszała:

- Detektyw Kingston? – zapytał jakiś mężczyzna.
- Słucham – machinalnie odpowiedziała Jess nie przerywając przekładania papierów.
- Widziałem panią przed chwilą w telewizji. I muszę powiedzieć, że zupełnie nic o mnie nie wiecie, za to ja wiem bardzo dużo o was. Kłamstwa to niebezpieczna broń, funkcjonariuszko Kingston. Mogą ranić bardziej, niż broń.

Jess z wrażenia o mało nie upuściła słuchawki. Rozmówca się rozłączył.
Wybrała szybko numer do działu technicznego, podsłuchy.
- Halo, mówi Detektyw Kingston z wydziału specjalnego, przed chwilą miałam telefon z miasta, spróbujcie namierzyć numer z którego było połączenie, to bardzo ważne.
- Za chwile oddzwonie poinformował ja miły głos funkcjonariuszki z podsłuchu.

Jess odłożyła słuchawkę i zaczęła szybko notować.
„Mężczyzna w sile wieku, biały, około 30-45 lat. Głos spokojny wręcz wyzuty z emocji, jak lekarza przekazującego informację o zgonie pacjenta rodzinie – nasunęło się Jess porównanie - wykształcony, bez akcentu, wystudiowany”

Jess miała dziwne wrażenie, ze gdzieś już słyszała ten głos całkiem niedawno, ale umykało jej skąd mogła go znać.



Marlon Vilain

Wiatr faktycznie chłodził pieszych, którzy starali omijać niesione z prądem powietrza śmieci. Marlon już przez ciemną szybę z logiem restauracji dostrzegł siedzących przy elegenacko zastawionych stołach garniaków. Z wnętrza buchnęło ciepło wraz z gwarem rozmów, gdy otworzył drzwi. Zajął stolik w kącie lokalu i patrzył jak ozdobne wskazówki przesuwają się leniwie na tarczy zegara.

W końcu ujrzał łysiejącą głowę.

Jim Murray uśmiechnął się na widok Marlona. Oddychał ciężko, był zdyszany; jasny mundur pogniótł się. Ścisnęli sobie dłonie.
- Cześć Marlon, stary. Miło cię widzieć. Chciałeś się ze mną widzieć. Co się dzieje? Co to za przysługa, o której wspomniałeś?
- Złap najpierw oddech, Jimmy. Wybacz, że wyrwałem cię zza biurka.
- Ha, boską rzeczą jest wybaczać bliźniemu. Jestem ci wdzięczny, bracie. No to opowiadaj.
Marlon spojrzał w oczy Murraya. "Bracie"... Jak ten czas szybko płynie! Nie można powstrzymać zmian, nieważne jak mocno by się chciało.
- Masakra. Spodnie i spódnica. - zaczął Vilain cicho - Stary dostaje świra, bo to jakieś schizo bez uchwytu. Rytualne mordy najpewniej. Nowojorska masakra ostrym narzędziem.
Ręka Jima zastyga w połowie drogi do kieszeni, gdzie mieszkają fajki. Gwiżdże cicho, a oczy mu się błyszczą.
- Nie pierdol, synek.
Chciałbym, a niech mnie diabli, jak bardzo bym chciał - westchnął w duchu Marlon.
- Co tam u twoich dzieci?
Jimowi nie podobała się zmiana tematu, jednak zachichotał udawanie.
- Skurwiele już o mnie zapomniały. Czekają tylko, żebym zgnił i zostawił im coś na ostatnie pożegnanie. - prychnął po czym zajął się papierosem.
Marlon wolał nie naciskać już na temat rodziny. Trącony odcisk Murraya powodował przemianę w złośliwą bestię. Zamiast pytań wyciągnął wysłużoną manierkę pełną 'soku z gumijagód' i podsunął ją przyjacielowi.
- Ich niedoczekanie!
Zegarkowe wskazówki przyspieszyły jakby ktoś je smagnął batem.
- No, ale nie przyszliśmy się tu napić, Jimmy.
- Oczywiście, proszę pana. - zgodził się Jim, kiwając głową. Wyciągnął notes i ołówek, tak zużyty, że na długość miał może połowę kciuka.
Marlon wytłumaczył mu sprawę trochę dokładniej.
- Więc? Może ty coś widzisz w tym gównie?
Jim zakopcił drugiego papierosa, mimo usilnych protestów kelnerki.
- Mam odgrzebać kogoś? Pociągnąć za język? - krzaczaste brwi niemłodego mężczyzny uniosły się. - Wiesz, Marl, bo ja tu tak jakoś. No kurwa, trochę tu umysłu szachisty jest, schemat czy coś.
Mlasnął, włożył fajkę do ust i zapisał coś w notesie.
- Numero uno. Duo?
Na czole Marlona pojawiły się zmarszczki, gdy upewniał się, że o niczym nie zapomni.
- Informacje. Sekty. Kult. Sekty. Kult. Rytuały. Sekty. Dużo informacji. Jeszcze więcej.
- U nas na wydziale krąży jakiś popierdoleniec, master of this shit.
Nazywa się Tomas Septerwax czy jakoś tak. Emerytowany, ale robi u nas za konsultanta albo eksperta. Pogadam z nim.
Kolejne słowa, pisane zawijastą czcionką pojawiły się na papierze.
- Duo. - powiedział Marlon. - Tres.
Jim Murray był kopalnią informacji, a raczej doświadczonym górnikiem. Jednak ten stary diabeł nigdy nie zapomina o zaciągniętych długach.
- Dajesz, bracie.
- Wysokie szczeble psów to duża odpowiedzialność i niezła zabawa. - burknął Vilain biorąc łyk szkockiej z jego manierki.
Jimmy, były przełożony Marlona, zachichotał.
- O, tak.
- Zdarzyło się kiedyś, żeby kogoś z 'Gwardii' poniosło i... - tutaj Marlon urwał, zastanawiając się nad pasującym wyrażeniem.
- Puknął się? - zasugerował Murray.
- Siebie też. Ale kogoś.
- Z całym szacunkiem, ale po co ci to, kurwa? - zdziwił się Jim.
- Wiesz, coś mnie tak naszło. Jeśli nic nie znajdę będę mieć przynajmniej ostrzeżenie kiedy zacząć zwiewać od MacNammary.
Marlon wrócił do siedziby. Tuż przed wejściem do budynku zdawało mu się, że zaczyna kropić.

Palce pływały swobodnie po klawiaturze. Kuł żelazo póki gorące. Terrence'a jeszcze nie było, ani nikogo z zespołu.
Po co? W jakim celu? Grupa musi mieć lidera, czyż nie? Lecz po co?
Co ciekawsze kawałki wydrukował dwie sztuki; kilka razy ktoś wszedł, zadzwonił telefon.
Cóż z tego?
 
Sam_u_raju jest offline  
Stary 23-08-2010, 23:06   #37
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
NARRATOR

Walter Mac Davell i Claus Grand

Mieszkanie Państwa Watermanów, Nowy York, 5 września 2011r, godzina 11.45 AM

Jechaliście najszybciej, jak się dało czując jakąś niezwykłą potrzebę pośpiechu. To było szalone, wręcz irracjonalne i zaowocowało sporą ilością złamanych przepisów i wykroczeń.

O tej porze dnia i w takim dniu tygodnia okolica gdzie stał dom Watermmanów wydawała się być jak wymarła. Słychać jedynie szczekanie psów, gdzieniegdzie odgłosy prac w ogrodzie za wysokimi, pomalowano na biało parkanami. Ta dzielnica to spełnienie słynnego „amerykańskiego snu” – i to nie snu dla uboższych, z domami wznoszonymi z prefabrykatów – idealnymi kopiami samych siebie, lecz snu dla zamożnych – gdzie każdy dom wygląda inaczej i gdzie najwyraźniej trwa wyścig, czyj będzie większy i okazalszy. Takie kwartały w mieście można nazwać „dzielnicami spełnionych marzeń”

Przeszliście przez idealnie przystrzyżony trawnik i Walter wcisnął guzik dzwonka. Po drugiej stronie drzwi dało się słyszeć charakterystyczny dźwięk – elektronicznie odtworzony kurant.
Nikt nie odpowiedział, ale obaj zorientowaliście się, że drzwi nie są domknięte.

Niewiele się namyślając, wiedząc ze w ten sposób nie łamiecie żadnej procedury – wszak Mac Davell został poproszony o interwencję przez właściciela domu – weszliście do środka.
Walter głównym wejściem, Clause – aby ewentualnie zaskoczyć jakiegoś ptaszka – obszedł dom i dostał się do środka tylnym wejściem od strony ogrodu, które też okazało się być otwarte. Cóż za brak dbałości o bezpieczeństwo.

Panująca w domu cisza był wręcz przytłaczająca. Mieliście wrażenie, jakbyście nagle ze świata pełnego dźwięków – ruchu ulicznego, odgłosów z ogrodów, wkroczyli w kokon, który szczelnie okrył kordonem dom Waterrmanów.

Ostrożnie, z bronią gotową do użycia, zaczęliście przemieszczać się po rezydencji – wzajemnie ochraniając, gdyby okazało się, że jakiś uzbrojony intruz skorzystał z okazji do napaści.
Korytarz, dwa pierwsze pokoje – nic, pusto i cicho.

Z okolic salonu doszedł was dziwny dźwięk. To sygnał odłożonej słuchawki. Jednolity. Niepokojący. Szybko udaliście się w tamtą stronę.

Salonik był naprawdę imponujący

Szybko zlokalizowaliście źródło dźwięku. Telefon leżał obok jednej z dwóch sof. Przenośna słuchawka.

Tuż obok zobaczyliście zupełnie nie pasującą do porządku, jaki panował w całym pomieszczeniu, najwyraźniej zerwaną z ciała bluzkę. Tuż obok drzwi prowadzących do innego pomieszczenia leży podarta sukienka.
Wygląda na to, że to ubrania pani Watermann.

Idąc tropem ubrań docieracie do krótkiego korytarza i schodów prowadzących na poddasze.
Z góry dobiega was jakaś melodia, jakby ktoś puścił muzykę z odtwarzacza.

Na schodach leża dwa ostatnie elementy kobiecej garderoby: stanik i majteczki.

W końcu docieracie na gorę, gdzie czuć wyraźny zapach terpentyny, farb i rozcieńczalników. No jasne! Przecież Deborah Watermman jest artystką! To zapewne jej pracownia.

Zaglądacie ostrożnie do środka.

Widzicie ją tyłem. Całą nagą i unurzaną w czerwonej farbie. Stoi przed sztalugą i coś maluje.
Dopiero po chwili dociera do was charakterystyczny zapach, który ciężko pomylić z czymkolwiek innym.
To nie jest farba! To krew!
Deborah Watterman wykonuje jeszcze jeden ruch pędzlem.

- Jest piękna – mówi do was nie odwracając się jednak. – Jest piękna moja Annie.

Potem nagle, jakby ktoś przeciął jej zdolność stania, osuwa się z cichym łomotem na deski pracowni.
A wy widzicie to, co namalował najwyraźniej własną krwią i prawdopodobnie czerwoną farbą.


Któryś z was podbiega i sprawdza funkcje życiowe. Najwyraźniej krwawi dość obficie z kilku rozcięć na rękach, ale nadal żyje z tym że jest poważnie okaleczona, nieprzytomna i potrzebuje szybkiej transfuzji krwi.

Jessica Kingston

Komenda Główna, Wydział Specjalny, Nowy York, 5 września 2011r, godzina 11.45 AM

Telefon na biurku zadzwonił w kilka chwil po tym, jak Grand i Mac Davell w pośpiechu opuścili Wydział.

- Funkcjonariusz Brown – poznałaś głos miłego człowieka od podsłuchów - Rozmawiała pani przed chwilą ze mną. Nie udało się namierzyć połączenia. Jeśli ten ktoś zadzwoni ponownie proszę natychmiast się ze mną skontaktować z innego aparatu i przetrzymać go na linii około dwóch minut. Inaczej nie dam rady go zlokalizować. Mam numer z którego dzwoniono. To komórka. Numer 212 553 6631. Sprawdziliśmy właściciela, ale to tak zwany numer jednorazowy kupowany na „zdrapki „ w wielu miejscach. Firmy AMG America Movil Group czyli największego operatora w kraju. Nic więcej nie da się zrobić. Aha. Jeszcze jedno? Czy pracuje pani w Wydziale z detektywem Clausem Grandem?

Potwierdziłaś.

- Wyśmienicie. Proszę mu powiedzieć, że mieliśmy dla niego sprawdzić połączenia z wczorajszego dnia na jego numer telefonu. Niestety, nie było żadnego połączenia. Ani zewnętrznego, ani wewnętrznego. Mogę panią o to prosić, pani detektyw.

Po zakończonej rozmowie wróciłaś do notatek, ale trudno było ci się skoncentrować na pracy. Ciągle słyszałaś w uszach głos mężczyzny ze słuchawki i to, że wydawał ci się tak znajomy.

Kiedy zadzwoniła twoja komórka, o mało nie spadłaś z krzesła. Odruchowo zerknęłaś na wyświetlacz widząc nazwisko Tapiro.

- Witaj, Jess – jak zawsze bez dzień dobry. Cały John. – Właśnie wylądowałem w Nowym Yorku i odbierałem bagaż osobisty, kiedy zobaczyłem w TV moją ulubioną pacjentkę. Słuchaj, jeśli nie masz nic przeciwko, zapraszam cię o 14 do Sheratona na lunch. Widziałem, że wyglądałaś na niezbyt szczęśliwą z tego, gdzie się znajdowałaś? Co ty na to?

Marlon Vilain

Komenda Główna, Wydział Specjalny, Nowy York, 5 września 2011r, godzina 11.45 AM

Po co? W jakim celu? Grupa musi mieć lidera, czyż nie? Lecz po co?

Wzrok ściga dane przelatujące po monitorze. Palce niemalże zintegrowane z klawiaturą. W mózgu trwa ostra praca neuronów. Pełna koncentracja.
Spirala, tarot, pozbawienie oczu, tatuaż, rytualne okaleczenie, konstelacje, Orion – zdaniem Jessici.

Porównałeś nałożone punkty z mapą nieba. Włączyłeś program zgodności. Prawdopodobieństwo, że ciało ułożono tak, by ukazać tą konstelację według programu to 69%. Sporo.

Poszukiwania odpowiedzi po co i w jakim celu? Jak można zrozumieć umysł chorego psychicznie i pedantycznego zabójcy. Powiązania!
Szukać powiązań.

Godzina, potem kolejne pół i jest coś, co można uznać za pewne połączenie.
Syriusz! Największa i najjaśniejsza gwiazda w tak zwanym Pasie Oriona.
Oto co znalazłeś na stronach poświęconych ezoteryce i okultyzmowi – zakładając rytualne podłoże morderstw.

Syriusz jest również kojarzony z Satanizmem.
U Hindusów, Persjan czy Fenicjan był symbolem "Lidera" a Rzymianie nazywali Syriusza "Janitor Lethacus" lub "Władca (powiernik) piekieł" prawdopodobnie w nawiązaniu do Anubisa.

"Przez wieki, Syriusz był rozpoznawany przez okultystów i ezoteryków jako miejsce pochodzenia Lucyfera i jego hierarchii. W Chrześcijaństwie Syriusz jest tak naprawdę słowem-kluczem piekieł"
Texe Marrs "Book of new age cults and religions"

To nie ma sensu! Spirala to nie pentagram, czy odwrócony krzyż jednoznacznie kojarzący się z satanizmem.
Wcześniej nie popełniano takich morderstw. Program porównawczy wyrzucił ci niespodziewanie informację.

Akta numer 1345, Archiwum Stanowe, Sprawa: Lestera Crownbirda z 1966r. Boston.
Zbieżność sprawy z aktualnymi zapytaniami – 88%. Symbole okultystyczne na miejscu zbrodni, ćwiartowanie zwłok, karty tarota, odurzanie ofiar.
Wersja elektroniczna akt: niedostępna.
Archiwizacja elektroniczna akt z roczników 1962 – 1968 w trakcie realizacji.
Pracuje nad nią Wydział Szósty Archiwum Bostońskiej Policji.

Spojrzałeś na zegarek. Właśnie wybiła 14.00.

Terrence Baldrick

Komenda Główna, Wydział Specjalny, Nowy York, 5 września 2011r, godzina 11.45 AM

Siadłeś za biurkiem, czego bardzo nie lubiłeś i zacząłeś wnikliwie studiować raporty z sekcji zwłok oraz z obu miejsc zbrodni. Szukasz czegoś, co będzie łączyło się w pary.
Powoli w twojej głowie zaczynają układać się skomplikowane łańcuchy powiązań. Wszystkie drobne ślady. Fragmenty układanki coraz bardziej zazębiają się ze sobą.

Czysta chirurgiczna robota, lekarstwa, „precyzyjne oddzielenie oczu od nerwów” (cytat z dokładnego raportu z sekcji zwłok), zamrożone w chłodniach szczątki, utrzymywanie ofiar przy życiu (dokarmianie dożylne i woda) – wszystko to prawie na sto procent może świadczyć o tym, ze zabójca jest lekarzem.
Nie spieszysz się, czytasz i robisz w głowie „notatki”

Dźwięk telefonu na biurka wyrwał cię z „transu” w jaki się wprowadziłeś. Nie odebrał byś, gdyby nie fakt, że telefon dzwonił natarczywie przez dłuższą chwilę.
Numer wewnętrzny.
Odebrałeś i zaraz tego pożałowałeś.
- Baldrick – głos Mac Nammary nie należał do najspokojniejszych. – Co tak długo. Właśnie dzwoniła do mnie Walentov. Mam niezłego newsa i chcę byś go przekazał reszcie zespołu. Najszybciej jak dasz radę. Mamy prawdopodobnie trzecią i czwartą ofiarę! Oczy chłopaka i oczy dziewczyny nie są ich. Co więcej kod genetyczny ani jednego z nich nie pokrywa się kodem genetycznym zaginionej Annie Watermann. Walentov przeprowadziła dokładną sekcję genetyczną poszczególnych kawałków. Wstępne wyniki wykazują, że mamy tutaj do czynienia z czterema różnymi osobami. Ich fragmenty zostały ze sobą wymieszane.
Idź do „Wampirzycy” i pogadaj z nią. Poproś o dokładny raport najszybciej jak to możliwe. Bądź miły, do kurwy nędzy i jeśli trzeba kup jej kwiaty na koszt wydziału. Zrozumiano? Za godzinę na odprawie!



Clause Grand

Nie było czasu na reakcję. Najbliższy szpital był jakieś 15minut od domu Watermannow. Biorąc poprawkę na ruch uliczny , drogę w tą i z powrotem to ponad 30 minut a i nie wiadomo czy będą mieli taką samą grupę krwi w odpowiedniej ilości.

-Fuck!- zakląłem pod nosem- Wally dzwoń do pana Watermanna i zapytaj jaką ona ma grupę krwi!- powiedziałem do Waltera i wyciągnąłem swój telefon.
Wykręciłem numer którego nie lubiłem wybierać.

-Senator Grand słucham- nienawidziłem tego głosu chodź czułem szacunek
-Tato?! Mówi Clause. Nie mam czasu ci tego wyjaśniać ale potrzebny mi śmigłowiec ratowniczy na 5th Avenue River Edge JUŻ! Kobieta biała około 170 cm i 60kg wagi straciła dużo krwi więc potrzebna będzie transfuzja proszę. Sprawa policji ale za twoim pośrednictwem będzie szybciej.
-Pewnie Clause już dzwonie. - ojciec rozłączył się.

Odwróciłem się do Walltera - rozmawiał z mężem pani Watermann. Podbiegłem do niej szybko i rozejrzałem się skąd krwawi po czym mocno ucisnąłem miejsce krwawienia. Patrzyłem na nią "nie umieraj cholera tylko nie umieraj!" pomyślałem. Nie dalej jak 5minut później usłyszałem trzepot wirników i śmigieł rozrywających powietrze.


Walter Mac Davell

Mieszkanie Państwa Watermanów, Nowy York, 5 września 2011r, godzina 11.45 AM

To co zastali w domu Watemannów zdziwiło Waltera. Jadąc ulicami Nowego Yorku rozważał wszelkie możliwości, także atak szaleństwa u pani Watermann, po stracie córki. Jednak to co zobaczył na miejscu znacznie przekroczyło jego wyobraźnię. Przez myśl przeszło mu tylko jak on zareagowałby na stratę, któregoś ze swoich dzieci. Pani Watermann nie dość, że zupełnie straciła nad sobą panowanie, to jeszcze zadała sobie poważne obrażenia. I to wszystko nie byłoby aż tak dziwne, gdyby nie to co Walter i Clause ujrzeli na płótnie. Symbol spirali, oka, zodiakalnego raka i pentagram. Skąd ta kobieta o tym wszystkim wiedziała. Z informacji, które posiadał Walter nie było jej na miejscu zbrodni, ani przy identyfikacji zwłok.
- Skąd więc te obrazy w jej głowie? - zastanawiał się MacDawell.
Gdy on wpatrywał się w dziwaczny obraz, Grand wyciągnął telefon i zadzwonił gdzieś. Walter na dźwięk jego głosu oprzytomniał i także wyciągnął komórkę. Wybrał jednak nie numer pana Watermanna, a kapitana MacNammary.
- Witam kapitanie, mówi Walter. Jestem z Grandem w domu państwa Watermann. Mamy tu nie mały problem. Pani Watermann dostała atak szału i... - zabrakło mu słów, by opisać to co się tutaj wydarzyło
- I co? - spytał poddenerwowany kapitan.
- Sam pan to musi zobaczyć. Grand wezwał już pogotowie, ale potrzebowalibyśmy też bardzo szybko zespół techników do zabezpieczenia i przeszukania domu.
- Dobra zobaczę co da się zrobić.
Dokładnie w momencie, gdy Walter zakończył rozmowę z kapitanem na trawniku przed domem wylądował helikopter ratowniczy. MacDawell wybrał numer pana Watermann:
- Halo! - usłyszał po drugiej.
- Mówi detektyw Walter MacDawell. Przepraszam panie Watermann, ale obawiam się że będzie musiał pan opuścić senatora Whiterspona i przełożyć jego wizytę na inny dzień. Właśnie zabieramy pańską żonę do szpitala....
Walter spojrzał pytająco na Granda.
- Zapewne Saint Vincents, Ten jest najbliżej.
- .... do szpital Saint Vincents. Proszę tam przyjechać najszybciej jak to możliwe.
- Oczywiście. Dziękuję panu detektywie.
Do pokoju weszli właśnie lekarze z noszami i zajęli się panią Watermann. Walter odsunął się, by nie przeszkadzać im w ratujących życie czynnościach.



Jessica Kingston

Jess po rozmowie z wydziałem podsłuchowym nie mogła się jakoś pozbierać. Cały czas jej myśli uciekały do rozmowy sprzed chwili - sprytnie, zadzwonił z komórki której nie można namierzyć. Zna się na rzeczy. Wie kim jesteśmy i jak nas znaleźć. Bawi się z nami. Tylko, że my nie znamy jeszcze reguł tej psychopatycznej gry.

Aż podskoczyła na dźwięk dzwonka komórki.
- Cholera – zaklęła pod nosem, nerwy mi puszczają.

Spojrzała na wyświetlacz i na jej ustach pojawił się uśmiech. Dzwonił Tapiro, jej wykładowca, mentor, przyjaciel, a w dawnych czasach terapeuta. To dzięki niemu zajęła się psychologią, poszła na studia. Wspierał ją i służył zawsze pomocą.
- Takich ludzi ze świecą szukać. Co on tu robi – zastanawiała się odbierając telefon.
"- Witaj, Jess . Właśnie wylądowałem w Nowym Yorku i odbierałem bagaż osobisty, kiedy zobaczyłem w TV moją ulubioną pacjentkę. Słuchaj, jeśli nie masz nic przeciwko, zapraszam cię o 14 do Sheratona na lunch. Widziałem, że wyglądałaś na niezbyt szczęśliwą z tego, gdzie się znajdowałaś? Co ty na to?"
– Cześć John, nie mówiłeś że będziesz w New York, bardzo się cieszę że Cię słyszę. Bardzo chętnie wybiorę się na lunch, ale 14 to za późno, mam odprawę na 15, wyrobisz się powiedzmy na 13? Sheraton jest niedaleko posterunku. Będziemy mieli więcej czasu. Na długo przyjechałeś?
- Powoli Jess, nie wszystkie pytania na raz – roześmiał się John – pewnie ze się wyrobię. Złapie taxówkę, zamelduje się i jestem do twojej dyspozycji. Porozmawiamy jak się zobaczymy, a teraz lecę, znalazłem bagaż.

Rozmowa z Johnem zawsze uspakajała Jess. Bardzo lubiła jego towarzystwo. Po śmierci rodziców to jemu pierwszemu opowiedziała o wszystkich rzeczach które ją trapią, których się boi, co się stało i jak to na nią wpłynęło. John zawsze ją wysłuchał i starał się pomóc.
Dzieliło ich prawie 10 lat różnicy, ale zawsze świetnie się rozumieli.

Jess spojrzała na zegarek.
- Dobra mam jeszcze godzinę, trzeba popracować nad portretem – sama siebie mobilizowała.
Zapisała wiadomość dla Clausa, żeby nie zapomnieć i wzięła się do pracy.

Sheraton, New York, 5 września 2011, godzina 13.00 AM.

Jess szybkim krokiem weszła do restauracji hotelowej. O mało się nie spóźniła, zatopiona w papierach i własnych przemyśleniach nie zauważyła jak szybko minęła godzina. Uśmiechnęła się na widok Johna siedzącego już przy stoliku, jak zwykle w nienagannie wyprasowanej koszuli i jansach.

- Witaj John, dawno się nie widzieliśmy.
- Jess jak dobrze Cię widzieć – powiedział John wstajac na jej powitanie - siadaj. Zamówiłem już twoje ulubione przystawki. Co tam słychać, nie wyglądałaś w telewizji na szczęśliwą, ale teraz widzę że promieniejesz – uśmiechnął się szelmowsko.
- Jak zwykle szarmancki i czarujący – roześmiała się Jess – co cię sprowadza do miasta, opuściłeś swoją ciepłą posadkę uniwersytecką i ruszyłeś w wielki świat, nawet się nie zapowiadajac – Jess udała oburzoną.
- Mamy tu sympozjum, miał jechać Daniel Grey, ale się rozchorował. Dziekan wrobił mnie w wyjazd wczoraj wieczorem. Wiesz jak lubię latać – wzdrygnął się – ale niestety mus to mus. Postanowiłem zrobić ci niespodziankę. Mam nadzieje że mi się udało – mrugnął porozumiewawczo.
- Udało, udało – uśmiechnęła się.
- Ale mów co to za konferencja prasowa, nie słyszałem o czym była mowa, ale ty nie wyglądałaś na uszczęśliwioną.
- Niestety, sprawy służbowe. Szef stwierdził że nadaje się do takiej roboty, bo poradziłam sobie ostatnio z natrętną dziennikarką, a z wydziału musiał być ktoś na miejscu w razie pytań. Na szczęście nasza rzeczniczka prasowa nie dała im żadnych szans, więc jakoś przeżyłam.
- Cieszę się, radzisz sobie coraz lepiej, jestem z ciebie dumny – stwierdził już na poważnie John - co to za sprawa, jeśli można wiedzieć.
- Wybacz, ale nie jesteśmy już w Bostonie. Zanim coś Ci powiem musze się skonsultować z kapitanem w tej sprawie, ale bardzo chętnie skorzystałabym z twojej pomocy jeśli nie sprawi Ci to problemu.
- Oczywiście że nie, przecież wiesz że zawsze możesz na mnie liczyć, będę w mieście do przyszłego tygodnia. Mam nadzieje że nie zostawisz mnie do końca na pastwę wielkiego miasta i moich stetryczałych kolegów z sympozjum – roześmiał się radośnie – to co zamawiamy – jestem głodny, jedzenie w samolotach woła o pomstę do nieba.

Lanch upłynął im w miłej, przyjacielskiej atmosferze, Jess chociaż na chwile zapomniała o „Tarociarzu” i dziwnym telefonie, wspominając z Johnem czasy studiów.
Umówili się na wypad do miasta, jak tylko oboje poukładają sprawy.
Odprężona i spokojniejsza wróciła na posterunek tuż przed odprawą, po drodze układając sobie w głowie prawdopodobny portret psychologiczny mordercy.
Zabrała z biurka swoje notatki, informacje dla Clausa i ruszyła do pokoju odpraw.



Terrence Baldrick

Śledztwo zaczynało nabierać rumieńców to też Baldrick coraz żywiej się nim interesował, intrygował go szczególnie główny sprawca całego zamieszania. Z jednej strony był to człowiek dobrze wykształcony, ukończył szkołę medyczną i rzeczywiście miał ogromny talent, prawdziwy specjalista w swoim zawodzie. Dbał o każdy szczegół, był przy tym również chcącym zwrócić na siebie uwagę fanatykiem jakiegoś sobie tylko znanego kultu, chodząca antyteza. Być może w dni powszednie ratuje ludzkie życia w jakimś dobrym szpitalu, ale nadchodzą i takie dni, kiedy na jaw wychodzi jego skrywana przez większość czasu natura.

Krótka rozmowa z Stabler'em nie była zbyt owocna, patolog miał tylko chwilę czasu i szybko zniknął wezwany przez swojego przełożonego. Śmiercią policjanta Terrence za bardzo się nie przejął, gdyż w tym aspekcie podzielał akurat zdanie swojego przyjaciela, po prostu nie każdy nadawał się do tej roboty. Z drugiej strony trzeba przyznać, że śledztwo zbierało spore żniwo, oprócz dwóch ofiar, spowodowało jeszcze samobójczą śmierć policjanta.

Baldrick zajął się swoją pracą, analizowanie stosów papierów zapełnionych niemal w całości przez medyczny bełkot, nie poprawiało mu nastroju. Był jednak jakiś plus, znalazł informacje na temat silnego środku medycznego, który spowodował nalot na języku u obu ofiar. Teraz musiał już tylko wypytać o niego kogoś, kto się na tym znał. Kolejna ważna poszlaka. Pracował dalej, a każde kolejne wnioski do których dochodził potwierdzały jego tezę, poszukiwany był lekarzem i to nie byle jakim.

- Baldrick – w słuchawce zabrzmiał głos Mac Nammary – Co tak długo. Właśnie dzwoniła do mnie Walentov. Mam niezłego newsa i chcę byś go przekazał reszcie zespołu. Najszybciej jak dasz radę. Mamy prawdopodobnie trzecią i czwartą ofiarę! Oczy chłopaka i oczy dziewczyny nie są ich. Co więcej kod genetyczny ani jednego z nich nie pokrywa się kodem genetycznym zaginionej Annie Watermann. Walentov przeprowadziła dokładną sekcję genetyczną poszczególnych kawałków. Wstępne wyniki wykazują, że mamy tutaj do czynienia z czterema różnymi osobami. Ich fragmenty zostały ze sobą wymieszane. Idź do „Wampirzycy” i pogadaj z nią. Poproś o dokładny raport najszybciej jak to możliwe. Bądź miły, do kurwy nędzy i jeśli trzeba kup jej kwiaty na koszt wydziału. Zrozumiano? Za godzinę na odprawie!

Właściwie dla Baldrick'a nie był to aż tak news, o tym, że ofiar było cztery wiedział już od drugiej sekcji zwłok. Gorzej natomiast było z kolejnym rozkazem, szykowała się miła pogawędka z panią Walentov.

***

Baldrick dość niechętnie i nader wolnym krokiem szedł na spotkanie z Walentov, w głowie wciąż słyszał słowa Mac Nammary. Miał być miły dla Wampirzycy, a to nie było łatwe zadanie, szczególnie, że ona raczej nie miała zamiaru mu tego ułatwiać. Jednak rozkaz to rozkaz, kapitan nie respektował odmowy, zresztą nawet Terrence nie chciał narazić się na jego gniew.

Na początek postanowił porozmawiać z Robins'em, tym razem mężczyzna sprawiał wrażenie bardziej rześkiego. Co prawda Terrence mógł spróbować złapać Stabler'a i jego wypytać o ten znieczulający środek, ale prawdopodobnie miał on mnóstwo zajęć na głowie.

- Cóż, to niezbyt popularny środek - zaczął Dean zerkając na ekran monitora po czym wyrecytował - Aisthesis Heron, czyli dwuketoxypozalina, do użytku wprowadzony został 12 stycznia 2011 roku, środek znieczulający zawierający...

- To już wiem Dean - wtrącił niecierpliwie Baldrick - Powiedz mi coś więcej, na przykład jak mocny jest to środek?

- Stary! Powaliłbyś tym nosorożca - zaśmiał się z własnego dowcipu - Poważnie, jeden z najmocniejszych środków znieczulający dostępnych na rynku. Moim zdaniem trochę przesadzili z siłą przez co wielu postanowiło z niego nie korzystać.

- Kiedy się go stosuje?

- Z tego co wiem, tylko przy na prawdę bardzo długich i inwazyjnych operacjach, używany raczej rzadko. Swoją drogą ten wasz maniak miał dobry gust, po takim kopie mógł uciąć ofiarą co tylko chciał i tak nic by nie poczuły.

- Pocieszający fakt, na pewno zapewnił im całkowity komfort - skomentował zgryźliwie Terrence - Łatwo jest dostępny?

- Lekarz nie powinien mieć problemów z dostaniem go.

- Ok, a ten nalot na języku? Przedawkował?

- Zgadza się, ofiary dostały stanowczo zbyt dużą dawkę, gdyby podał im jeszcze więcej to zabiłoby ich samo znieczulenie.

- Ok Dean, dzięki za informacje - Terrence uścisnął dłoń patologa i dodał - Teraz muszę jeszcze pogadać z Wampirzycą z zatoki.

***

Baldrick zastał Walentova akurat, gdy uzupełniała jakieś zawiłe dokumenty, z charakterystyczną dla siebie precyzją stawiała kolejne literki nie zwracając uwagi na nowo przybyłego funkcjonariusza. W końcu podniosła wzrok ze stosu papierów i lekko mrużąc oczy zatrzymała go na Terrence'ie.

- Ah, znów ty Baldrick - rzekła dość miłym głosem, który ostro kontrastował z jej lodowatym spojrzeniem - Oto znów zjawiasz się u mych drzwi, czego dusza pragnie?

Dziwna uprzejmość, która nijak do niej nie pasowała, sprawiła, że Terrence postanowił zachować jeszcze większy dystans. Pani Walentov, 46 - letnia szczupła kobieta o krótkich ciemnych włosach cieszyła się dużym autorytetem. Zasłużenie oczywiście, lecz jakby przy okazji wyrobiła sobie opinie wyjątkowo despotycznego szefa, nie wielu ludzi ją lubiło, zresztą vice versa. Była bardzo podobna do Baldrick'a, oboje stronili od towarzystwa, byli skuteczni w tym co robili, a także przekonani byli o swej wyższości. Spotkanie tej dwójki narcyzów kończyły się w różny sposób, zwykle wielkimi kłótniami. Tym bardziej bycie uprzejmą do niej nie pasowało.

- Podobno masz jakieś ciekawe wiadomości - zaczął ostrożnie Terrence.

- To prawda - odrzekła spokojnie wciąż się uśmiechając - Mam dokładne informacje o chorobach osób do których należały organy wewnętrzne, o odłożonych substancjach farmakologicznych u dwóch z nich, a także, creme de la creme, opis uzębienia.

- Świetnie, jeśli wrzucimy te dane do serwera analitycznego prawie na pewno zidentyfikujemy ofiary.

- Nie tak szybko - Walentov postanowiła najwyraźniej ostudzić jego zapał - Procedura trwa około 3-4 tygodnie, biurokracja mój drogi.

Tak, Walentov zachowywała się na prawdę dziwnie. Nie dość, że była miła, to jeszcze to mój drogi. Terrence czuł, że ta kobieta coś knuje, ale nie chciał ryzykować z prowokowaniem jej. W końcu Mac Nammara wyraził się w tej sprawie dość jasno.

- Daj spokój, pracujemy tu nie od dziś - rzekł Baldrick - Na pewni da się coś zrobić żeby to przyspieszyć.

- Ah Terry, Terry - westchnęła ciężko.

TERRY?!

- Oh, dość! Co się z tobą dzieje?

- O czym ty mówisz?

- Nie graj niewiniątka - jego twarz przybrała dziwny grymas - Przestańmy odgrywać tą szopkę, powiedz mi co mam zrobić żebyś przyspieszyła sprawę, zrobię to i oboje będziemy zadowoleni.

- Skoro tak mówisz to w porządku, rzeczywiście można sprawić by wyniki badań znalazły się na biurku Mac Nammary już jutro - Walentov zdjęła okulary i przetarła je niewielką ściereczką - Stawiając sprawę jasno: dziś wieczór, kolacja, ty stawiasz Terrence.

- Zaraz, chyba nie do końca rozumiem, proponujesz mi randkę?

- Kolację i tej wersji się trzymajmy.

- To żart?

To nie był żart.
Patricia Walentov mówiła całkiem szczerze i chyba tylko spełniając tą prośbę Baldrick miał szansę na jak najszybsze otrzymanie wyników. Z drugiej strony, do licha, to była Wampirzyca! W co on się właśnie wpakował?

***
Na koniec udał się do biura Mac Nammary, musiał przekazać mu czego się dowiedział, a w gruncie rzeczy trochę tego było. Kapitan jak zwykle siedział przy swoim biurku i z niezbyt tęgą miną nakazał Terrence'owi by zajął miejsce.

- Co jest Baldrick? - spytał.

- Załatwiłem już tą sprawę z Walentov - odrzekł - Wyniki powinny pojawić się jutro.

- Tak wiem, podobno się z nią umówiłeś.

- Co? - Baldrick wykrzywił twarz w grymasie totalnego zaskoczenia - Jak?

- Ściany mają uszy Baldrick.

- Nie ważne, mam nadzieję, że Wydział da mi jakąś rekompensatę za straconą godność. W każdym razie mam kilka poszlak, które należało by sprawdzić.

- Zaczynaj.

- Ciała ofiar najpewniej były przechowywane w zamrażarkach w których przewozi się organy do przeszczepu, w dodatku sprawca użył silnego i trudno dostępnego środka znieczulającego, co tylko potwierdza tezę, iż mamy do czynienia z lekarzem. Dobrze by było, gdyby kapitan oddelegował kogoś do sprawdzenia rejestru zakupów takich właśnie zamrażarek, podobnie z tym lekiem, wtedy wystarczy, że dla pewności dołożymy jeszcze zakupy farb, których użyto na miejscu zbrodni i voila-, mamy pierwszych podejrzanych.

- W porządku, ktoś się tym zajmie.

- Druga sprawa, jak tylko przyjdą wyniki, ktoś musi za ich pomocą spróbować zidentyfikować ciała, to nie powinno być zbyt trudne.

- Coś jeszcze?

- Trzecia i ostatnia rzecz, w zaułku w którym zginęła pierwsza ofiara był monitoring, nie wiem kto się tym miał zająć, ale ktoś powinien to sprawdzić jak najszybciej. W gruncie rzeczy to wszystko.

- Ok Baldrick, wyślę kilku ludzi, którzy się z tym uporają, wracaj do pracy.

- Się robi - powiedział i chwilę później znalazł się przy drzwiach - Jeśli jutro znajdą ciało Walentov, będę potrzebował alibi, niech pan o tym nie zapomina.

***

Baldrick już wiedział, że ten dzień będzie inny niż wszystkie, za dużo się w okół niego działo. Wrócił do swojego biurka i znów zaczął analizować akta, nie pasowała mu do nich w ogóle panna Watermann, początkowo była co prawda uważana za ofiarę, lecz skoro już to sobie wyjaśnili to po co dalej ciągnęli tą szopkę? Dziewczyna zaginęła, ale przecież to była zwyczajna, tym mógł się zając ktoś inny, niżej postawiony. W tej chwili Watermann dla Baldrick'a nie miała żadnego związku z prowadzonym śledztwem.
Natomiast jeśli chodzi o samego sprawcę, odprawiał te dziwne obrzędy po to by trafić na okładki gazet czy też rzeczywiście był jakimś kultystą? Baldrick miał ciężki orzech do zgryzienia, być może wreszcie trafił się godny rywal, który swą inwencją jeszcze nie raz go zaskoczy. Być może.
 
Sam_u_raju jest offline  
Stary 23-08-2010, 23:10   #38
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
NARRATOR


Clause Grand

Nowy York, 5 września 2011r, szpital Saint Vincents, godzina 12.30 – 14.30
PM

Nim przyleciał helikopter pani Watermann straciła sporą ilość krwi. Zrobiliście z Walterem, co mogliście ale nikt z was nie był specjalistą w kwestii medycyny. Owszem, każdy z waz potrafił udzielić pierwszej pomocy, jednak to mogło okazać się zbyt małą pomocą w tym przypadku.
Kiedy ratownicy medyczni przejęli ranną i z wprawą zajęli się udzielaniem jej pomocy – jeszcze w drodze do śmigłowca pozostało wam mieć tylko nadzieję, że to pozwoli uratować życie nieszczęsnej kobiecie.
Zostawiłeś kluczyki i samochód Walterowi, a sam wskoczyłeś do śmigłowca, który w chwilę potem ostro wystartował.
Przez radio pilot skontaktował się ze szpitalem, a ratownicy medyczni rozpoczęli akcję podtrzymującą życie.
Robią to z taką wprawą, że przestałeś obawiać się o ich brak kompetencji.

Na lądowisku znaleźliście się imponująco szybko. Widać telefon ojca miał niebagatelne znaczenie. Tam czekali już na was ludzie z Ostrego Dyżuru. Deborah Watermann została przeniesiona na wózek i błyskawicznie przewieziona do przygotowanej sali.
Od razu pojawili się też lekarze z zatroskanymi twarzami i napięciem wymalowanym w oczach.
Nie minęło pięć minut a Deborah została zbadana, przebrana, podłączona do urządzeń robiących „PIP” i monitujących najważniejsze funkcje życiowe jej organizmu. Podano jej też krew.

Kiedy najważniejsze działania ratownicze zostały zakończone podszedł do ciebie siwiejący mężczyzna w lekarskim kitlu.

- Mark Vogel – przedstawił się uśmiechając białymi jak śniegi Kilimandżaro zębami. – Pacjentka jest pod moją opieką. Jej stan jest stabilny. Straciła dużo krwi i na dodatek najwyraźniej pomieszała alkohol z dużą dawką środków uspakajających. Rany na przedramionach zdecydowanie mają charakter próby samobójczej. Pacjentka zapewne prześpi najbliższe kilka, może kilkanaście godzin i obudzi się osłabiona, lecz jej życiu, zapewniam pana, nie zagraża żadne niebezpieczeństwo. Jeśli pan zostawi mi swój telefon natychmiast skontaktuję się z panem, gdy pacjenta odzyska przytomność.

Czekałeś jeszcze na męża pani Watermann, który miał przyjechać do szpitala, lecz ten się nie zjawił.

Spojrzałeś na zegarek. Godzina 14.00. Cholera! O 15.00 jest odprawa a ty musisz tam się jakoś dostać. Najszybciej będzie taksówką. Ale już musisz ją wezwać.

Walter Mac Davell

Nowy York, 5 września 2011r, mieszkanie Państwa Watermanów godzina 12.30 – 14.30 PM

Nim przyleciał helikopter pani Watermann straciła sporą ilość krwi. Zrobiliście z Clausem, co mogliście ale nikt z was nie był specjalistą w kwestii medycyny. Owszem, każdy z waz potrafił udzielić pierwszej pomocy, jednak to mogło okazać się zbyt małą pomocą w tym przypadku.

Kiedy ratownicy medyczni przejęli ranną i z wprawą zajęli się udzielaniem jej pomocy – jeszcze w drodze do śmigłowca pozostało wam mieć tylko nadzieję, że to pozwoli uratować życie nieszczęsnej kobiecie.

Kiedy śmigłowiec wystartował mogłeś wrócić do domu i zająć się wstępnymi oględzinami nim przyjedzie Mac Nammara i technicy. Oczywiście robisz to tak, by nie zniszczyć potencjalnych śladów. Wszak znany jesteś na Wydziale ze swoich zdolności analizy znajdowanych na miejscu zbrodni śladów.

Rekonesans domu nic jednak nie dał. Poza otworzonymi drzwiami i tylnym wejściem nic nie wskazywało na ingerencję osób trzecich w sytuację. W małej łazience przylegającej do salonu znaleźliście środki farmaceutyczne i do połowy opróżnioną flaszkę whisky. Na stojącej na brzegu wanny szklance z łatwością dostrzec można ślady szminki. Czyżby targnięcie się na swoje życie było wynikiem połączenia tabletek i alkoholu? To wielce prawdopodobne.

Czasu starczyło na tyle, by zajrzeć do każdego pomieszczenia – w tym pokoju Annie – gdzie na szafce ktoś ustawił zdjęcie dziewczyny przewiązane czarną szarfą. Nie znalazłeś jednak niczego podejrzanego.

Pierwszy na miejsce dotarł Stary, błyskając światłami koguta. Przed posesją Watermannów zdołała się już zgromadzić grupa gapiów. Niewielka, ale najwyraźniej powiększająca się z każdą chwilą. Artur Mac Nammara zignorował ludzi i podszedł do drzwi ale już tam byłeś.

- Co jest? – zapytał szef jak zawsze bez zbędnych gadek – szmatek.

Pokrótce wyjaśniłeś mu przebieg zdarzeń, a on słuchał cierpliwie zapaliwszy papierosa. Potem pokazałeś mu też obraz.

- Kurwa – skomentował to cicho – To się wszystko dupy nie trzyma. Ta cała sprawa. Wiesz Mac Davell, ze mamy już cztery trupy. Te szczątki, to pieprzona układanka z przynajmniej dwójki ludzi w przypadku każdej pary. Na szczęście żaden z kawałków nie odpowiada genotypowi Annie. Wdepnęliśmy w niezłe gówno, a smród zrobi się nie do opisania, kiedy prasa w końcu się o tym dowie. Baldrick próbuje dowiedzieć się czegoś więcej, a reszta zespołu zapierdziela przy zdobytych materiałach.

W tym momencie zadzwoniła jego komórka. Odebrał, krzywiąc się jak przed wizytą u dentysty. Przez chwilę wysłuchiwał kogoś z drugiej strony.

- Jestem na miejscu – uciął tyradę rozmówcy. – Tak. Dokładnie. Oczywiście, szefie.

Kiedy skończył rozmowę spojrzał na ciebie z rozbawieniem ale i zdziwieniem w oczach.

- Ten kutafon, Watermann ma wpływowych sąsiadów. Właśnie jeden z przyjaciół Komendanta Głównego dzwonił do niego o tym, że coś się dzieje w jego domu. Nawet zadzwonił do naszego dentysty w tej sprawie. A szef natychmiast zadzwonił do mnie, czy wiem coś na ten temat. Wiesz, że u Watermanna leczą się tuzy tego miasta? Aż dziwne, że nikt wcześniej nie naciskał na mnie w sprawie jego córki. Kurewsko dziwne.

Z ulicy na podjazd skręcił dobrze wam znany furgon techniczny NYPD. Szybko. Widać Mac Nammara pociągnął za odpowiednie sznurki.
Ekipą dowodzi znany ci dobrze funkcjonariusz Marco Perpetto. Przysadzisty, niewysoki, wiecznie spocony i zarumieniony facecik, z którym większość z was łapie dobry kontakt.

- Gdzie truposzczak? – zadał pytanie widząc waszą ekipę – I ile mam rozdać chłopakom worków na wymiociny?

Taki nieelegancki żart na temat tego, co zazwyczaj znajdują na miejscach odwiedzanych przez Wydział Specjalny byłby nie na miejscu w innych ustach, lecz kiedy powiedział go Perpetto nawet wydał się śmieszny.

- Nie ma żadnego trupa, Perpetto – powiedział spokojnie Mac Nammara – Mac Davell, powiedzcie technikom, co mają konkretnie zbadać. Ja wynoszę się stąd. Muszę załatwić jeszcze jedną sprawę przed odprawą. Pamiętajcie że, o piętnastej widzimy się wszyscy u mnie w gabinecie. Ty nie. Perpetto i nie susz zębów!

W chwilę potem już odjeżdżał błyskając światłami koguta.

- Spoko gość z waszego starego, co – zagaił Perpetto czekając aż jego zespół opuści furgon. – Ale chyba nie macie z nim łatwego życia. Wygląda na ostrą żyłę.

Popatrzyłeś chwilkę, jak zajmują się swoją pracą, wiedząc, że akurat ekipa Perpetto znajdzie tutaj najmniejszy podejrzany ślad.

W jakieś 15 minut później zadzwoniła twoja komórka.

- Witam serdecznie, detektywie – usłyszałeś ponownie głos pana Watermanna. – Dziękuję serdecznie, że tak szybko zareagował pan na moją prośbę i w ten sposób uratował życie mojej żony. Właśnie kontaktowałem się telefonicznie ze szpitalem. Powiedziano mi, że moja żona targnęła się na swoje życie. Z kolei sąsiedzi mówią mi o sporej ilości policjantów, którzy przeszukują mój dom. Co prawda nie mam nic do ukrycia, ale zastanawiam się, czy to jest standardowa procedura w przypadku prób samobójczych. Bo jeśli nie, to proszę nie zrozumieć mnie źle, wolałbym, aby zakończył pan te przeszukiwanie, dobrze? Chyba, że wniesie to coś do śledztwa w sprawie śmierci mojej córki. Jestem konserwatystą i uważam, że dom jest moją twierdzą, a teraz troszkę zbyt wielu ludzi traktuje go jak deptak.

Musiałeś szybko podjąć jakąś decyzję w tej sprawie, a potem zbierać się na odprawę, na której tak bardzo zależało Mac Nammarze.

Jessica Kingston

Miła rozmowa z przyjacielem podziałała lepiej, niż najcieplejszy prysznic w chłodny dzień, lepiej niż mocna kawa w poniedziałkowy poranek, lepiej niż cokolwiek innego.

Kilka rzeczy ułożyło ci się w głowie, ale przede wszystkim udało ci się zapomnieć o nocnych koszmarach i napięciu z niedzieli.
Jednak coś w całej sprawie wydawało ci się mocno nie tak. Przeglądałaś notatki, które zdążyłaś zrobić słysząc jak Marlon nadal napiernicza w klawisze klawiatury. Cichy, prawie niesłyszalny stukot jaki towarzyszył jego pracy był dla ciebie jak rozregulowany, chaotyczny metrometr. I wtedy cię olśniło. Tak po prostu.

Sprawców było przynajmniej dwóch! Nie wiesz czemu, ale tak czujesz. Dlatego tak dokładnie przygotowują swoją scenę zbrodni. To wołanie. Wołanie do kogoś, kto ma na nie odpowiedzieć. Jak ... rzucona rękawica przed pojedynkiem. Pytanie – czy rzucona w twarz policji czy też ... komuś innemu.
Z głową pełna niespokojnych myśli przekroczyłaś, jako jedna z pierwszych, próg sali odpraw. Mac Nammara kończył z kimś rozmowę przez komórkę, ale dał ci znać ręką, że możesz wchodzić i siadać.
- Dupek – rzucił ostro kończąc rozmowę a potem spojrzał na ciebie takim dość natarczywym spojrzeniem.
Wiesz, że nie wróży ono niczego wesołego, ale na szczęście dla ciebie do sali odpraw wchodzili już inni pracownicy Wydziału i Szef przeniósł swój wzrok na nich.

Marlon Vilain

Ekran komputera i przeglądanie danych pochłonęło cię tak bardzo, że dopiero o 15.00 słysząc wołanie Mac Nammary udałeś się na odprawę. Głowa i oczy bolały cię od przeglądania danych. Twój analityczny umysł podsumował wszystko raz jeszcze. Powiązania okultystyczne z satanizmem, podobna sprawa z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku z Bostonu. Hmm. Zbierając te skromne notatki zorientowałeś się, ze nie zająłeś przeglądem monitoringów, o których wspominał Szef ani... O Matko Boska!

Przecież to oczywiste! Jeśli zabita dziewczyna to nie Annie a macie jej zdjęcie to wystarczyło skorzystać z ogromnej bazy danych policyjnych kartotek i praw jazdy, włączyć program wyszukiwarki i voila – miałbyś nazwisko ofiary, lub kilka nazwisk, których zdjęcia najbardziej pasowałyby do wrzuconego zdjęcia źródłowego. To samo można było zrobić z chłopakiem! To był pierwszy krok, od którego powinieneś zacząć swoje badania – ustalenie tożsamości ofiar. Potem szukanie powiązań pomiędzy nimi! Chyba jednak nocne koszmary zmęczyły cię bardziej, niż sądziłeś, że nie wpadłeś na to wcześniej.

Terrence Baldrick

Pracowite przedpołudnie było za tobą. Co więcej, nie czułeś się zbyt dobrze. Chyba częste przebywanie w klimatyzowanej kostnicy i ciepłych pomieszczeniach biurowych zaczęły dawać ci się we znaki. Grypa? Być może? A może jedynie reakcja obronna przed wieczorną „schadzką” z Walentov. W sumie dziwna sprawa z tą „Wampirzycą”. Może rzeczywiście zaimponowałeś jej swoją postawą, dociekliwością, intelektem. Ha. Nic dziwnego – przecież to bardzo prawdopodobne – przekonywała cię twoja narcystyczna natura.

Idąc na odprawę, zastanawiałeś się czy Marlon już ustalił personalia dwójki ofiar. Pozostałe dwa nazwiska pojawią się, kiedy Walentov zrobi test DNA. Będziecie mieli wystarczającą ilość danych, aby zawęzić poszukiwania sprawcy. Znajdą się punkty styczne pomiędzy życiem ofiar. Miejsca, gdzie bywali razem. Wspólni znajomi. Na to nałoży się dane związane z zakupem lodówek, środka znieczulającego, farby i innych szpargałów i czarodziej Marlon wciśnie ENTER, a na ekranie jego komputera pojawi się króciutka lista nazwisk. Bardzo króciutka. Jeśli każdy wykona swoją pracę tak, jak należy to najdalej do końca tygodnia będziecie mieli sprawcę.

Chyba, że coś pójdzie nie tak.

A idąc na odprawę miałeś coraz gorsze przeczucia. Coś w tej niby klarownej sprawie nie dawało ci spokoju. Jakiś pierwiastek niewiadomego, który powodował, że cierpła ci skóra na karku, a poczucie fatalizmu nie ustępowało, kiedy wchodziłeś do sali odpraw.

Wszyscy

Nowy York, 5 września 2011r, siedziba Wydziału Specjalnego N.Y.P.D, godzina 3:00 PM

Mac Nammara popatrzył na was spokojnym, zmęczonym wzrokiem.
Stanął przy tablicy, wziął marker i zaczął wykład, co jakiś czas pisząc i głośno komentując.

- To nasza ostatnia odprawa w takim trybie – zapowiedział. – Od teraz meldujecie mi o postępach w śledztwie zgodnie z procedurą – raportami na piśmie. Na szefa zespołu wyznaczam detektywa Mac Davella, lecz pamiętajcie, że jest to tylko nominacja funkcyjna. Każde z was jest uznanym detektywem i chcę, byście pracowali tak jak do tej pory, zgodnie z własnymi metodami pracy. Mac Davell, wiem że rozumiesz to polecenie, ale upewnię się jeszcze i powtórzę. Zespół ma swobodę działania, ale to ty dostajesz w dupę za ich błędy i gonisz ich do roboty. Jakbyś miał z kimś problem, dzwoń do mnie, a ja pokażę mu gdzie jego miejsce, słuchacie mnie Baldrick i Grand, bez robienia większych problemów, niż zazwyczaj. Macie pracować jako zespół. Wszyscy. Jak na razie idzie wam świetnie. Krąg podejrzanych zawęża się, a to na początku śledztwa jest najważniejsze.

- Wiecie już zapewne, że mamy cztery ofiary. Kawałki ciał należą do czterech różnych osób. Wszystkie odurzono tym samym środkiem, którego pochodzenie zbadał Baldrick. Cztery rożne grupy krwi. Żadna nie należy do Annie Watermann , lecz – najnowsza wiadomość - krew Annie posłużyła do namalowania fragmentów spirali na miejscu zbrodni. Mamy więc znów mocny ślad wiążący dziewczynę za sprawą i możemy wznowić działania z nią związane.

Na tablicy napisał Annie Waterman i zakreślił zapis kołem. potem kontynuował:

- Przed odprawą kazałem przeszukać rejestry praw jazdy wydawanych mieście i namierzyłem drugą ofiarę. Cieszy mnie, że pomyśleliście o tym samym – powiedział z sarkazmem. – To dziewiętnastoletni Terrence Fireman. Ostatni adres to Bronx. Macie go w mailach na swoich kontach. Zdążyłem sprawdzić, że był notowany za branie narkotyków w 2008. Podobnie sprawdziłem naszą domniemaną Annie Watermann. Ofiara nazywa się prawdopodobnie Dorothy Groundbauer, ale jeszcze nie zdążyłem dowiedzieć się niczego więcej. Dysponujemy tylko zdjęciem zdjęciami z kostnicy i adresem. Dobrze by było popytać o nią sąsiadów. Podobnie jak o chłopaka. Co do czwartej osoby, no i co do trzeciej, nie mamy pojęcia kim mogą one być.

Na tablicy pod zapisanymi personaliami dopisał dwa nowe nazwiska: Terrence Fireman i Dorothy Grundbauer. Je również zakreślił. Spojrzał na was i kontynuował:

- Poszukajcie punktów stycznych życia Terenca, Dorothy i Annie – może na coś traficie. Może to pozwoli też zawęzić nam krąg poszukiwań dwóch pozostałych zamordowanych osób. Kazałem technikom z medycyny sprawdzić DNA pozostałych ofiar i porównać z danymi medycznymi okolicznych szpitali, poradni bezpłodności, sądów badających ojcostwo. Wiemy tylko tyle, ze mamy dwie zamordowane kobiety i dwóch mężczyzn.. Baldrick postarał się i przyspieszył procedurę i dzięki mu za to, więc jutro wieczorem powinniśmy mieć kolejne dwa nazwiska. Do tej pory wiemy tylko, że wszystkie ofiary są młode. Dopiero co ukończyły 18 lat. Zdrowe, sądząc po ich organach wewnętrznych, chociaż niektóre z nich brały określone leki, a ich analiza i porównanie z danymi medycznymi klinik, szpitali i prywatnych gabinetów pomoże w identyfikacji ciał. Oczywiście, w przypadku chłopaka, rozpoczęliśmy standardową procedurę identyfikacji zwłok – łącznie z ogłoszeniami w mediach. Schemat działania ten sam. Ale nie wiemy, jak sprawca poznał swoje ofiary i jak je selekcjonował.

Odwrócił się do tablicy i nabazgrał pod nazwiskami: PUNKTY STYCZNOŚCI MIĘDZY DZIECIAKAMI!!!

- Dobra. Teraz czekam na wasze postępy w śledztwie. Potem zbierzcie to co macie do kupy i podejmiecie się kolejnych działań. Chcę widzieć efekty! Być może Annie nadal żyje i każda godzina zwłoki przybliża ją do losu tych, których już znaleźliśmy. Więc, do kurwy nędzy, oczekuję zaangażowania dwadzieścia cztery godziny na dobę! Jasne!? Jesteście najlepsi w tym pieprzniku zwanym Wydziałem Specjalnym i ja w to bezgranicznie wierzę, bo was wybrałem do tej sprawy. Wiem, że dacie sobie radę! Ale musicie wszyscy działać na pełnej parze i wymieniać się informacjami. To nie jest wyścig po premię, awans, czy Bóg wie co! To niewdzięczna, gówniana praca z jeszcze bardziej gównianych pieniędzy podatników! A z tej gównianej pracy zostaniemy rozliczeni wszyscy – wy jako zespół, a ja jako wasz szef. A sprawą "Annie "zaczęły się już interesować naprawdę ważne dupki w mieście. Niedługo zażądają wyników, a co ja mogę im dać? Hę?! Dlatego nie marnujcie więcej mojego i waszego czasu lecz zasuwajcie do roboty. Chcę mieć tego bydlaka, lub tych bydlaków jak najszybciej w areszcie. Wypieprzajcie!

Ostatnie, ostre słowa, załagodził uśmiechem. Wiecie, że był nieuprzejmy, bo taki już jest. Wiecie jednak, że pomoże wam w tej robocie i wyciągnie za uszy, gdybyście coś namieszali.

Gabinet szefa opuszczacie o 15.15. Cała „odprawa” długo nie trwała.

Walter Mac Davell

Nowy York, 5 września 2011r, siedziba Wydziału Specjalnego N.Y.P.D, godzina 3:00 PM
Odprawa przyniosła nie tylko nowe informacje, ale przede wszystkim miłą niespodziankę dla Waltera.
- Na szefa zespołu wyznaczam detektywa Mac Davella - rzucił krótko MacNammara.
Detektyw bardzo się ucieszył, ale nie okazał na zewnątrz swoich prawdziwych emocji. Nadal chłodnym wzrokiem wpatrywał się w kapitana i słuchał go z uwagą.
- MacDawell wiem, że rozumiesz to polecenie, ale upewnię się jeszcze i powtórzę. Zespół ma swobodę działania, ale to ty dostajesz w dupę za ich błędy i gonisz ich do roboty.
- Oczywiście panie kapitanie - odparł z lekkim przekąsem.
Dalej MacNammara wytknął wszystkim ich błędy i zaniedbania. Na szczęście kapitan mimo swej surowości był bardzo wyrozumiały i skończyło się tylko na słownej reprymendzie.
- Dobra. Teraz czekam na wasze postępy w śledztwie. - rzucił na zakończenie - Chcę mieć tego bydlaka, lub tych bydlaków jak najszybciej w areszcie. Wypieprzajcie!
Kapitan zabrał wszystkie dokumnety i wszedł z pokoju odpraw. W tym momencie Walter wstał i gestem dłoni poprosił o chwilę uwagi:
- W związku z tym, że zostałem mianowany szefem naszego zespołu śledczego, chciałbym abyście zostali jeszcze kilka minut. Chciałbym omówić kilka rzeczy jeśli pozwolicie.
Gdy detektyw upewnił się, że wszyscy zostali na swoich miejscach kontynuował:
- Musimy ukierunkować i zorganizować naszą pracę. Proponuję podzielić się na dwa zespoły śledcze. Pierwszy stanowić będę ja oraz Clause. Drugi Marlon, Terrence oraz Jessica. Pierwszy zespół zająłby się szeroko rozumianą sprawą Annie Watermann. Mam tu na myśli przesłuchanie świadków, zbieranie dowodów oraz ustalenie, gdzie obecnie znajduje się prawdziwa Annie. Drugi zespół miałby za zadanie ustalanie tożsamości pozostały ofiar, badanie ich powiązania z Annie, zbieranie dowodów i przesłuchanie odpowiednich świadków. Raz, dwa razy dziennie lub częściej w razie konieczności, spotykalibyśmy się i wymieniali informacjami. Co o tym sądzicie?
-Jestem za. - odezwał się Grand - Aczkolwiek przydałaby się nam jeszcze Jess. Działa kojąco na moje skołatane nerwy, a i przyjemniej na nią popatrzeć niż na ciebie Wally- uśmiechnął się do Waltera, a do Jess puścił oko - A tak serio to subtelność kobieca może nam pomóc w zbliżyć się do sprawy. - A i jeszcze jedno. Może to zbytnia ostrożność Wally, ale trzeba wysłać funkcjonariusza do szpitala i postawić go przed drzwiami sali w której leży pani Watermann.
- Wiem, że wolałbyś przebywać w towarzystwie Jess, bardziej niż w moim, ale musisz obejść się smakiem. - Walter uśmiechnął się ironicznie - Terrence ostatnio skarży się na coraz bardziej dokuczliwe przeziębienie i w każdej chwili może rozłożyć się na dobre. Dlatego właśnie zdecydowałem się podzielić nas na takie, a nie inne zespoły. Co do ochrony pani Watermann, zgadzam się całkowicie. Pogadam o tym z kapitanem - MacDawell spojrzał po twarzach zgromadzonych w sali i widząc, że chyba nie ma nikt już nic do dodania powiedział - Jeżeli nikt nie zgłasza już sprzeciwów, to ruszajmy do pracy. Szkoda czasu.
- Zajmę się tą dziewczyną, popytam trochę, może sąsiedzi powiedzą coś ciekawego, poszukam też jakichś powiązań - rzekł Baldrick wpatrując się w Walter’a - O ile Szef nie ma nic przeciwko - widać, że nie w smak było mu być podkomendnym nawet jeżeli mógł działać po swojemu.
- Dzięki Baldrick. To ironiczne szefie mógłbyś sobie jednak darować. Wiesz, że moja funkcja dowódcy zespołu nie wiąże się z żadnymi profitami, ani nie zobowiązuję was do niczego specjalnego, poza tym co zawsze jest w waszych obowiązkach. Jedyna różnica między nami to taka, że będę miał więcej papierkowej roboty niż wy.
- Skończyłeś już swoją tyradę idealnego gliniarza, czy masz coś zamiar jeszcze dodać? Nie chcę cię urazić Walter, ale momentami jesteś napraaaaawdę nudny. W akademii musiałeś być prawdziwym wzorem do naśladowania.
- Jeżeli chciałeś mnie urazić, to muszę Cię zmartwić, nie udało Ci się. Nie uważam tego, że lubię porządek i organizację za wadę. To bardzo przydatne cechy w naszej pracy. Masz prawo do innego zdania. Ja już skończyłem, jak to ująłeś tyradę idealnego szefa, więc do roboty. Ten psychol ciągle jest na wolności, a my nadal nic o nim nie wiemy.
- Przekonałeś mnie, dobrze mieć takiego dobrego szefa - znów mocniej zaakcentował ostatnie słowo, zaś nim opuścił pomieszczenie rzucił jeszcze sucho - Powodzenia.
- Dzięki - odparł Walter posyłając mu ironiczny uśmiech.
Gdy słowna potyczka z Baldrickiem skończyła się, wszyscy zaczęli się zbierać do wyjścia. Walter podszedł do Granda i rzekł, tak aby nikt inny nie słychał:
- Zostań jeszcze chwilę Clause, mam do ciebie słówko.
Gdy Walter został sam na sam z Grandem powiedział:
- Mam do Ciebie prośbę Clause. Rano spotkałem się z bezdomnym, który mieni się Cesarzem wszystkich włóczęgów. Troszkę z nim pogadałem. Jak na kogoś kto mieszka na ulicy, wie dość sporo o interesującej nas sprawie. Z jednej strony może to być dobry świadek, a z drugiej równie dobrze pierwszy podejrzany. Jestem z nim umówiony dziś wieczorem w dokach w Red Hook. Ma mi pokazać co się tam naprawdę wydarzyło. Chciałbym, abyś udał się tam ze mną i w razie czego służył za wsparcie. Mam nadzieję, że mogę na ciebie liczyć.
-Posłuchaj mnie Walter- powiedział odwracając się do niego - Posłuchaj uważnie. Zrobię wszystko żeby dopaść tego skurwysyna i nie cofnę się przed niczym. Nawet jeśli sytuacja doprowadzi do tego, że starce odznakę. Chcę głowy tego psychola! - stanowczo, lecz cichszym głosem tak by tylko Walter usłyszał - Podjąłem decyzję i po zakończeniu tej sprawy odchodzę z Policji. Chcę jego głowy cokolwiek to nie miałoby znaczyć przyjacielu. Pewnie, że w to wchodzę.
- Dzięki Grand, wiedziałem, że będę mógł na ciebie liczyć. A tego psychola to musimy złapać. Wiesz jednak, co myślę o samosądach. Cokolwiek ten człowiek zrobił należy mu się uczciwy proces. Zapewniam cię jednak, że zostawię cię z nim na kilka minut, jak go już złapiemy.
-To będzie uczciwy sąd Walter. Bardzo uczciwy. - dodał, ale już bardziej sam do siebie, a niżeli do Waltera.
- Dobra Grand, na razie to musimy go złapać, a potem się będziesz mógł nim zająć. Ja teraz odwiedzę przyjaciół Annie, a ty mógłbyś pojechać do szpitala w którym udzielała się jako wolontariuszka i przepytać tamtejszy personel. Zadzwonię do ciebie pod wieczór i dam znać, gdzie się spotkamy.

Nowy York, 5 września 2011r, siedziba, godzina 5.00 PM, Central Park
Walter miał za sobą kilka godzin męczących przesłuchań z akademicką dzieciarnią. Sam kiedyś taki był, gdy studiował prawo. Teraz jednak pałał do nich wszystkich, naprawdę szczerą niechęcią, a czasami wręcz odrazą.
- Wydaje im się, że są kimś wyjątkowym. Wielcy indywidualiści - myślał Walter idać parkową alejką - A tak naprawdę są wszyscy tacy sami. Puści, próżni i do szpiku kości przeżarci przez nowobogackie przyzwyczajenia i zwyczaje.
Z tych kilku rozmów Walter nie dowiedział się nic nowego. Tylko wciąż powtarzane niczym jakaś mantra zdanie, że to była wyjątkowo spokojna i dobra dziewczyna. Wszyscy ją lubili, a i on nikomu złego słowa nie powidziała. Dobrze się uczyła i udzielała społecznie.
- Po prostu wzór cnót - pomyślał z sarkazmem detektyw.
Większość jej zazdrościła tej chęci do pracy i udzielania się na forum publicznym. Wzór studentki, córki, obywatelki. W każdym calu idealna. Wolała iść poczytać do biblioteki niż do puba, czy na imprezę. Była bardzo pomocna i życzliwa.
Od tych wszystkich zalet i cnót przypisywanych Annie Watermann, Walterowi zaczęło się robić już niedobrze. To pewnie międzyinnymi tak bardzo zainteresował go David Coorfield. Młody, przystojny chłopak o rudych włosach i takiej samej barwy koziej bródce. Na pytania Waltera odpowiadał wolno, szukał słów, a jego wzrok ciągle uciekał gdzieś na boki.

MacDawell od razu wyczuł, że chłopak z jakiś powodów coś ukrywa. Każde kolejne pytanie miało na celu zdobycie jego zaufania, a jednocześnie zbadanie co i dlaczego ukrywa chłopak. Kilka minut rozmowy wystarczyło, by stwierdzić że David podkochiwał się w Annie. Ona pewnie nic o to nawet nie wiedziała. Walter zmienił nagle temat i zapytał o rodzinę Annie, o jej stosunki z ojcem i matką. Chłopak był lekko zdziwiony, ale prawie natychmiast odpowiedział:
- Ojciec Annie, to zaborczy skurczybyk.
To była nowość. Większość znajomych Annie twierdziła, że rodzina Watermannów była wręcz wzorową rodzinką. Żadnych konfliktów, czy sporów. A tu takie wyznanie.
Chłopak musiał być naprawdę emocjonalnie zaangażowany.
Kilka kolejnych pytań pozwoliło Walterowi stwierdzić, że chłopak ewidentnie się czegoś obawia i ma to niewątpliwy związek z Annie.
- A co z narkotykami? - spytał Walter ponownie zmieniając temat - Nie wiesz czy Annie próbowała czegoś?
- Pewnie tak - rzucił David, wzrok wbijając w ziemię - Jak każdy, no nie? - ni to spytał ni stwierdził.
- Ja nie wiem jak obecnie wygląda życie studenckie - odparł Walter - Ty mi jednak możesz powiedzieć, prawda?
Chłopak rzucił tylko krótkie spojrzenie w stronę detektywa i ponownie wbił wzrok w chodnik.
- Ja to nie, ale inni to tak. Annie pewnie też. Choć to pewnie jakieś niegroźne rzeczy były. Jakaś trawa i takie tam. - jego głos drżał, a na czole pojawiły się drobne kropelki potu. Takich objawów MacDawell nie mógł przeoczyć. Teraz już miał pewność, że chłopak kłamie. MacDawell nie miał jednak już czasu dłużej go męczyć, gdyż zbliżała się pora spotkania z Cesarzem.
- Rozumiem - odparł lakonicznie detektyw - To chyba wszystko. Masz tu moją wizytówkę. Jakbyś sobie coś przypomniał to dzwoń śmiało.
MacDawell pożegnał się z chłopakiem i ruszył w stronę samochodu. Pojechał do Central Parku, a po drodze wykręcił numer Granda:
- Hej tu Walter. Jeżeli skończyłeś już w szpitalu, to o 5.30 widzimy się w Central Parku przy stolikach do szachów. Wiesz, gdzie to jest?... To dobrze. Jakbyś wziął z biura latarki i kamizelki to byłbym wdzięczny.... To do zobaczenia.
Po piętnastu minutach Walter był na miejscu. W oczekiwaniu na Granda i Cesarza postanowił się przejść parkowymi alejkami. Idąc wzdłuż szpaleru drzew, ponownie wyjął telefon:
- Hatcher mówi detektyw MacDawell. Jak tam nasz ptaszek?..... To dobrze. Mam dla was niespodziankę, będzieci mieli kilka godzin wolnego. Za dwadzieścia minut przejmuję naszego Cesarza... Ok. To na razie. Cześć.

Jessica Kingston


Sprawców było przynajmniej dwóch! – nagłe olśnienie spłynęło do umysłu Jess - Dlatego tak dokładnie przygotowują swoją scenę zbrodni. – tylko po co, co chcą tym osiągnąć. Czy jest to jakieś wołanie o pomoc; wołanie do kogoś, kto ma na nie odpowiedzieć. Czy to wszystko, to tylko prowokacja, chęć zwrócenia uwagi, ale kogo. Czy działania są wymierzone w policję, czy przeciwko komuś innemu.

Z głową pełną kolejnych pytań Jess weszła do sali odpraw gdzie zastała już Mac Nammare który właśnie odkładał słuchawkę telefonu. Nie wyglądał na zadowolonego, nie wróżyło to nic dobrego.

Zanim Jess zdążyła coś powiedzieć zjawili się pozostali członkowie ekipy, oprócz Marlona, którego trzeba było oderwać od komputera.

Szef wyglądał na przemęczonego. W krótkich słowach wyznaczył Mac Davella na tymczasowego szefa zespołu.
Jess ten wybór nawet odpowiadał, uporządkowany służbista jest lepszym wyborem niż aspołeczny Terrence, czy nadpobudliwy Clause.
Walter miał zawsze wszystko zapięte na ostatni guzik i był chodząca encyklopedią przepisów, czasami było to męczące, ale tylko dla innych. W pracy był jak chodząca maszyna do poszukiwań, przesłuchań i gromadzenia dowodów.
- Tak to był dobry wybór – przemknęło Jess przez myśl - Nie wszyscy wyglądali jednak na uszczęśliwionych tym faktem.

Okazało się że na polecenie szefa, technicy przepuścili zdjęcia ofiar przez policyjne bazy i odnaleźli dane personalne. Terrence Fireman i Dorothy Groundbauer, oboje niespełna 19 letni.
- Biedne dzieciaki – pomyślała Jess – ale następne informacje były dla Jess szokiem i nowością. Ofiar było co najmniej 4. Ludzkie układanki były zlepkiem różnych ofiar.
- A wiec czekają nas jeszcze dwa makabryczne znaleziska, a może i więcej – myślała intensywnie Jess w miarę docierających do niej informacji.
Krew którą wymalowano znaki na ścianie należała z całą pewnością do Annie - kontynuował szef.

Jess zapisywała wszystkie najważniejsze informacje w swoim notatniku. Informacji przybywało, a wraz nimi pojawiały się coraz to nowe pytania.

Po zakończeniu kapitan zabrał wszystkie dokumnety i wszedł z pokoju odpraw. W tym momencie Walter wstał i gestem dłoni poprosił o chwilę uwagi:
- W związku z tym, że zostałem mianowany szefem naszego zespołu śledczego, chciałbym abyście zostali jeszcze kilka minut. Chciałbym omówić kilka rzeczy jeśli pozwolicie.
- Musimy ukierunkować i zorganizować naszą pracę. Proponuję podzielić się na dwa zespoły śledcze. Pierwszy stanowić będę ja oraz Clause. Drugi Marlon, Terrence oraz Jessica. Pierwszy zespół zająłby się szeroko rozumianą sprawą Annie Watermann. Mam tu na myśli przesłuchanie świadków, zbieranie dowodów oraz ustalenie, gdzie obecnie znajduje się prawdziwa Annie. Drugi zespół miałby za zadanie ustalanie tożsamości pozostały ofiar, badanie ich powiązania z Annie, zbieranie dowodów i przesłuchanie odpowiednich świadków. Raz, dwa razy dziennie lub częściej w razie konieczności, spotykalibyśmy się i wymieniali informacjami. Co o tym sądzicie?

- Myślę że pomysł jest dobry – podsumowała Jess.

Uśmiechnęła się jeszcze słysząc komentarz Clause. - Nie przepuści żadnej okazji – w jakiś sposób pochlebiało Jess jego zainteresowanie.

Mac Dawell spojrzał po twarzach zgromadzonych w sali i widząc, że chyba nie ma nikt już nic do dodania powiedział - Jeżeli nikt nie zgłasza już sprzeciwów, to ruszajmy do pracy. Szkoda czasu.

Jess podeszła przed wyjściem do Clause
- Rozmawiałam dzisiaj z Funkcjonariusz Brown z wydziału podsłuchów, prosiła żeby Ci przekazać, ze wczorajszego dnia nie było żadnych połączeń ani wewnętrznych, ani zewnętrznych na Twój telefon. -

Zebrała swoje notatki i skierowała się do gabinetu Mac Nammary.
Szef siedział za biurkiem zawalonym dokumentami i przeglądał akta jakiejś sprawy.
- Szefie mogę na sekundę – zapytała Jess.
- Wchodź, mam chwilę, o co chodzi – zapytał zmęczonym głosem.
- Dzisiaj do miasta przyjechał na sympozjum psychologiczne mój wykładowca i przyjaciel Johm Tapiro. Kiedy pracowałam w Bostonie, brał kilka razy udział w śledztwie w charakterze konsultanta przy tworzeniu portretów psychologicznych. Chętnie omówiłabym z nim swoje przypuszczenia odnośnie „Tarociarza”, jeżeli szef nie miałby nic przeciw temu, przypuszczam że mamy do czynienia z co najmniej dwoma osobami. John jest uważany w środowisku za świetnego eksperta. – Jess zaczynała się rozkręcać ilekroć mówiła o Johnie.
- Dobra Kingston, nie musisz mi przedstawiać jego CV. Jeżeli uważasz że wniesie coś istotnego do sprawy, to z nim pogadaj. Ufam Twojemu osądowi, masz moją zgodę.
- Dziękuję szefie – Jess wstała i wyszła z gabinetu.

Skierowała najpierw kroki do swojego biurka, zebrała teczki i ruszyła do biurka Marlona ciągnąc za sobą krzesło.
- Dobra Marlon jeśli mamy coś z tego wyciągnąć – zaczęła kładąc notatki na jego biurku – to zaprzęgnijmy twoje maszynki do pracy – powiedz do czego się dokopałeś, ja powiem Ci co ustaliłam do tej pory. Jak Terrence się pojawi może coś jeszcze dorzuci.

Marlon Vilain

Wcisnąć control, wdusić nieco zabrudzony beżową mazią klawisz "A", potem control C. Przebiec szybko wzrokiem po parunastu niewielkich prostokątach, control V, zwieńczyć donośnym kliknięciem w ENTER.

Ból w oczach pulsował w rytmie szalonego techno. Ha, podobno co godzinę należy choć odwrócić spojrzenie od monitora, terefere.
Marlon nakrył się na tym, że przeskakuje po prostu co jakiś czas jedną lub dwie linijki. Odprawa była w tym momencie manną z nieba.
Potrzebował tylko przebić się przez burdel na biurku w celu wyłowienia notatnika. Marlon nałożył okulary i rozpoczął kopanie.

Odprawa, choć długa, tym razem nie dała powodów do nudów. Szef tym razem był lekko nakręcony, a Marlon miał wrażenie jakby ktoś zachęcająco kopnął go w tyłek.
No i - nazwisssssssska, my precioussss.
Po formalnościach Walter przejął pałeczkę bosa. Szybki podział na zespoły i zadania.
Czas powrócić na wartę.

Zaskoczony Vilain nie spodziewał się ujrzeć Jessici Kingston, ciągnącą ze sobą krzesło i rozkładającej papiery na jego biurku.

- Dobra Marlon jeśli mamy coś z tego wyciągnąć – zaczęła to zaprzęgnijmy twoje maszynki do pracy – powiedz do czego się dokopałeś, ja powiem Ci co ustaliłam do tej pory. Jak Terrence się pojawi może coś jeszcze dorzuci

Na ustach Marlona zakwitło coś na wyraz uśmiechu.
- Więc, ekhem, postanowiłem... zastanawiałem się nad jednym pytaniem. Skoro okoliczności mniej więcej wykluczają działanie pojedynczej osoby to musi być to grupa. Stawiam na sektę bądź inną szajkę kultystów. - mówiąc powoli, jakby wyduszając z siebie słowa, wyciągnął z jednej z szuflad biurka teczkę. Gmerał w niej przez chwilę przewalając zapisane papiery, w końcu wyciągnął parę wydruków. - Lider. Przywódca.
Podał Jess właściwą kartkę ze ścianką tekstu.
- Ja zakładam że jest ich przynajmniej dwóch. Świetnie zorganizowani, jeden prawdopodobnie z wykształceniem medycznym. Rozmawiałam z nim przez telefon, wysławiał się bardzo poprawnie, kompletnie bez emocji. Czytając raport o użytym znieczuleniu możemy założyć że to ktoś kto pracuje czynnie w zawodzie. - Jess wzięła do ręki podaną kartkę.- niestety telefonu nie dało się namierzyć.

"Syriusz - najjaśniejsza gwiazda w paśmie Oriona.
Syriusz jest również kojarzony z Satanizmem.
U Hindusów, Persjan czy Fenicjan był symbolem "Lidera" a Rzymianie nazywali Syriusza "Janitor Lethacus" lub "Władca (powiernik) piekieł" prawdopodobnie w nawiązaniu do Anubisa.
Przez wieki, Syriusz był rozpoznawany przez okultystów i ezoteryków jako miejsce pochodzenia Lucyfera i jego hierarchii. W Chrześcijaństwie Syriusz jest tak naprawdę słowem-kluczem piekieł"
Texe Marrs "Book of new age cults and religions" "

- Dopiero potem zapuściłem się do biurowego rzęcha, programu porównawczego to znaczy...
Kolejny wydruk, tym razem nieco znajomy z wyglądu.
"Akta numer 1345, Archiwum Stanowe, Sprawa: Lestera Crownbirda z 1966r. Boston.
Zbieżność sprawy z aktualnymi zapytaniami – 88%. Symbole okultystyczne na miejscu zbrodni, ćwiartowanie zwłok, karty tarota, odurzanie ofiar.
Wersja elektroniczna akt: niedostępna.
Archiwizacja elektroniczna akt z roczników 1962 – 1968 w trakcie realizacji.
Pracuje nad nią Wydział Szósty Archiwum Bostońskiej Policji. "

- Jeszcze się z nimi nie skontaktowałem. Czy coś jeszcze? - Vilain otarł dłonią czoło, przyzwyczajonym gestem. - Może jak nie będę o tym myśleć, to mi się przypomni.

- Mogę spróbować się do czegoś dokopać, pracowałam w Bostońskiej Policji, zanim przeniosłam się tutaj. Mam tam jeszcze kilku znajomych, których mogę wypytać. Może nawet pamiętają tą sprawę.

- Wpisz do wyszukiwarki nazwiska obu ofiar, sprawdźmy czy może uczęszczali do tych samych szkół, korzystali z tej samej biblioteki. Byli w podobnym wieku, mogli się spotkać. Nie wierze żeby mordercy wybierali swoje ofiary na chybił - trafił. Za dużo w tym wszystkim precyzji, żeby się zdawali na przypadek.
- Taśmy z monitoringu mogą nam coś dać, ale trzeba zakładać, ze poruszają się co najmniej dwoma samochodami.
- O, właśnie o tym na śmierć zapomniałem. - mruknął cicho Marlon.
- Karty tarota tez są jakieś dziwne, oznaczają zdradzonych kochanków, ale nigdzie nie natrafiłam na takiego rodzaju karty. Możesz je zeskanować i wrzucić przeszukiwanie takich samych bądź podobnych? Może będzie wiadomo gdzie je można kupić, albo kto je robi. - Jess zaczęła przerzucać kartki notatnika. - Potem będziemy musieli sprawdzić dostępność tego leku, i kto go nabywał w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Z tego co napisali w raporcie, to nie jest powszechnie stosowany specyfik, więc każdy kto kupuje musi mieć pozwolenie - licencję medyczną, a co za tym idzie będą te osoby w rejestrze medycznym co zawęzi nam poszukiwana, przynajmniej w przypadku styczności takiej osoby z Annie.
- Monitoring, lek, tarot, identyfikacja... - Marlon wyliczał rzeczy do sprawdzenia na palcach. W pewnym momencie spojrzał Kingston w oczy - Pardon, ale “rozmawiałaś” z mordercą?
- Zadzwonił zaraz po konferencji prasowej - natychmiast skontaktowałam się z wydziałem podsłuchów, ale to niestety ślepy trop. Użył jednorazówki. “Powiedział że wie o nas wszystko a my o nim nic, i ze kłamstwa ranią bardziej niż broń” Napisałam notatkę służbową do szefa, a moje przypuszczenia o nim zawarłam w portrecie psychologicznym. Muszę się jeszcze z kimś skonsultować w tej sprawie i na następnej odprawie dostaniecie prawdopodobny portret do ręki.
Odpowiedział tylko kiwnięciem głowy.
Grand też dostał telefon, który może być związany ze sprawą.

Terrence Baldrick

Jakoś udało się spełnić prośbę Mac Nammary i Baldrick mógł być z siebie dumny, mimo wszystko nie czuł się spokojny, wieczorne spotkanie z Walentov nie wróżyło nic dobrego, w dodatku chyba zaczęło go łapać jakieś przeziębienie, a był to jedynie wierzchołek góry lodowej. W końcu wciąż miał na głowie sprawę z Tarociarzem, wiedział, że znalezione przez niego i pozostałych członków wydziału poszlaki powinny wyłożyć im sprawcę niemal na tacy. Byłby jednak głupi, gdyby nie zakładał, iż coś może się jeszcze skomplikować, poza tym jego rywal był na tyle bystrym człowiekiem, że nawet na taką okoliczność mógł się zabezpieczyć. Co ciekawe, Baldrick nawet na to liczył.

Odprawa u Mac Nammary nie była zbyt długa, lecz kapitan jasno przedstawił im jakie stawia przed nimi zadanie i na jakich priorytetach powinni się teraz skupić. Szef zresztą sam mocno zaangażował się w śledztwo i udało mu się poznać tożsamość dwóch ofiar, pierwszą była niejaka Dorothy Groundbauer, zaś drugą Terrence Fireman. Teraz należało jeszcze dowiedzieć się czegoś więcej na temat tej dwójki oraz poszukać między nimi punktów styczności. Przy okazji warto wspomnieć, iż wreszcie pojawiło się cóż co łączyło Annie Watermann ze śledztwem, mianowicie jej krwią namalowana została część spirali na miejscu zbrodni.

Dla samego Baldrick'a najciekawszym momentem odprawy było wyznaczenie przez Mac Nammara'ę tymczasowego szefa grupy, został nim oczywiście Walter. Terrence co prawda nie miał aspiracji na to by samemu nim zostać, lecz wybranie młodszego i mniej doświadczonego policjanta w pewnym stopniu ugodziło w jego ambicję. Walter był wiecznym perfekcjonistą, ale Baldrick widział w nim raczej ogromnego pedanta. Nic więc dziwnego, że między nimi wywiązała się mała utarczka, której inicjatorem był oczywiście Terrence, nic jednak nią nie wskórawszy postanowił czym prędzej zająć się pracą.

***

Baldrick nigdy nie był dobry w przesłuchiwaniu świadków czy podejrzanych, rzadko kiedy potrafił im uwierzyć, trudność sprawiało mu również utrzymanie na wodzy swojej krnąbrnej natury. Nie raz i nie dwa zdarzało mu się dostać naganę, a nawet wezwanie do sądu za ubliżanie i inne podobne zachowania. Tym razem jednak z czystej ciekawości udał się pod adres Dorothy Groundbauer.

Dziewczyna mieszkała w dobrej dzielnicy na Manhattanie w kilkupiętrowej zadbanej kamienicy, Baldrick sam kiedyś miał zamiar zamieszkać w podobnym miejscu, głównie z uwagi na sporo przestrzeni w mieszkaniu, z drugiej jednak strony nie chciał mieć zbyt wielu sąsiadów, a tego nie dało się wykluczyć. Po chwili Baldrick nacisnął przycisk i z domofonu wydobył się niepewny męski głos.
- Słucham?

- Terrence Baldrick, Wydział Specjalny, mam do pana kilka pytań - rzekł szybko funkcjonariusz.

- Nie rozumiem, o co chodzi?

- Wolałbym porozmawiać w środku, jeśli pan pozwoli.

Mężczyzna nic nie odpowiedział, lecz kilka sekund później drzwi ustąpiły i Terrence z wolna wszedł do środka. Zajęło mu kilka chwil nim po schodach wdrapał się w końcu na górę, w gruncie rzeczy nie był już młodzieniaszkiem, a 50. na karku czasem dawała się we znaki.

Drzwi otworzył mu młody, na oko dopiero skończył studia, i całkiem przystojny mężczyzna o blond włosach i błękitnych oczach, już pierwszy rzut oka wystarczał by stwierdzić, iż należał do tych ludzi dla których wygląd stanowił ogromny priorytet. Gospodarz zaprosił Terrence'a do salonu po czym obaj usadowili się na na fotelach stojących przy niewielkim stoliku.

- Chodzi o niejaką Dorothy Groundbauer, mieszka tutaj, prawda? - rozpoczął Baldrick.

- Zgadza się, mieszkamy razem od jakiegoś czasu - odrzekł mężczyzna robiąc przy tym zatroskaną minę - Jezu, w co ona się wpakowała?

Funkcjonariusz puścił pytanie mimo uszu bacznie lustrując cały pokój, trzeba przyznać, że urządzony był z klasą i był na prawdę zadbany. Na ścianie zauważył oprawiony w ramkę dyplom zatytułowany Dla pracownika miesiąca Michael'a Bucket'a, z dalszej treści wynikało, iż pracował w jakiejś korporacji telekomunikacyjnej na średnim jej szczeblu.

- Panie Bucket, czy miał pan może ostatnio jakieś sprzeczki z panią Groundbauer?

- Nie... to znaczy tak... bardzo ją kocham, ale ostatnio nie najlepiej nam się układało i pomyślałem, że pewnie nocuje u koleżanki. Czy coś jej się stało?

Baldrick znów udał, że nie słyszy pytania, tym razem skupił się na dłoni chłopaka, nie dostrzegł na niej żadnej obrączki, wyglądało więc na to, iż para żyła w popularnym ostatnio konkubinacie. Na półce stało natomiast zdjęcie jakiegoś nienagannie ubranego mężczyzny, z kilkoma długopisami wystającymi z kieszonki koszuli, wyglądał mu na jakiegoś miejskiego urzędnika. Obok niego stała również kobieta o troszkę już posiwiałych włosach i ciemnych okularach, ubrana w ciepły sweterek i spódnicę sprawiała wrażenie żywcem wyjętej z gabinetu nauczycielskiego jakieś szkoły.

- To jej rodzice, mieszkają w New Jersey - powiedział chłopak, który najwyraźniej spostrzegł czym zainteresował się jego gość, tym samym wyrwał go z zamyślenia.

- Szkoła? Praca?

- Nie, skończyła już naukę, teraz pracuje w butiqu.

- Znajomi?

- Jej najlepszą koleżanką jest Nataly Inbert - na małej karteczce zapisał numer i podał Baldrick'owi - Proszę, może się panu przyda.

- W porządku, nie pozostaję mi nic innego jak tylko powiedzieć, że Dorothy Groundbauer została zamordowana - rzekł bez uczuciowo Terrence - Jej ciało znaleziono w jednym z zaułków w dzielnicy Soho...

- Nie, to jakaś pomyłka!

Mężczyzna wstał po czym znów ciężko padł na fotel, chwilę później na jego policzkach popłynęły łzy, widać było, że chłopak jest w na prawdę głębokim i nieudawanym szoku. Nie minęło nawet kilka chwil a totalnie się rozkleił.

- To moja wina! Nie powinienem jej robić wyrzutów! A może ona rzeczy-czy-czywiście tylko z ni-ni-nimi flirtowała? Boże! Alkohol, imprezy, luźny związek, jak ja miałem to znieść?

Baldrick chciał jak najszybciej wydostać się z mieszkania, nie był zbyt dobry w pocieszaniu i składaniu kondolencji. Poza tym dowiedział się już wszystkiego czego chciał, a teraz nic więcej i tak nie wyciągnąłby już z tego chłopaka. Widać było, że na prawdę ją kochał i właśnie dlatego wybaczał jej nieodpowiedzialne zachowanie i zapewne kolejne skoki w bok.

***

W końcu udało mu się wyrwać z mieszkania, przepytał również sąsiadów, lecz nie wiedzieli oni na temat Dorothy zbyt wiele, więc Baldrick postanowił spotkać się z Nataly, jej przyjaciółką od serca. W tym celu umówił się z nią w jednym z pubów znajdujących się nie daleko. Wygląd Nataly Inbert mocno zaskoczył Terrence'a, piercing (Bóg jeden raczy wiedzieć gdzie), kolorowa fryzura, tatuaże i diabelsko mocny makijaż, do tego guma do żucia i niebieskie kabaretki. Przez telefon wydała mu się bardzo wyluzowaną i sympatyczną dziewczyną, przy tym również bystrą i bezpośrednią, ale gota Baldrick nigdy by się nie spodziewał.

- A więc, kiedy ostatnio widziałaś Dorothy? - spytał.

- W piątek, balowałyśmy razem w Black & White na Soho do późna w nocy - odrzekła szybko i pewnie - Tak, ostro zabalowałyśmy.

- Wspominała może o jakichś kłopotach?

- Dora? Nigdy w życiu! Ta kobitka dała by sobie radę z każdym problemem, nikt się o nią nie musiał martwić.

- A może miała jakiś innych, hmm... - spojrzał na swoją rozmówczynię - innych dziwnych znajomych?

- Nie mam pojęcia, Dora lubiła bawić się życiem, co chwila miała nowych znajomych.

- A może interesowały ją jakieś rytuały?

- Rytuały?
- No wiesz, goci - chore rytuały, chore rytuały - goci - Baldick tym razem nie zdołał się ugryźć w język.

- Co ty gadasz facet?! To, że stawiała od czasu do czasu Tarota nie znaczy od razu, że jest jakąś jebniętą kultystką - Nataly była widocznie wzburzona.

- Tarot? Miała jakieś książki ezoteryczne? Jak bardzo się tym interesowała? - Terrence wreszcie dostrzegł jakiś ślad, za którym mógłby podążyć.

- Stawiała Tarota, chodziła do wróżek, sprawdzała horoskopy, zresztą wszyscy znajomi przychodzili do niej na wróżby.

- Czyli na prawdę w to wierzyła, tak?

- Tak, mówiła, że ma jakąś moc.

- Miała jakąś zaufaną wróżkę? Taką do której często chodziła?

- Właściwie to wspominała coś o jakiejś Madame Gizelder, ma gabinet gdzieś na Soho.

Dalsza część rozmowy przebiegała podobnie jak w z Bucket'em, Baldrick poinformował Nataly o tym co stało się z jej przyjaciółką, dziewczyna ciężko to przeszła choć i tak lepiej dawała sobie z tym radę niż konkubent Dorothy. Szybko postanowiła się ulotnić, dzięki czemu zaoszczędziła funkcjonariuszowi wysłuchiwania kolejnych lamentów. Zapewne wiele osób zdziwiłoby się dlaczego Terrence dopiero pod koniec rozmowy informował o tragicznym końcu Dorothy, ale robił tak tylko dlatego, że wiedział, jak ciężko jest wyciągnąć cokolwiek od osób, które właśnie usłyszały coś tak strasznego.

Baldrick opuścił lokal krótko przed 17:30, po głowie chodziły mu nie tylko myśli o śledztwie, ale również o spotkaniu z Walentov. Nie wiedział czego może się spodziewać, w dodatku zastanawiał się, gdzie upchnął swój stary garnitur. Postanowił jednak, iż jak tylko upora się z panią patolog od razu zajmie się Fireman'em, jeśli on również interesował się ezoteryką to mogą mieć pierwszy punkt styczności. Oprócz tego należało również sprawdzić Madame Gizelder, tak dla pewności.

Clause Grand

Dotarłem na odprawę na ostatnią chwilę ale na szczęście nie byłem spóźniony. Niestety nie zdążyłem się przygotować. Tak na dobrą sprawę nie byłem do niej przygotowany więc starałem się nie wychylać za bardzo. Kapitan gadał i gadał a na końcu bardzo mnie zaskoczył zrzucając brzemię szefa zespołu na Walltera.

Wbiłem oczy w Jess. Wyglądała prześlicznie i nawet już na końcu języka miałem komplement ale w głowę wbiły się myśli o Annie. Z transu wyrwał mnie głos Walltera:

- W związku z tym, że zostałem mianowany szefem naszego zespołu śledczego, chciałbym abyście zostali jeszcze na kilka minut. Chciałbym omówić kilka rzeczy jeśli pozwolicie.
Gdy detektyw upewnił się, że wszyscy zostali na swoich miejscach kontynuował:
- Musimy ukierunkować i zorganizować naszą pracę. Proponuję podzielić się na dwa zespoły śledcze. Pierwszy stanowić będę ja oraz Clause. Drugi Marlon, Terrence oraz Jessica. Pierwszy zespół zająłby się szeroko rozumianą sprawą Annie Watermann. Mam tu na myśli przesłuchanie świadków, zbieranie dowodów oraz ustalenie gdzie obecnie znajduje się prawdziwa Annie. Drugi zespół miałby za zadanie ustalanie tożsamości pozostały ofiar, badanie ich powiązania z Annie, zbieranie dowodów i przesłuchanie odpowiednich świadków. Raz, dwa razy dziennie lub częściej w razie konieczności, spotykalibyśmy się i wymieniali informacjami. Co o tym sądzicie?

-Jestem za. Aczkolwiek przydała by się nam jeszcze Jess. Działa kojąco na moje skołatane nerwy a i przyjemniej na nią popatrzeć niż na ciebie Wally- uśmiechnąłem się do Waltera a do Jess puściłem oko- a tak serio to subtelność kobieca może nam pomóc w zbliżyć się do sprawy.
-A i jeszcze jedno. Może to zbytnia ostrożność Wally ale trzeba wysłać funkcjonariusza do szpitala i postawić go przed drzwiami sali w której leży pani Watermann.
- Wiem, że wolałbyś przebywać w towarzystwie Jess, bardziej niż w moim, ale musisz obejść się smakiem. - Walter uśmiechnął się ironicznie - Terrence ostatnio skarży się na coraz bardziej dokuczliwe przeziębienie i w każdej chwili może rozłożyć się na dobre. Dlatego właśnie zdecydowałem się podzielić nas na takie, a nie inne zespoły. - MacDawell spojrzał po twarzach zgromadzonych w sali i widząc, że chyba nie ma nikt już nic do dodania powiedział - Jeżeli nikt nie zgłasza już sprzeciwów, to ruszajmy do pracy. Szkoda czasu. Grand chciałbym, abyś pojechał ze mną do pana Watermanna, wygląda na to, że musimy z nim porozmawiać.
- Zajmę się tą dziewczyną, popytam trochę, może sąsiedzi powiedzą coś ciekawego, poszukam też jakichś powiązań - rzekł Baldrick wpatrując się w Walter’a - O ile Szef nie ma nic przeciwko - widać, że nie w smak było mu być podkomendnym nawet jeżeli mógł działać po swojemu.
- Dzięki Baldrick. To ironiczne szefie mógłbyś sobie jednak darować. Wiesz, że moja funkcja dowódcy zespołu nie wiąże się z żadnymi profitami, ani nie zobowiązuję was do niczego specjalnego, poza tym co zawsze jest w naszych obowiązkach. Jedyna różnica między nami to taka, że będę miał więcej papierkowej roboty niż wy.
- Skończyłeś już swoją tyradę idealnego gliniarza, czy masz coś zamiar jeszcze dodać? Nie chcę cię urazić Walter, ale momentami jesteś napraaaaawdę nudny. W akademii musiałeś być prawdziwym wzorem do naśladowania.
- Jeżeli chciałeś mnie urazić, to muszę Cię zmartwić, nie udało Ci się. Nie uważam tego, że lubię porządek i organizację za wadę. To bardzo przydatne cechy w naszej pracy. Masz prawo do innego zdania. Ja już skończyłem, jak to ująłeś tyradę idealnego szefa, więc do roboty. Ten psychol ciągle jest na wolności, a my nadal prawie nic o nim nie wiemy.
- Przekonałeś mnie, dobrze mieć takiego dobrego szefa - znów mocniej zaakcentował ostatnie słowo, zaś nim opuścił pomieszczenie rzucił jeszcze sucho - Powodzenia.
- Dzięki - odparł Walter posyłając mu ironiczny uśmiech.

Gdy Walter został sam na sam z Grandem powiedział:
- Mam do Ciebie prośbę Clause. Rano spotkałem się z bezdomnym który mieni się Cesarzem wszystkich włóczęgów. Troszkę z nim pogadałem. Jak na kogoś kto mieszka na ulicy wie dość sporo o interesującej nas sprawie. Z jednej strony może to być dobry świadek, a z drugiej także podejrzany. Jestem z nim umówiony dziś wieczorem w dokach w Red Hook. Ma mi pokazać co się tam naprawdę wydarzyło. Chciałbym, abyś udał się tam ze mną i w razie czego służył za wsparcie. Mam nadzieję, że mogę na Ciebie liczyć.
Clause Grand:
-Posłuchaj mnie Walter- powiedziałem odwracając się do niego - Posłuchaj uważnie. Zrobię wszystko żeby dopaść tego skurwysyna i nie cofnę się przed niczym . Nawet jeśli sytuacja doprowadzi do tego że starce odznakę. Chcę głowy tego psychola! - stanowczo lecz cichszym głosem tak by tylko Walter usłyszał - Podjąłem decyzję i po zakończeniu tej sprawy odchodzę z Policji. Chcę jego głowy cokolwiek to nie miało by znaczyć przyjacielu. Pewnie że w to wchodzę.
- Dzięki Grand, wiedziałem, że będę mógł na Ciebie liczyć. A tego psychola to musimy złapać. Wiesz jednak, co myślę o samosądach. Cokolwiek ten człowiek zrobił należy mu się uczciwy proces. Zapewniam Cię jednak, że zostawię Cię z nim na kilka minut, jak go już złapiemy.
Clause Grand:
-To będzie uczciwy sąd Walter. Bardzo uczciwy.- dodałem ale już bardziej sam do siebie a niżeli do Waltera.
- Dobra Grand, na razie to musimy go złapać, a potem się będziesz mógł nim zająć. Ja teraz odwiedzę przyjaciół Annie, a ty mógłbyś pojechać do szpitala w którym udzielała się jako wolontariusz i przepytać tamtejszy personel. Zadzwonię do ciebie pod wieczór i dam znać, gdzie się spotkamy.

Poszedłem do swojego biurka i zebrałem wszystkie dokumenty które na nie spłynęły. Postanowiłem robotę terenową zostawić do jutra a dziś przejrzeć dokładnie jeszcze raz papiery. Zabrałem się więc ze wszystkim i pojechałem do domu Gdzie przeglądałem akta czekając na telefon od Waltera
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 23-08-2010 o 23:15.
Gryf jest offline  
Stary 23-08-2010, 23:13   #39
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
NARRATOR

Nowy York, 5 września 2011r, New York City, godzina 4:00 - 5.30 PM

Clause Grand

Dojazd do domu zajął ci trochę czasu. Zdążyłeś jedynie coś przekąsić, popijając lekkim piwkiem, rozłożyć akta i zacząć studiować zawarte w nich informacje, kiedy zadzwonił Walter.
Jeśli chciałeś wpaść po kamizelki do biura to musiałeś jechać prawie od razu. Kiedy dojechałeś do Komendy była prawie 16.45, a pobranie sprzętu zajęło kolejne cenne minuty.

Pojechałeś na spotkanie z Walterem do Central Parku. Kiedy dotarłeś na miejsce zaczął padać deszcz.

Nowy York, 5 września 2011r, godzina 4:00 - 5.30 PM

Walter Mac Davell

Kolejne twarze, kolejne nic nie wnoszące do sprawy zeznania. Frustrująca, powodująca ból głowy praca.
Na szczęście około 17.00 było po wszystkim. Po telefonie do Granda zadzwoniłeś do „cieni” jakie miały pilnować Cesarza i dowiedziałeś się, że bezdomny cały dzień przesiedział przy stoliku szachowym grając z rożnymi ludźmi, którzy potem przynosili mu jakieś fanty. Raz tylko odszedł od stolika. Zjadł kilka hot-dogów z wózka kręcącego się przy wejściu do Central Parku i wrócił do szachów.
Wzmianka o jedzeniu przypomniała ci, że w brzuchu ci burczy. Zatrzymałeś się na moment i przekąsiłeś jakiegoś fast-fooda. Szybko, by zdążyć na czas na spotkanie z Grandem.
Kiedy dotarłeś na miejsce spotkanie zaczął padać deszcz.
Nowy York, 5 września 2011r, siedziba Wydziału Specjalnego N.Y.P.D, godzina 4:00 - 6.00 PM

Jessica Kingston, Marlon Vilain

Marlon siadł znów przy komputerze, a Jessica zajęła się “wsparciem logistycznym” podsuwając pomysły i potencjalne tropy źródłowe.
We dwoje stanowicie naprawdę potężną „maszynę” analityczną. Dwa umysły nastawione na analizę śladów.

Najpierw poszukiwanie punktów stycznych pomiędzy ofiarami. Trzy nazwiska wrzucone do programów policyjnych. Kilka kodów dostępu i autoryzujących umożliwiających Marlonowi na korzystanie z przeogromnych baz danych policji, łącznie z ograniczonym dostępem do materiałów CIA i FBI. Bajka!
Najpierw ustalenie IP ofiar poprzez żądania ich dostawcy internetu. Mając IP analiza aktywności w sieci. To może zająć sporo czasu wiec Marlon przerzuca się na kolejne poszlaki.

Jess wykonuje skan obu znalezionych kart. Marlon zajmuje się obróbką graficzną i wrzuca w sieć szukając informacji o wykonawcy talii. O 16.15 macie ustalony adres sklepu – pracowni niejakiej Lady Ashy Thordaughter o nazwie „Neopoganin”, który oferuje różne akcesoria z pogranicza okultyzmu na zamówienia – w tym karty tarota. Te dwie karty są dziełem jednej z artystek robiących ezoteryczne obrazy na zamówienie poprzez „Neopoganina”. Artystka ukrywa się pod inicjałami A.V. Na stronie internetowej sklepu jest, oprócz maila itp. również adres tradycyjny. Crosby Street w dzielnicy Soho.

Jednocześnie dokonujecie przeglądu realizowanych leków Aisthesis Heron, czyli dwuketoxypozalina Wprowadzony na rynek w tym roku. Dostęp do niego mają w zasadzie wszystkie szpitale w okolicy, kliniki, prywatne gabinety, ale nie jest zbyt popularny ze względu na cenę oraz bardzo silne działanie. W swoim czasie konkurencja firmy farmaceutycznej Wantex wprowadzającej środek na rynek procesowała się o to, by go zakazać. W czerwcu tego roku przegrali jednak głośny proces i Aisthesis Heron został oficjalnie wprowadzony na listę leków.

W zasadzie lista nazwisk i instytucji, która zakupiła owe leki w obrębie stanu zamknęła się w liczbie 384 klientów. Niewiele. Z tego niespełna połowa to prywatni lekarze. Szybkie spojrzenie na listę pozwala wam około 16.30 dojść do ciekawego spostrzeżenia. Sporą partię leków w sierpniu tego roku zakupił Waterrman – ojciec zaginionej Annie.

W końcu, tuż przed siedemnastą, program wyszukujący informuje o zakończeniu wstępnej pracy nad IP ofiar. Są dwa dające do myślenia ślady. Terence Fireman i Dorothy Groundbauer udzielali się na jednym forum internetowym wymieniając poglądami na tematy związane z wolnym seksem, lekkimi narkotykami i zahaczającymi delikatnie o kwestie religii i okultyzmu. Znacie tą stronę. Kiedyś była dowodem w sprawie pewnej sekty śmierci nad którą oboje pracowaliście. Strona to „tchnienie życia”. Chłopak używał tam nicka: angelosanonimos93, a Dorothy misticdoraxa. Co więcej, oboje leczyli się u tego samego lekarza rodzinnego – doktor Aliny Techkovantachy. Szybko sprawdziliście, że nazwiska doktor nie ma na liście osób zakupujących Aisthesis Heron.
Nie ma jednak żadnych powiązań pomiędzy nimi a Annie. Nic. To jakby dwa zupełnie inne światy.
Wspólna praca zaczyna przynosić efekty. Około 18.15 kiedy na Wydziale nie ma już prawie nikogo a i wy zastanawiacie się, czy nie zrobić sobie przerwy drzwi do gabinetu szefa otwierają się i staje w nich Mac Nammara.

- Kingston, Vilian – patrzy na was tym spojrzeniem, które zawsze zwiastuje niedobre wieści – Jedźcie na Sea Gate, ulica Marina, na samym końcu. Na starej barce znaleziono kolejne ciało. Ekipy techników za chwilę będą na miejscu.

- Komórki Granda i Mac Davella milczą, a do Baldricka zaraz zadzwonię.

Nowy York, 5 września 2011r, New York City, godzina 4:00 - 5:35 PM

Terrence Baldrick

Te dwa spotkania – z chłopakiem Dorothy i jej najlepszą kumpelką były pełne łez, smarków i rozmazanego makijażu, przynajmniej w drugim przypadku. Facet Dorothy okazał się być nudnym, marzącym o karierze typkiem w pulowerku zupełnie nie pasującym do swojej podstrzelonej dziewczyny. Natalia to szalona dziewczyna w okresie buntu. Oboje nie wydają się mieć cokolwiek wspólnego z okrutną zbrodnią, lecz już nie raz przekonałeś się w swojej pracy, że pozory potrafią zmylić.

Wsiadłeś do samochodu, kierując się w stronę domu. Kolacja z Walentov. Kto by pomyślał. Co też Wampirzyca może od ciebie chcieć, bo w swój urok osobisty i oszałamiającą aparycję to raczej nie wierzysz.
Zaczął padać deszcz przybierając na sile.
Nagle koło ciebie pojawił się policjant na motorze błyskając światłami i każąc zjechać na bok.

Kiedy już się zatrzymałeś funkcjonariusz podszedł a ty pokazałeś mu odznakę, nie chcąc tracić czasu na wyjaśnienia.

- Przepraszam, sir – zasalutował mundurowy – Ale mam pan stłuczony reflektor. W miarę możliwości, sir, proszę go nareperować.
Już chciałeś coś powiedzieć kiedy zadzwoniła ci komórka.
Mac Nammara. Szlag! Odebrałeś.

- Jedź na Sea Gate, ulica Marina, na samym końcu. Na starej barce znaleziono kolejne ciało. Ekipy techników za chwilę będą na miejscu. Zadzwonię do Walentov i usprawiedliwię twoje spóźnienie. Nikt z nas nie zrezygnuje z tego zakładu. – zaśmiał się cicho i rozłączył.

Nowy York, 5 września 2011r, Central Park, doki Red Hok godzina 6:00 - 7.00 PM

Clause Grand i Walter Mac Davell

Spotkaliście się w wyznaczonym miejscu. O tej porze Central Park otulają już wieczorne cienie, lecz nadal spotkać można ludzi uprawiających aktywny wypoczynek czy umawiających się na randki. Domek Szachowy świeci pustkami, widać deszcz wygonił ludzi od stolików.

Cesarz nadszedł alejką, kuląc się w ortalionowym, szarej barwy płaszczu z kapturem, który głośno szeleści przy każdym kroku. Cesarz podszedł bliżej, uniósł brodatą twarz i wręczył jednemu z was foliową torbę wypełnioną jakimiś klamotami.

- Możemy jechać - zaproponował.

Nie mogliście powstrzymać spojrzenia na zawartość torby. Flaszka rumu, jakieś znicze, płyn do zapalniczek, sznurki, zapałki sztormowe, pudełko z kredami, miotełkę i inne rupiecie.

Po dłuższej chwili dojechaliście pod magazyn, w którym znaleziono ciało chłopaka. Zaczęło podać po drodze, więc kiedy wyszliście na opustoszałym nabrzeżu deszcz zdążył już zmoczyć szary beton. Nabrzeże oświetlały jedynie odległe latarnie na drugim brzegu zatoki i lampy uliczne – wszystkie światła tworzyły aurę nad miastem.

Cesarz ruszył bez słowa w stronę opustoszałego magazynu, a wy doświadczacie lekkiego uczucia deja voo. Nie minęła nawet doba, a już jesteście z powrotem w tym troszkę strasznym miejscu.

Wejście zasłaniają żółte, policyjne taśmy, pod którymi Cesarz nurkuje nie naruszając struktury.
W środku panuje wypełniony wilgocią mrok. Słychać szum deszczu, odgłosy kropel rozbijających się na jakiś metalowych fragmentach dachu, szmer niczym oddech uśpionej bestii.
Z niepokojem rozglądacie się wokół siebie, szczególnie ty Clause, przypominając sobie wczorajszą wizję mężczyzny w płomieniach.

- Więc, panie detektywie, chce pan poznać prawdę, tak – Cesarz przerywa ciszę. Jego głos brzmi dziwnie uroczyście w tych ponurych ruinach.
- Tak – Mac Davell potwierdza. – Miałeś mi coś pokazać. – przypominasz mu.
- Zdecydowany.
- Tak.

Cesarz kiwa głową i prosi o swoją reklamówkę. Zaczyna wykładać z niej klamoty. Miotełką zaczyna odgarniać kurz z miejsca, gdzie wcześniej powieszono szczątki ofiar. Przy tej czynności podśpiewuje sobie pod nosem jakąś melodyjkę, od której rytmu dostajecie gęsiej skórki. Potem wyciąga kredę i zaczyna kreślić dziwaczne znaczki, które kojarzą wam się z arabskimi glifami. Trwa to dłuższą chwilę a wy zaczynacie odczuwać coraz większą irytację. Najwyraźniej Cesarz jest zwykłym świrem. Już macie przerwać tą farsę, kiedy Cesarz sięga po kolejne rzeczy. Popija alkohol, a potem rozlewa go w jakiś miejscach. Potem wyciska płyn do napełniania zapalniczek na ziemię, w ścisłej konfiguracji. Rozstawia znicze, do których przywiązane są jakieś sznurki i zapala je zapałkami. W końcu staje prosto i patrząc na was dziwnym wzrokiem mówi:

- Patrzcie uważnie, panowie policjanci. Spójrzcie w ogień. Lecz ostrzegam, cokolwiek ujrzycie, nie wolno wam teraz do mnie podchodzić. Stójcie tam, gdzie jesteście! I obserwujcie uważnie!

Po tych słowach zapala zapałkę i rzuca ją na ziemię u swoich stóp. Płomień styka się z wylanym wcześniej płynem i po chwili wokół Cesarza płonie już znak przypominający nieco cyfrę „8” lub znak nieskończoności.
Cesarz zaczyna znów śpiewać coś w tym dziwnym języku – chyba jakimś wschodnioeuropejskim – i wtedy... coś wokół was zaczyna się dziać.

Pierwsze wrażenie to ruch cieni. Gwałtowny, nienaturalny. Przejmujący dreszczem zgrozy.

Nagle wokół was pojawiają się rozdygotane cienie .. jakby rzucane przez kogoś, kto się rusza. Z tych cieni formują się dwie ludzkie sylwetki – wyglądają jak niewyraźne odbicia rzucane przez marionetki w teatrzyku cieni. Oniemiali i przerażeni zauważacie, że postacie te stają się jakby wyraźniejsze. Kręcą się one wokół was i Cesarza wykonując jakieś czynności – a wy ze zgrozą dostrzegacie, że te cieniste sylwetki ... coś wieszają.

Z każdym przerażonym biciem waszych serc cienie zaczynają nabierać realności i po kilku chwilach są już dwójką wysokich mężczyzn, którzy wieszają kawałki dymiącego cieniem mięsa na metalowych hakach. Twarzy sprawców nie widać jednak, bowiem nadal wyglądają jak dymiące maski.

Budynek wokół was zaczyna drżeć w posadach, słyszycie piski metalu, jakby jakaś siła próbowała rozedrzeć go na strzępy. Cesarz już nie mówi, lecz krzyczy! Nagle wokół was słuchać wiele głośnych dźwięków.

Niespodziewanie jedna z cienistych sylwetek zatrzymuje się i gwałtownie obraca w waszą stronę. Przez ułamek sekundy macie nadzieję, że zobaczycie jej twarz, lecz widzicie jedynie kłęby czarnego, znikającego obok dymu.

- ASTAROT – słyszycie niespodziewany krzyk dobywający się Bóg jeden wie skąd.

I nagle Cesarz krzyczy przeraźliwie. Nim jeszcze krzyk przebrzmiał widmowe sylwetki rozwiewają się, jak dym na wietrze. Kiedy odzyskujecie kontrolę nad swoimi przerażonymi ciałami widzicie Cesarza, który trzyma się obiema rękoma za gardło. Ze zgrozą widzicie, jak spomiędzy palców sika strumień krwi.

Wygląda to tak, jakby przed ułamkiem sekundy ktoś poderżnął bezdomnemu gardło. Ale oprócz was nikogo tutaj nie ma.

Nim uświadamiacie sobie potencjalne konsekwencje tego faktu, Cesarz obraca się i pada na ziemię wśród gasnących płomieni płynu do napełniania zapalniczek. Wiecie, ze jego chwile są raczej policzone.
Odrywa rękę od swojej szyi i wyraźnie wskazuje okrwawionym palcem swoją reklamówkę.
Potem wywraca oczami i traci przytomność z upływu krwi.

Nowy York, 5 września 2011r, Doki na Bronxie, godzina 6:00 - 6.30 PM

Jessica Kingston, Marlon Vilain, Terrence Baldrick

Wiadomość od Szefa popsuła i tak nie najlepszy dzień. Na domiar złego w końcu zaczął padać deszcz, na który zanosiło się już od rana. Zrobiło się szaro, mokro, ponuro i nieprzyjemnie. Intensywność opadów można określić słowem „umiarkowane”, tak że z zebraniem wody z szyby waszego auta wystarczy wycieraczka włączona na drugie tempo skoku.

Jadąc na miejsce znalezienia kolejnego ciała wiedzieliście już, czego możecie się tam spodziewać, jednak sceneria wybrana przez szaleńca lub szaleńców znów zrobiła na was wrażenie. Wcześniej zaułek, potem opuszczona industrialna zabudowa, a teraz złomowisko sprzętu wodnego. Cmentarz łajb, barek, statków, łodzi oczekujących na transport do huty, gdzie zostaną podzielone, oczyszczone i utylizowane.

Wrak okrętu zacumowany stosunkowo niedaleko miejsca znalezienia drugich zwłok. Wjazd na pirs zablokowany przez radiowozy oraz wozy dziennikarzy. Są tutaj różne media, reporterzy biegają z kamerami, nad wami krążą dwa śmigłowce, jeden policyjny, a jeden bardzo popularnej stacji telewizyjnej.
Kiedy – pokazując odznaki – przedostajecie się przez kordon dziennikarzy i mundurowych błyskają lampy fleszy, a pismaki próbują przyblokować was i uzyskać jakieś informacje.
Samochód w końcu dostaje się na teren, na teren, gdzie nikt już wam nie będzie przeszkadzał w pracy. Parkujecie obok dwóch radiowozów i wozu techników. Tym razem, podobnie jak przy pierwszym ciele, ekipa zabezpieczająca ślady jest na miejscu przed wami.
Tym razem ofiara została porzucona na starej barce do przewozu towarów rzeką. Solidna, ociekająca plamami rdzy, jak wieloryb posoką, konstrukcja.

Przed nią stoi wasz znajomy Marco Perpetto. Nawet ten wesołek wydaje się być nie w sosie.

- Uważajcie, gdzie chodzicie – mówi na wasze powitanie. – Ta łajba trzyma się tylko dzięki rdzy. Aż dziw, że nie zawaliła się pod tym bydlakiem. Trup jest w ładowni. Dziewczyna.

Ostrożnie, słuchając rady technika, wchodzicie na przerdzewiały wrak. Przez kolor rdzy i żelazisty zapach unoszący się w powietrzu macie wrażenie, że barka ... krwawi. Metalowe, łuszczące farbę stopnie sprowadzają was do ładowni, w której zalega cienka warstwa wody. Kiedy idziecie ostrożnie pochylając głowy pod wręgami, sięgająca kostek woda wlewa się wam do butów. Cholera! Jeszcze tego brakowało, by do końca popsuć wam dzień.

Szczątki znajdują się w pojemnej ładowni pod pokładem. Wilgoć lśni na kawałkach ciała o niezdrowej, bladej barwie, której nie poprawiło nawet ciepłe, żółte światła latarek techników. Mocnych halogenowych lamp i porozwieszanych tu i ówdzie zaczepianych latarenek napędzanych z generatora.

Głowa ofiary tkwi twarzą do wejścia. Zaszyte powieki. Wygląda jak przerażający strażnik tej upiornej scenerii. Młoda, ładna – podobnie jak wcześniejsza ofiara. Jest – niewyraźny z powodu rdzy – symbol spirali, jest oko wymalowane sprayem na drzwiach, jest też karta tarota – dziwaczna nawet bardziej niż pozostałe wsunięta za kawałek metalu. Ale obok niej widać jeszcze jedną kartę – to nowość. Zwykły as pik z ogólnodostępnej talii. Poza tym jednym nowym elementem, wszystko inne wygląda dokładnie tak, jak w poprzednich miejscach. Dokładane oględziny lepiej pozostawić technikom, a wasz ogląd miejsca potwierdza tylko powtarzalność schematu. Z tym, że teraz schemat został lekko zakłucony.
Nie chcąc narażać się dłużej na przebywanie w tym przerdzewiałym, mokrym miejscu wracacie

- Policja ma świadka, który znalazł trupa – powiedział Perpetto, kiedy opuściliście ciasne i przesycone zapachem trupa pomieszczenie. – To młody facet, który wyprowadzał psa w pobliżu. Jest w radiowozie, bo najwyraźniej doznał szoku. Mówi, że pies pogonił tutaj z ujadaniem. Świadek myślał, że poluje na szczura. Jeśli chcecie z nim pogadać, to wolna wola, bo chłopak już powinien iść do domu.


Marlon Vilain

Deszcz był nawet w porządku. Często wprowadzał melancholijny, wręcz depresyjny nastrój w mieście wieżowców i labiryncie ulic, lecz czyż nie tego potrzeba od czasu do czasu Wielkiemu Jabłku? By zmieniło swe szaleńcze tempo? By ludzie wrócili do swych domów?
Wybijany przez krople rytm na asfaltowych ścieżkach i dachach budynków, pomagał skupić się i skoncentrować.

Tym razem widok ofiary, młodej dziewczyny, nie zrobił na Marlonowi większego wrażenia. Jeszcze trochę a zdąży się do niego przyzwyczaić.

As pik. Ktoś naoglądał się "Mrocznego rycerza"?
"Przeznaczenie rozdaje karty, a my tylko gramy. "
Marlon może i nie miał zielonego pojęcia o psach... Co wyczuło zwierzę? A tam, pewnikiem szczura.
Przypomniał mu się widok szczura we własnym samochodzie. Brrrr.
Schemat zbrodni był prawie identyczny, oprócz zwyczajnej karty, ale na chwilę obecną nic to nie dawało.
Marlon zerknął na zegarek w komórce.
Chciał jeszcze zajrzeć do sklepu gdzie zrobiono karty tarota, ale równie dobrze mógł to zrobić jutro.
- Kto się zajmuje tą łajbą? - spytał Perpetta, czyszcząc okulary z kropel deszczu o rękaw.


Clause Grand

Wertowałem stertę dokumentów niestety czas nie chciał się ani na sekundę zatrzymać. Gdy zadzwonił Wallter musiałem się uwijać by zdążyć na czas. Włożyłem czarne bojówki i koszulkę na ramiączkach. Ze skrzyneczki przy łóżku wyjąłem gruby łańcuch ze białego złota z dużym krzyżem na końcu. Do pasa przypiąłem pistolet. Podszedłem do Szafy i z górnej półki zdjąłem pudełko po butach , które położyłem na stole.
Otworzyłem je i wyjąłem z niego pamiątkę z wojska- mój Desert Eagle .
To był wyjątkowy egzemplarz. Dostałem go jako wyróżnienie od dowódcy 1 pułku Marines. Wspaniała pamiątka.

Założyłem szelki wsunąłem Magnum do kabury.Na plecy założyłem kurtkę i pojechałem po kamizelki.

Gdy dotarłem do Parku Wallter już na mnie czekał. Zaparkowałem Auto blisko i podszedłem do bagażnika. Otworzyłem i podałem z niego jedną kamizelkę Wallterowi a drugą sobie. Niedługo potem zjawił się Cesarz.

To co stało się potem kiedy już dotarliśmy do magazynów rozbiło mnie na drobne. Nie widziałem już granicy między jawą a snem. Między realnym światem a fikcją.

Po spektaklu gdy Cesarz padł na ziemię brocząc krwią oniemiałem. Ale gdy wskazał swój tobołek dopadłem do niego i zacząłem przekopywać w poszukiwaniu tego co chciał dostać. Wyciągając jeden przedmiot za drugim zerkałem co chwilę na starca by gestem wskazał mi o który przedmiot mu chodzi. W głowie ciągle miałem jego słowa by nie robić nic cokolwiek by się nie działo.


Terrence Baldrick

- Przepraszam, sir - rzekł grzecznie policjant, gdy tylko ujrzał odznakę - Ale mam pan stłuczony reflektor. W miarę możliwości, sir, proszę go nareperować.

Baldrick miał już na końcu języka kilka ciętych uwag, którymi miał zamiar uraczyć mundurowego, bo choć wiedział, że człowiek ten wykonuje jedynie swoją pracę to chciał mu ostro dać w kość. Dlaczego? Bo mógł. Wysokie stanowisko, w dodatku Wydział Specjalny, mógłby mu dać lekcję, po której nauczyłby się paru rzeczy o zawodzie policjanta. W każdym razie musiał tego zaniechać, gdyż w aucie znów rozległ się odgłos jego komórki.

- Jedź na Sea Gate, ulica Marina, na samym końcu. Na starej barce znaleziono kolejne ciało. Ekipy techników za chwilę będą na miejscu. Zadzwonię do Walentov i usprawiedliwię twoje spóźnienie. Nikt z nas nie zrezygnuje z tego zakładu.

Kilka ważnych informacji niemal natychmiast zostało przyćmionych przez ostatni wyraz, że też Baldrick od razu na to nie wpadł, to tłumaczyło teatralną wręcz rolę Walentov. Zapewne większość członków wydziału, jeśli nie wszyscy, brało w nim udział, na szczęście Terrence miał już chytry plan jak zemścić na tych kilku dowcipnisiach.

***

Wycieczka do Bronxu już z założenia nie była zbyt przyjemna, w dodatku nie dawno zaczęło padać i sfatygowane wycieraczki Mazdy ledwo dawały sobie radę, tym razem Baldrick postanowił, iż jak tylko znajdzie chwilę czasu to odstawi samochód do warsztatu. W taką pogodę miasto nabierało całkowicie innego wymiaru, wciąż tętniło życiem, choć może już nie z tą samą intensywnością co wcześniej, stawało się za to szare i ponure tworząc idealną scenerię dla każdego filmowego dreszczowca.

Dostanie się natomiast do samego miejsca zbrodni graniczyło już z cudem, policja zabezpieczyła cały teren, lecz nawet to nie pomogło. Tłumy policjantów i rządnych sensacji dziennikarzy, wciąż się przepychając, zbiły się niemal w jedną masę. Mimo to Baldrick zdołał się jakoś przedostać, w oddali dostrzegł również Vilain'a i Kingston, widocznie ich również Stary zaangażował w akcję. W końcu zaparkował auto tuż przy jednym z radiowozów, na terenie wolnym od pismaków.

Wraz z pozostałymi członkami wydziału wszedł na pokład i skierował swoje kroki do ładowni, tam przywitała ich głowa ofiary z obowiązkowo zaszytymi powiekami. Zbrodnia nie odstawała właściwie od poprzedniego schematu, wszystko wyglądało identycznie, nawet tatuaż na ciele denatki, wszystko, oprócz nie pasującej do scenerii karty ze zwykłej talii. Baldrick starał się co prawda dostrzec coś więcej, jakiś przeoczony przez wszystkich ślad, lecz na tej pełnej śmieci łajbie nie było to łatwym zadaniem. Podszedł bliżej i oczywiście zachowując pełną ostrożność by niczego nie naruszyć, zaczął przyglądać się lekko schowanej za kawałkiem metalu karcie. Tym razem nie była poplamiona krwią, choć robiła wrażenie bardziej mrocznej niż poprzednie.

Wyszli, gdyż i tak musieli póki co zostawić sprawę technikom, w gruncie rzeczy tylko oni mogli tam znaleźć coś pomocnego. Perpetto poinformował ich natomiast kto znalazł ciało, młody chłopak na którego wskazał siedział w radiowozie kurczowo trzymając smycz swojego psa. Nie ma się co dziwić, przerażenie to normalna rzecz, a widok na jaki był narażony na pewno będzie mu się jeszcze długo śnił po nocach.

- Sprawdzę co ciekawego ma do powiedzenia nasz świadek, nie zróbcie tu bałaganu - rzekł patrząc na Marlona i Kingston - Chociaż właściwie po co ja to mówię? Bezproduktywność to akurat wasza mocna strona.

Baldrick ruszył w kierunku świadka, kiedy jeszcze dzieliło go od niego jakieś 5 metrów, usłyszał już wredne ujadanie psa. Groźny, masywny zwierz, jakiś mieszaniec podobny do wilczura, najwyraźniej nie polubił funkcjonariusza, właściciel ledwo mógł utrzymać go w ryzach. Dopiero kiedy chłopak kilka razy lekko uderzył do w kark pies uspokoił się i choć położył się przy radiowozie to wciąż bacznie przyglądał się Baldric'owi. Terrence dopiero teraz mógł zwrócić uwagę na dzieciaka, ubrany był w ciemny dres do biegania i sportowe buty, chudy, kudłaty i nie pozorny, a w dodatku porządnie roztrzęsiony.

- Na ludzi też to działa? - spytał Baldrick z rozbrajającym uśmiechem.

- Słucham?

- Nie ważne, Terrence Baldrick, Wydział Specjalny - pokazał szybko odznakę - Imię, nazwisko?

- Frank Clarent.

- Często tutaj bywasz? To raczej słaba okolica do spacerowania.

- Mieszkam nie daleko, wieczorem zawsze biegam z psem albo jeżdżę na rowerze w tej okolicy.

- W porządku, możesz opowiedzieć jak znalazłeś ciało?

- Właściwie to nie ja tylko Zoltan - zerknął na swojego psa - Nie wiem, coś zwróciło jego uwagę, myślałem, że może jakiś szczur, pełno ich w tej okolicy. To było właśnie w pobliżu tamtej barki, Zoltan strasznie się zjeżył i pobiegł tam. Wciąż ujadał i nie reagował na wołanie więc poszedłem po niego, mam gaz do obrony, więc się nie bałem. Jak tylko zobaczyłem głowę to wybiegłem i zadzwoniłem pod 911 - widać, że chłopak ciężko to przeżywał, cały zbladł znów opowiadając co przeżył - Poczekałem na przyjazd policji i złożyłem zeznanie.

- Ok, to wystarczy.

- Przepraszam! - słaby żołądek chłopaka najwyraźniej nie wytrzymał i chwilę później zwymiotował on tuż obok swojego psa, na szczęście Terrence zdążył odsunąć się na bezpieczną odległość.

- Zabierzcie chłopaka do domu, w takim stanie lepiej niech nie wraca sam - rzucił do jednego z stojących nieopodal funkcjonariuszy - Tylko dyskretnie.

Przyszedł wreszcie czas na analizę, Baldrick coraz intensywniej myślał nad tym, jakimi kryteriami kierował się ten człowiek dobierając miejsca zbrodni, gdyż to, że były one starannie wyselekcjonowane nie podlegało żadnym wątpliwościom. Zaułek, ruina, łajba, każde z nich pełne było brudu i śmieci, w tym musiało tkwić jakieś przesłanie, coś czego zapomnieli zanalizować. Terrence zorientował się właśnie, że popełnił niewybaczalny błąd, nie sprawdził czegoś absolutnie oczywistego. Postanowił, iż jak tylko upora się z kolacją z Walentov to ruszy do biura i sprawdzi jak umiejscowione są zbrodnie na mapie Nowego Yorku, jeśli w tym również jest jakiś schemat, to mogą ustalić mnie więcej gdzie będzie miała miejsce kolejna zbrodnia.
Oczywiście, jest to tylko założenie.


Jessica Kingston

Kilka godzin spędzonych na pracy z Marlonem zaczęło przynosić jakieś rezultaty. Po kolei rozrzucone kawałki puzzli dopasowywały się do siebie.
Obie karty tarota pochodziły z tego samego źródła - sklepu – pracowni niejakiej Lady Ashy Thordaughter o nazwie „Neopoganin”, który znajdował się w Soho. Karty były malowane na zamówienie, istniała więc szansa że właścicielka zachowała dane kupującego, albo chociaż będzie potrafiła coś o nim powiedzieć. Odwiedziny w sklepie Jess postawiła na pierwszym miejscu listy spraw do sprawdzenia.
Następnie okazało się że lek którym odurzono ofiary, nie jest aż tak popularny jakby się mogło wydawać. Jedynie 384 klientów w ostatnich miesiącach zamawiało ten specyfik i tu kolejna niespodzianka, jednym z nich był ojciec Annie, dr Waterman.
- Chłopaki będą musieli poważnie porozmawiać z tatusiem, coś nie do końca tu się zgadza – rzuciła Jess do Marlona.
Marlon stukał w klawisze komputera wkońcu na ekranie pojawiły się informacje o powiązaniach jakie łączyły obie ofiary.
Terence Fireman i Dorothy Groundbauer.
Oboje udzielali się na jednym z forów internetowych wymieniając poglądy na tematy związane z wolnym seksem, lekkimi narkotykami i zahaczającymi delikatnie o kwestie religii i okultyzmu.
- Kurcze „tchnienie życia”, pamiętasz tą stronę, mieliśmy już z nią do czynienia jakiś czas temu.
Jess podeszła na chwile do swojego biurka po notatki z poprzednich spraw.
- Zaraz sprawdzę sygnaturę tamtej sprawy i poproszę kogoś z archiwum żeby odnalazł akta.
Chwyciła za słuchawkę.
- Dzień dobry Bob, mówi Jessicka Kingston. Potrzebuje odnaleźć akta sprawy 89765/05/2010. Sprawa została już zamknięta, powinna była trafić do Was w zeszłym roku.
- A witam Jess, sprawdzę czy jest jeszcze u nas na dole, czy trafiła już do archiwum głównego. Jak coś znajdę oddzwonię.
- Z góry dziękuję – Jess pożegnała się.
- Dobra co mamy dalej - zwróciła się do Marlona.
Na ekranie komputera pojawiła się informacja, że obie ofiary uczęszczały do tego samego lekarza rodzinnego, niejakiej Aliny Techkovantachy. Nie było jej na liście osób kupujących środek znieczulający.

Powoli Jess zaczynała odczuwać zmęczenie, kilkugodzinne siedzenie przed komputerem dawało o sobie znać. Właśnie zamierzała iść po kawę dla siebie i Marlona kiedy otworzyły się drzwi do biura Mac Nammary
- Kingston, Vilian – Jedźcie na Sea Gate, ulica Marina, na samym końcu. Na starej barce znaleziono kolejne ciało. Ekipy techników za chwilę będą na miejscu.
- Komórki Granda i Mac Davella milczą, a do Baldricka zaraz zadzwonię.

- Tak jest szefie – rzucili oboje, zebrali rzeczy i ruszyli na parking.
W mieście zaczęło padać. Zrobiło się szaro i ponuro. Deszcz monotonnie uderzał o szyby kiedy Jess z Marlonem jechali na miejsce zbrodni.
- Nawet niebo zaczęło płakać – pomyślała Jess – kim jest człowiek który robi takie rzeczy.
W ponurym nastroju dojechali na miejsce. Po okazaniu odznak funkcjonariusze przepuścili samochód za barierki oddzielające miejsce zbrodni od tłumu gapiów i dziennikarzy.
- Są na miejscu szybciej niż sępy kiedy zwęszą padlinę – rzuciła Jess spoglądając w stronę stłoczonych dziennikarzy.

Sceneria jak z horroru – stara barka do przewozu towarów, oddana jakiś czas temu na złom. Przerdzewiałe burty, wszystko skrzypiało i groziło zawaleniem przy każdym kroku.
Na miejscu czekał już Marco Perpetto, nawet on miał skwaszony wyraz twarzy.

Jess wraz z Marlonem weszli do ładowni gdzie sprawca – sprawcy – jak zaczęła o nich myśleć Jess - rozłożyli swój kolejny makabryczny obraz.
Tym razem coś w nim jednak nie grało. Obok karty tarota zatkniętej za kawałek metalu znajdowała się jeszcze jedna karta, zwykły as pik z ogólnodostępnej talii. Reszta obrazu była identyczna jak poprzednie.

Wyszli żeby nie przeszkadzać ekipie technicznej w pracy. Na miejscu pojawił się także Terrence.

- Policja ma świadka, który znalazł trupa – powiedział Perpetto, już na zewnątrz. – To młody facet, który wyprowadzał psa w pobliżu. Jest w radiowozie, bo najwyraźniej doznał szoku. Mówi, że pies pogonił tutaj z ujadaniem. Świadek myślał, że poluje na szczura. Jeśli chcecie z nim pogadać, to wolna wola, bo chłopak już powinien iść do domu.
Zanim Jess zdążyła coś powiedzieć odezwał się Baldrick.

- Sprawdzę co ciekawego ma do powiedzenia nasz świadek, nie zróbcie tu bałaganu - Chociaż właściwie po co ja to mówię? Bezproduktywność to akurat wasza mocna strona.

Odszedł nie dając im dojść do słowa.

Jess z mieszanymi uczuciami spoglądała za odchodzącym Terrencem.


Walter Mac Davell

Nowy York, 5 września 2011r, doki Red Hok godzina 7.00 PM
Walter po rozmowie z tajniakami był bardzo niezadowolony. Nie dość, że śledztwo szło bardzo opornie i przynosiło niewiele owoców, to jeszcze obserwacja Cesarza też nic nie przyniosła. Bezdomny cały dzień przesiedział na ławce w parku i grał w szachy.
- Ile ja bym dał za taką chwilę relaksu - pomyślał detektyw.
Z wymarzonym urlopem mógł się jednak pożegnać, dopóki sprawa "Tarociarza" nie zostanie zamknięta. Która to już niespełniona obietnica, jaką dał rodzinie. Mieli za dwa tygodnie lecieć na Hawaje, ale teraz te plany stoją pod dużym znakiem zapytaniem.
Do Cesarza w ciągu dnia podeszło kilku ludzi i wręczali mu jakieś fanty. Tajniacy nie reagowali, mieli wszak tylko obserwować delikwenta.
Walter rozłączył się i w napięciu czekał na Granda. Miał nadzieję, że on się nie spóźni i wszystko pójdzie dobrze. Przez cały dzień dręczyły go dziwne poczucie, że to spotkanie to błąd.
Oczekując na Clause'a zjadł dwa hot-dogi, pusty żołądek przypomniał o sobie. MacDawell często, gdy zatracił się w pracy, zapominał o swoich potrzebach.
Grand na szczęście zjawił się punktualnie. MacDawell był bardzo miło zaskoczony postawą partnera. Wziął do serca jego uwagi i przygotował cały niezbędny sprzęt na wieczorne spotkanie. Walter podziękował mu serdecznie i razem usiedli na ławce i czekali na Cesarza.
Cesarz nadszedł alejką, kuląc się w ortalionowym, szarej barwy płaszczu z kapturem, który głośno szeleści przy każdym kroku. Cesarz podszedł bliżej, uniósł brodatą twarz i wręczył Grandowi foliową torbę wypełnioną jakimiś klamotami.
- Możemy jechać - rzucił bezdomny.

Walter nie mógł uwierzyć w to co nastąpiło w baraku w którym znaleziono ciało chłopaka.
"W życiu zdarza się wiele sytuacji, które potrafią zaskoczyć synu" - MacDawell przypomniał sobie jedną ze złotych rad ojca. Nigdy jednak nie przypuszczał, że aż tak bardzo coś może go zaskoczyć. Z szeroko otwartymi oczami i uchylonymi ustami wpatrywał się dziwny rytuał Cesarza.
- Patrzcie uważnie, panowie policjanci. Spójrzcie w ogień. Lecz ostrzegam, cokolwiek ujrzycie, nie wolno wam teraz do mnie podchodzić. Stójcie tam, gdzie jesteście! I obserwujcie uważnie! - to były ostatnie słowa bezdomnego.
Po nich nastąpiła seria zjawisk, które zburzyły racjonalny świat Waltera. Falujący dym z kadzidła, dwie widmowe sylwetki. MacDawell zamykał i otwierał na przemian oczy, nie mógł uwierzyć w to co widzi. Te dwie sylwetki coś wieszały. Do umysłu Waltera wdarła się przerażająca i jednocześnie kompletnie irracjonalna myśl, że właśnie widzi morderców.
- To kurwa niemożliwe! - krzyczały jego myśli.
Serce detektywa zaczęła wybijać piekielne staccato. W głowie zaczęło mu się kręcić.
Cienie stają się coraz wyraźniejsze i już po chwili Walter ma wrażenie, że stoi obok morderców. Instynktownie cofa się o krok i sięga po broń. W tym samym momencie budynek zaczyna drżeć i cały się trząść. Słychać nieprzyjemny zgrzyt metalu o metal.
Jedna z sylwetek obraca się w stronę Waltera. Przerażony detektyw wycelowuja broń i już miał krzyknąć odpowiednie policyjne formułki, gdy powietrze przeszył przeraźliwy krzyk.
- Astarot!!!!!!!
Walter rozgląda się i widzi jak Cesarz osunął się na ziemię i kurczowo trzyma się za gardło. MacDawell z przerażeniem stwierdza, że spomiędzy palców leci mu krew.
- Kurwa mać! - wrzeszczy Walter i spogląda na Granda.
Ten zaczął przekopywać reklamówkę Cesarza, którą ten wskazuje jak oszalały.
MacDawell w ułamku sekundy powraca do rzeczywistości.
- To tylko majaki Walt - tłumaczy sam sobie - Skup się! Kurwa! Skup się! - wrzeszczą jego myśli.
- Grand zostaw to! - krzyczy w stronę partnera, a sam pochyla się nad bezdomnym i ręką próbuje zatamować wylewającą się z przeciętych żył krew. Szybko podnosi Cesarza i zaczyna biec w stronę samochodu.
- Szybko Grand! Gdzie jest najbliższy szpital? Jedziemy! - krzyczy na partnera, a w myślach próbuje policzyć ile zostało im czasu, zanim bezdomny wykrwawi się na śmierć.
- Dzwoń do szpitala! Do MacNammary! Do kogokolwiek! I ruszaj do cholery!
MacDawell wsiada na tylnie siedzenie i z całej siły przyciskająć cały czas krwawiącą ranę.
 
Sam_u_raju jest offline  
Stary 23-08-2010, 23:18   #40
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
NARRATOR


Marlon Vilain

- Kto się zajmuje tą łajbą? – zapytałeś szefa techników.
Ten podrapał się po głowie chwilę myśląc co ci odpowiedzieć.

- Toś kurcze wypalił, Marlon – rzekł z uśmiechem. – Co ja wróżka? Ale poczekaj.

Przywołał gestem jednego z mundurowych i powtórzył mu twoje pytanie. Policjant skontaktował się z kimś innym przez radio.

- Fajkę – Perpetto wyciągnął do ciebie paczkę sam zapalając jednego papierosa. – Niezła sztuka z tej Kingston, co? – zagadnął. – Aż się nie chce pracować, no nie, farciarzu? A gdzie Walter i Clause?

Wrócił mundurowy przynosząc jakaś kartkę. Na niej zapisane było nazwisko John Sauxe, numer telefonu i adres.

- To właściciel tego fragmentu nabrzeża – wyjaśnił funkcjonariusz. – Szef firmy Trash and Water. Na tym odcinku cumują jednostki przeznaczone do utylizacji.

- Masz swój adres, Marlon – uśmiechnął się Perpetto ciskając niedopałek do wody. – A teraz zmykam do zajęć. Rano będziecie mieli raport. Trzymajcie się.

Zrobiło się późno. Dochodziła prawie 8.00 wieczór. Trzeba będzie wracać do domu. Widzisz, że reszta zespołu, która przybyła na miejsce znalezienia ciała też zabiera się do odjazdu. Faktycznie, nie ma sensu pozostawać tutaj dłużej, tym bardziej, że jutro też jest dzień. Wsiadłeś do samochodu i po chwili zastanowienia ruszyłeś w stronę domu. Na dzisiaj koniec. To był zdecydowanie za długi dzień.
Możesz jeszcze po drodze zajechać do „Neopoganina”, jeśli chcesz. O ile będzie otwarty. Możesz też zadzwonić lub złożyć wizytę Johnowi Sauxe – właścicielowi terenu na którym stoi wrak barki.

Clause Grand

Z reklamówki wyciągałeś kolejne bibeloty. Patrząc błagalnie na Cesarza, by dał ci znak o co mu chodzi. Jednak ten jeden ruch ręką najwyraźniej wyczerpał siły bezdomnego. Okrwawiona ręka opadła. Ciemne, spokojne oczy zamknęły się. Upływ krwi był tak znaczny, że w zasadzie nie będziecie mieli szans na ocalenie mu życia.

W reklamówce są bezwartościowe klamoty, puszki, jakieś duperele, poza jedną rzeczą – średniej wielkości paczką owiniętą szarą taśmą klejącą, szarym papierem na którym wypisano drukowanymi literami „ DET. Mac Davell”.

- Szybko Grand! – krzyk Waltera wyrywa cię z gorączkowego oszołomienia w jakie wpadłeś – Gidze jest najbliższy szpital!

Te słowa padają już w biegu. Chwytasz przytomnie reklamówkę i biegniesz za Walterem niosącym bezdomnego do samochodu. Wskakujesz na miejsce kierowcy, widząc w lusterku wstecznym, jak Walter próbuje zatamować krwotok.

- Dzwoń do szpitala! Do Mac Nammary! Do kogokolwiek! I ruszaj do cholery!

To ostatnie jest najbardziej klarowne! Odpalasz silnik i jedziesz gorączkowo myśląc, gdzie jest najbliższy szpital. Bibeloty Cesarza rzucasz na boczne siedzenie.

Lutheran Medical Center po drugiej stronie terenów portowych. Najwyżej 2 mile. Przytomnie odpalasz sygnał, kiedy wydostajecie się z ostrym piskiem opon na główną aleję. Zahaczasz bokiem auta o śmietnik, posyłając jego zawartość na ulicę. W tylnym lusterku widzisz jakiegoś kierowcą, który w ostatniej chwili skręca kierownicą w bok i zderza się z innym samochodem.
Dystans dzielący was od szpitala pokonujesz w rekordowym tempie, mimo ciągle padającego deszczu i utrudnieniom spowodowanym śliską nawierzchnią i ciemnością nocy.

W końcu, o mało nie przejeżdżając jakiegoś pieszego, zatrzymujesz się przed szpitalem na podjeździe dla karetek. Pielęgniarze ruszają w waszą stronę, najwyraźniej chcąc protestować. W takich miejscach mają prawo zatrzymywać się jedynie R-ki.

Walter Mac Davell

Szok i niedowierzanie. To co jeszcze przed chwilą było teatralną szopką zamienia się w autentyczny horror i dramat.

Wykrzykujesz polecenia Grandowi a sam dźwigasz krwawiącego Cesarza i niesiesz do samochodu. Na szczecie Grand dobrze sprawdza się w takich działaniach operacyjnych. Ruszacie bez zbędnej zwłoki do najbliższego szpitala.

Stan drogi i ostre manewry Clausa nie ułatwiają ci zadania. Trudno ci udzielać pomocy w pędzącym samochodzie, kiedy co rusz lądujesz na bocznych drzwiach, lub siła odśrodkowa wciska cię w fotel.

W pewnym momencie Grand sprowokował mały wypadek, kiedy wjechał jak szaleniec między dwa samochody. Kierowcy sami są jednak sobie winni, bowiem wasz samochód wyróżnia się błyskając światłami i wyjąc syreną pojazdu uprzywilejowanego.

Na zewnątrz pada i zrobiło się ciemno. Clause, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, co robi trąbi i przeklina jak szewc.
W końcu ścina trawnik, przecina przyszpitalny parking płosząc nielicznych przechodniów i hamuje na miejscu dla karetek.

Spoglądasz w dół. Cała tapicerka uwalana jest krwią, podobnie jak twoje dłonie i ręce aż po łokcie. Ostre zakręty spowodowały, że krew sikała nawet po szybach. Czujesz ją spływającą ci po policzkach. Rana musiała być bardzo głęboka. Spoglądasz na poszarzałą twarz Cesarza i już wiesz, że pośpiech – mimo że niezbędny w takich sytuacjach - był niepotrzebny w tej konkretnej chwili.

Cesarz jest martwy. Ilość krwi w samochodzie nie pozostawia złudzeń co do jego stanu.

Podbiegają do was ratownicy medyczni, wrzeszcząc coś, co brzmi jak: „spierdalajcie stąd, to miejsce dla karetek!”.

Jessica Kingston,

Kierując się w stronę samochodu zauważyłaś, jak Baldrick rozmawia z jakimś ubranym w dres chłopakiem – zapewne pechowcem, który znalazł zwłoki.
Miałaś dość dzisiejszego dnia. Od ponad 12 godzin jesteś na nogach, z czego większość w pracy. Czujesz zmęczenie i rozdrażnienie i wiesz, że w takim stanie nie popracujesz za długo.

Deszcz pada coraz silniej. Zacina od strony zatoki. Ruszyłaś w stronę samochodu, którym przyjechaliście z Marlonem widząc, że Baldrick odsyła świadka w towarzystwie mundurowego i też zbiera się do odjazdu. To całkiem dobry pomysł, szczególnie że leje coraz bardziej i zrobiło się już całkiem ciemno. Po drodze, by mieć czyste sumienie podjechałaś jeszcze pod sklep „Neopoganin”. W sumie nie musiałaś nadkładać drogi. By dostać się do siebie i tak musisz przejechać przez Soho.

Dzielnica o tej porze tętni życiem, lecz ludzie szybko uciekają z mokrej ulicy i wbiegają do środka pubów, knajp, barów ze striptizem i tym podobnych atrakcji. „Neopoganin” wciśnięty jest pomiędzy małą kafejkę na rogu o nazwie „Gaj” oraz salon ezoteryczny reklamujący się szyldem „Sybilla”. Mimo, że oba sąsiednie interesy są nadal czynne, to „Neopoganin” najwyraźniej otwarty jest w godzinach od 10.00 do 18.00.
Siedzisz w aucie, deszcz pada coraz silniej, i jest prawie 8.30 PM.

Terrence Baldrick

W zasadzie musiałeś się zbierać, bo czekała Walentov. Wsiadając do samochodu usłyszałeś dźwięk SMSa w komórce. Odczytałeś wiadomość od Mac Nammary.

„Randka. Knajpka „Red Turkey”. Godzina 9.00 PM. Stolik na twoje nazwisko. Ubierz się jakoś po ludzku. Nie narób nam wstydu.”

W zasadzie to była dobra rada. Najpierw dom. Nie miałeś zbyt wiele czasu, ale jakoś dasz radę. Szybki prysznic, zmiana garderoby i z powrotem w auto. Mogłeś sobie powinszować.
Pod wejściem do „Red Turkey” byłeś o 8:55 PM.

Myśli o „Tarociarzu”, sprawie i innych ważnych kwestiach przestały się liczyć.
Cokolwiek te sukinkoty z Wydziału przygotowały dla ciebie, musiałeś być górą.

Clause Grand


Krew bryzgała po nierównej posadzce magazynu. Zaćmiony tym co dopiero przed chwilą zobaczyłem z uporem maniaka pokazywałem Cesarzowi kolejne elementy jego ekwipunku. Z Amoku tego szaleńczego i desperackiego poszukiwania pomocy w oczach starca wyrwał mnie głos Walltera który najpierw jak w odległym tunelu ale potem coraz głośniej i wyraźniej usłyszałem.

- Dzwoń do szpitala! Do Mac Nammary! Do kogokolwiek! I ruszaj do cholery!

Nie chwyciłem jednak za telefon a za fanty starca. Gdy Wallter wgramolił się z bezdomnym na tylne siedzenie ja rzuciłem pakunek na fotel pasażera i ruszyłem z piskiem opon włączając syrenę i wyrzucając koguta na dach.

Uświadomiłem sobie że do najbliższego szpitala muszę przeciąć całą dzielnicę portową.

Złapałem za "gruszkę" policyjnego radia by nadać komunikat ale....

....Śliski asfalt wyrzucił mnie za mocno wchodząc w zakręt i bokiem zahaczyłem o śmietnik. Posypały się skry z błotnika a kontener rozsypał się po ulicy wpadając na inne auto. Wyświetlacz radia zgasł.
-Kurwa!- Co chwilę nerwowo patrzyłem w wsteczne lusterko na to co dzieję się na tylnej kanapie.

Kilka ostrych zakrętów, trzy czerwone światła i jeszcze chwila i będziemy na miejscu.

Szlag ale ze mnie dobry kierowca. Powinienem startować w ulicznych wyścigach.

W końcu z piskiem opon zatrzymałem się przed wejściem do pogotowia ratunkowego.
Wyskoczyłem z samochodu i odrzuciłem fotel kierowcy do przodu by Wallter i Cesarz mogli wysiąść. Ratownicy kręcili i nagle jeden naskoczył na mnie najwyraźniej wściekły że cywilny samochód stoi na podjeździe dla ambulansów.

-spierdalajcie stąd, to miejsce dla karetek!”.

Odwróciłem się do niego i mocno chwyciłem za czerwony polar w okolicy klatki piersiowej. Pięść zacisnęła się na ubraniu aż zatrzeszczały szwy.
-Posłuchaj debilu tu człowiek umiera!!! Ślepy jesteś? Koguta nie widzisz? - Wykrzyczałem prawie w oczy wpychając mu odznakę i mocno pociągając w kierunku mojego auta.

Nic nie powiedział gdy zajrzał do środka. Tylna część auta zabryzgana była krwią. Podsufitka, kanapa, szyby.
-Nosze!-wywrzeszczał wreszcie i nagle zrobiło się tłoczno w koło samochodu. Wallter sam wysiadł ale był cały we krwi a jeden z lekarzy zaczął nachalnie sadzać go na nosze i chwilę trwało zanim Oficer Mac Davell wytłumaczył że jedynym który potrzebuję pomocy to Cesarz. Zapieli bezdomnego na noszach pasami i zniknęli w świetle korytarzy szpitala.
Usiadłem na chwilkę po stronie pasażera i przerzuciłem pobieżnie graty cesarza. W oczy rzucił mi się mały pakunek. Szybko go rozpakowałem. W środku znalazłem zeszyt który po szybkim przekartkowaniu odłożyłem na fotel . Wewnątrz były jakieś dziwne i nieznane mi symbole i znaki. Pomyślałem że Jess mogła by spróbować go rozszyfrować...
Było coś jeszcze. Koperta z listem zaadresowana do...

Walltera. Dziwne. To wszystko było coraz bardziej dziwne. Szybko wsadziłem kopertę pod kamizelkę.

Złapałem za telefon.
Wykręciłem numer szefa.
-Mac Nammara. Czego chcesz Grand. Wallter jest szefem operacyjnym czy nie wyraziłem się jasno? - naburczał zanim cokolwiek powiedziałem.
-Szefie to ważne. Musimy się spotkać natychmiast. Ty ja i Wallter. To ważne i niecierpiące zwłoki. Jedziemy do firmy , będziemy najdalej za godzinę.

Musiałem zaciekawić kapitana albo przerazić bo nagle jego głos zabrzmiał jak by był zaintrygowany.

- Będę u siebie.
Przesiadłem się na powrót w fotel kierowcy i gdy spakowałem graty Cesarza do torby ruszyłem w kierunku posterunku.

-Trzeba tę paczkę oddać saperom do sprawdzenia. Wolałbym uniknąć kolejnych ofiar tej sprawy- rzucił Wallter gdy wsiadł z powrotem do samochodu wskazując na tobołek.

-Już zdążyłem go sprawdzić Wallter- odpowiedziałem i położyłem mu te graty na kolana.
Chcąc uniknąć pytań czy aby to wszystko co tam było włączyłem radio.
Gdy wjechaliśmy na plac przed komendą było już po 20. Od razu pojechałem do policyjnej myjni. To jedyne miejsce w NY gdzie pracownicy mają pojęcie jak doprowadzić wnętrze mojego samochodu pierwotnego porządku.

-Nawet nie pytaj Tommy - powiedziałem gdy pracownik myjni mało nie zwymiotował zaglądając do mojego Doodga.

Zwróciłem wzrok na Walltera.
-Szef na nas czeka- powiedziałem chłodno- Nie znam szczegółów twojej i Cesarza relacji więc raport z tego wszystkiego będziesz musiał napisać sam. Nie chce narobić bałaganu. - rzuciłem wolno ruszając w kierunku biura.

Wyglądaliśmy jak Zombie po łowach. Cali umorusani krwią. Ja mniej ale Wallter wyglądał jak rzeźnik po II zmianie.
Po kilku minutach zatrzymaliśmy się przed drzwiami do biura szefa.
PUK PUK PUK rozległo się gdy stuknąłem w drzwi.

Jessica Kingston

Jess miał na dzisiaj już serdecznie dość.
Kilka godzin na nogach, przeglądanie akt, praca przy komputerach, a na koniec podnoszący na duchu tekst Terrenca.
- Grzej się – pomyślała Jess – zadufany w sobie dupek.

Rozejrzała się szukając wzrokiem Marlona. Rozmawiał z Perpetto.
- Hej Marlon, zabierzesz się z technikami na posterunek? – krzyknęła do stojących opodal mężczyzn - ja mam dość, wracam do domu. Zobaczymy się jutro.
- Spoko – machnął jej ręką na pożegnanie.

Jess wsiadła do samochodu i odjechała w stronę Soho.

Nowy York, 5 września 2011r. Soho 8.30 PM.

- Rewelacja – pomyślała Jess zatrzymując się obok sklepu „Neopoganin”. – dzielnica tętni życiem, wszystko pootwierane, a ten akurat musiał być czynny od 10-18. Niech ten dzień już się skończy.

Deszcz wciąż padał uderzając monotonnie o szyby. Jess wciągnęła powietrze, kilka razy powtarzając tą czynność. To ćwiczenie oddechowe zawsze ja uspakajało.
- Czas do domu, dzisiaj już nic nie wymyśle – skwitowała i ruszyła.

Podjeżdżając pod dom zobaczyła Panią Maklaski wracającą najprawdopodobniej z partyjki brydża. Pani Maklaski jak przystało na gospodynię domu wiedziała wszystko o wszystkich mieszkańcach kamienicy.
Jess zauważyła ją za późno żeby skręcić i zrobić rundkę wokół domu.
Pani Maklaski czekała w otwartych drzwiach.
- Dobry wieczór – przywitała się Jess wbiegając po schodach.
- A witaj, witaj Jessico, znowu do późna w pracy, biedactwo żadnego życia prywatnego. Skończysz jak Pani Dorwey z 3 pietra, świeć Panie nad jej duszą. Wybierała, przebierała i sama została.
- Yhm – przytaknęła Jess wyciągając pocztę ze skrzynki.
- Kochana a nie myślałaś żeby wybrać się na randkę z tym artystą spod 5? Taki miły chłopak, zawsze grzeczny, pomaga mi nosić zakupy. Wiem że często zalega z czynszem, ale artyści tak już mają. Może kiedyś te jego bohomazy będą sławne. Jak sądzisz. Mnie się ta nowoczesna sztuka nie podoba, ale ja już jestem w tym wieku że mogę krytykować do woli – gospodyni ciągnęła swój monolog.
- Pomyśle o tym, ale na razie musze odpocząć, do widzenia, proszę pozdrowić męża - Jess pożegnała się szybko i weszła do mieszkania.
- A dziękuję, dziękuję przekaże na pewno – usłyszała jeszcze zamykając drzwi.

Od progu przywitał ją Max, wyrażając swoje niezadowolenie i głód głośnym miauczeniem.
- Tak, wiem jestem złą panią, zostawiłam cię samego, biednego. Chodź zaraz dostaniesz tuńczyka na przeproszenie – uśmiechnęła się biorąc pupila na ręce.
Max mimo woli zaczął mruczeć w objęciach swojej pani.

Kierując się do kuchni włączyła automatyczna sekretarkę stojącą w przedpokoju.

- Jessico, tu ciocia, kochanie gdzie jesteś, czemu wczoraj nie zadzwoniłaś. Zaczynamy się z wujkiem martwić. Zadzwoń. – usłyszała wchodząc do kuchni.

- Kurcze, zapomniałam – skarciła się Jess w myślach.
Wyciągnęła puszkę tuńczyka dla Maxa, nalała sobie kieliszek czerwonego wina i ruszyła do sypialni.
Wzięła słuchawkę telefonu i wykręciła numer wujostwa.
- Hallo, tu Harold Kingston. – w słuchawce odezwał się męski głos.
- Dobry wieczór wujku – ucieszyła się Jess – co tam u was słychać.
- O Jess - Holly dzwoni Jessica - krzyknął – u nas wszystko gra. Ciocia krząta się po kuchni. A co u ciebie, widzieliśmy Cię w telewizji, wyglądałaś na zdenerwowaną.
- Wszystko dobrze wujku, nie macie się o co martwić, porozmawiamy na twoich urodzinach w sobotę. Nie opuszczę takiej okazji – uśmiechnęła się – zjawie się by bronić cię przed natrętną rodzinką.
- Dzięki – szepnął konspiracyjnie wuj Harold – nic nie mów tylko cioci – do zobaczenia Skarbie.
- Do zobaczenia.

Jess odłożyła słuchawkę, włączyła wieżę nastawiając na ulubioną stację i ruszyła do łazienki wziąć gorącą kąpiel. Zanurzyła się w pachnącej wanilią wodzie wsłuchując się w głos Kenny Wayne Shepherda, popijając wino
YouTube - Kenny Wayne Shepherd "Blue on Black" Live At Guitar Center's King of the Blues
Czuła jak zmęczenie i stres powoli opuszczają jej ciało.
Terrence Baldrick

Baldrick musiał się śpieszyć, gdyż wciąż miał na głowie spotkanie z Walentov, póki co śledztwo musiało odejść na dalszy plan. W samochodzie odczytał wiadomość od Mac Nammary, oczywiście miał zamiar spełnić wolę kapitana, ale jasne było, że zemsta Terrence'a nie będzie wymierzona jedynie w panią patolog, prędzej czy później odpłaci się on również pozostałym. Plan działania powoli powstawał w jego głowie, tym razem chciał zachować maksymalną koncentrację i wykorzystać swoją wrodzoną spostrzegawczość by jak najwięcej dowiedzieć się o Walentov, a następnie dobrze spożytkować tą wiedzę.

Pierwszy raz dostał się do Queens w tak zawrotnym tempie, wziął szybki prysznic po czym zaczął przeszukiwać swoją szafę z ubraniami. Dawno już minęły czasy kiedy się stroił toteż znalezienie czegoś odpowiedniego graniczyło niemal z cudem. Koniec końców wcisnął się jednak w jakiś stary ciemny garnitur, szybko związał krawat i zarzuciwszy na siebie płaszcz, wrócił do auta. Jeszcze zanim na zegarze wybiła godzina 9:00 Mazda pojawiła się na parkingu Red Turkey. Kilka chwil później zajął wyznaczone dla niego miejsce.

Restauracja nie była zbyt duża jednak miała swój urok, meble były zadbane, najprawdopodobniej wymieniane całkiem niedawno. W tle wciąż grała przyjemna, a przy tym niezbyt natarczywa muzyka, zaś obsługa sprawiała wrażenie na prawdę profesjonalnej. Była to przy tym restauracja do której śmiało można było przychodzić nawet samemu i nikt nie zwróciłby na to uwagi. Walentov zjawiła się chwilę po Baldrick'u, ciężko było ją poznać, zniknęły gdzieś okulary, pojawił się dyskretny make-up, który nie tylko podkreślał jej oczy, ale również sprawiał, że wyglądała całkiem atrakcyjnie. Ubrana była dość elegancko, choć wielu mogłoby stwierdzić, że strój zbyt wiele zakrywał. Z drugiej strony, to przecież wciąż ta sama Walentov, może lepiej, iż nie pokazała zbyt wiele? Baldrick, jak przystało na dżentelmena, kulturalnie ją przywitał i razem usiedli przy stoliku.

- Wybacz to całe zamieszanie - rzekł z udawanym przejęciem po czym przyjął od kelnera menu.

- Nie ma sprawy Terry, Mac Nammara mi wszystko wytłumaczył - odpowiedziała z uroczym uśmiechem - Kolejna ofiara tego maniaka, prawda?

- Tak, pewnie jutro dostaniesz ją na stół - widząc, że jej mina nieco sposępniała dodał szybko - Ale nie zajmujmy się już tym, pracę odłóżmy na jakiś czas.

- Cieszę się, że tak mówisz, ile można rozmawiać tylko o jednym? - uśmiechnęła się znów po czym zajęła się przeglądaniem menu, widocznie coś jej w nim nie odpowiadało, gdyż skrzywiła się kilka razy nim wreszcie zapytała kelnera - Przepraszam, czy to wszystkie potrawy jakie oferujecie? Wydaje mi się, że było ich nieco więcej.

- Ma pani rację pani Walentov, ale niedawno wprowadziliśmy nowe menu, mam nadzieję, że znajdzie pani coś dla siebie - kelner był bardzo uprzejmy i co najważniejsze nie zachowywał się ani zbyt wyniośle ani też nie był zbyt namolny.

- W takim razie poproszę tą sałatkę.

- Przepraszam, czy u was pracuje Gordon Ramsey? - wtrącił Baldrick zerkając na ceny, które de facto były nad wyraz wysokie, nim mężczyzna zdołał jednak odpowiedzieć złapał nagle Walentov za rękę i rzucił - Zaraz, zaraz, przecież nie będziemy się ograniczać! To jest nasz dzień, dzisiaj możemy zaszaleć, poprosimy dwie porcję tego wyśmienitego homara.

- Jesteś pewien? - lekko cofnęła dłoń, a na jej czole pojawiła się mała żyłka.

- Spokojnie Patricio, dzisiaj ja płacę, dwa homary.

- W porządku, życzą sobie państwo coś do picia?

- Napijemy się tego wina - Baldrick wskazał na jeden z droższych alkoholi.

- Wyśmienity wybór proszę pana! Mamy świetny rocznik, który na pewno przypadnie państwu do gustu.

Rozmowa trwała jeszcze przez kilka minut, złożyli zamówienia na przystawki, kelner skrzętnie wszystko zanotował i po chwili zostawił ich samych. Początkowo konwersacja nie szła im zbyt dobrze, ciężko było im znaleźć wspólne tematy, mimowolnie wracali więc do pracy, do ostatnio prowadzonego śledztwa oraz tego najczęściej poruszanego - pogody. Rzeczywiście było o czym gadać, za oknami wciąż porządnie lało i nie zanosiło się na szybką zmianę. Wszystko zmieniło się jednak diametralnie kiedy tylko na ich stoliku pojawiła się pierwsza potrawa. Homar rzeczywiście smakował wyśmienicie, a jego cena była niemal tak zawrotna jak koszt jednej butelki wina, która oscylowała wokół 80 dolarów. Grunt jednak, że już po jednym jego kieliszku dyskusja rozgorzała na dobre. Baldrick co chwila sypał dowcipami, zaś Patricia z każdą minutą stawała się coraz bardziej czarująca. Rozmawiali praktycznie o wszystkim, o swoich ulubionych filmach, książka, o rodzinie, o Nowym Yorku i wielu innych rzeczach. Czas mijał im niesamowicie szybko i ani zdążyli się obejrzeć, a już było grubo po 11:00 i nieubłaganie zbliżała się chwila w której mieli się rozstać. Baldrick poprosił o rachunek i zaczął przetrząsać kieszenie swojej marynarki, jego zawiedziona mina nie zapowiadała niczego dobrego.

- Rany, nie uwierzysz, chyba zostawiłem portfel w domu - rozpoczął niby to wstydliwie - Nie wiem, może kiedy się przebierałem...

- W porządku, tym razem ja zapłacę - uśmiechnęła się jak wcześniej, lecz gdy tylko ujrzała rachunek mina jej zrzedła, a na czole pojawiła się charakterystyczna żyłka, mimo to zachowała jednak spokój i dodała - Zaraz wypiszę czek.

Walentov już wyciągnęła książeczkę kiedy Baldrick nagle przesunął krzesło tak, że teraz siedział tuż obok niej, w dodatku w jego dłoni pojawił się stołowy nóż, który bez żadnego ostrzeżenia wepchnął jej w dekolt. Patricia starała się go jakoś odepchnąć i zapewne miała zamiar dodać do tego kilka przekleństw, lecz wtem Terrence wyciągnął ostrze, a wraz z nim miniaturowy mikrofon, dzięki któremu całe spotkanie najpewniej zostało nagrane.

- Podziwiam cię, wytrzymałaś i ani razu się nie zdradziłaś - rzekł prosto z mostu.

- O czym ty mówisz? - spytała głupio patrząc na mikrofon, lecz widząc kamienną twarz swego towarzysza dodała - Cholera, kiedy się domyśliłeś?

- Nieważne, o ile się założyłaś?

- 300 dolarów, ale to jednak za mało, na prawdę ciężko cię znieść Baldrick.

- Przyznaj, że po prostu chciałaś się ze mną spotkać.

- Nie pobłażaj sobie, w tym obszarpanym garniturze nikogo byś nie wyrwał. Kiedy go ostatnio miałeś? Na własnym ślubie? A może na pogrzebie żony?

Tych kilka słów wystarczyło by Terrence wrócił na swoje miejsce, oboje wreszcie pokazali swoje prawdziwe oblicze, a także siłę intelektu wzajemnie się analizując. Od ubrań, butów, fryzur, nawet słów, potrafili dojść do wszystkiego. Czy sama analiza była trafna? Tego można się tylko domyślać, lecz po reakcji każdej ze strony śmiało można by powiedzieć, że tak. Wyglądało na to, iż spotkanie przedłuży się jeszcze o wiele minut.

- Masz coś jeszcze do powiedzenia Walentov?

- Jesteś żałosny Baldrick, spójrz tylko na siebie, od lat sprawiasz tylko kłopoty w wydziale, masz się za wielkiego detektywa, a kiedy ostatnio rozwiązałeś jakąś na prawdę wymagającą pracę? Kiedy widziałeś się z synem? Masz w ogóle jakichś znajomych? Jesteś nikim, co takiego osiągnąłeś Baldrick?

Wtem wszystko wokół zwolniło, malutkie trybiki w umyśle Terrence'a ruszyły z pełną parą analizując niemalże wszystkie sytuacje, w których miał do czynienia z panią Walentov. Kilka ostatnich spotkań, rozmów, a przede wszystkim dzień dzisiejszy. Nic nie umknęło jego uwadze, żaden ruch, gest ani słowo. Każde z nich zostało dokładnie przeanalizowane i już kilka chwil później w jego głowie zaczęły powstawać różne zwariowane teorie, a to oczywiście dopiero początek. Potem następuje odsiew, większość pomysłów zostaje podważona, aż w końcu zostaje ich jedynie garstka. Wreszcie finał, czyli wybranie tego najbardziej odpowiedniego.
Moment ten właśnie nastał.

- Że też wcześniej tego nie widziałem! - na jego twarzy zagościł wyraz niesamowitego zaciekawienia, jakby Walentov była jakimś genialnym przypadkiem na który czekał od lat - SA!

- Słucham???

- SA pani doktor Walentov, powinna pani wiedzieć co to znaczy - SYNDROM ASPERGERA - zrobił teatralną pauzę, aby dać jej szansę na przetrawienie tego co powiedział, po czym powtórzył dumnie z niedowierzaniem kręcąc głową - Syndrom Aspergera!

- Co ty pleciesz do cholery?

- Och nie udawaj, już nie musisz, właśnie cię rozgryzłem. Syndrom Aspergera - zaburzenie rozwoju znajdujące się w spektrum autystycznym - spojrzał jej prosto w oczy - Mam kontynuować?

- Wiem co to jest SA!

- To dobrze, zuch dziewczyna! Przyznam, że podziwiam cię, na prawdę dobrze się z tym kryjesz.
- Nie mam Aspergera! - w złości uderzyła pięścią w stół, lecz szybko się uspokoiła spostrzegłszy, że inni goście na nią spoglądają - Nie mam Aspergera.

- SA wyjaśnia wszystko, ludzie z tym syndromem mają problemy z przyjęciem zmian, ciężko było z tym menu? A może gorsze są krzesła? Przyzwyczaiłaś się już do poprzedniego stanu, prawda? Praca poszła na marne, znów musisz to robić, a przecież to takie trudne. W szkole pewnie byłaś bystrzejsza od innych, prawda? Nikt cię nie rozumiał, byłaś zdana na siebie, łatwo radziłaś sobie z nauką, ale nie mogłaś znaleźć przyjaciół, byłaś od nich inna. Wciąż masz problemy z kontaktami społecznymi, ale teraz każdy ma cię po prostu za wredną sukę. Zbudowałaś sobie świetną reputację, nikt cię nie nęka, bo nikt cię nie lubi, nie musisz izolować się od ludzi, bo oni izolują się od ciebie - układ idealny. Mimo wszystko zaburzenia musiały nie być zbyt silne, nie zauważyłem większości typowo autystycznych problemów, ale upośledzeniu uległy funkcje społeczne i emocjonalne. Wszystko pasuje Walentov. Syndrom Aspergera. Basta. - nim zdołał cokolwiek dodać reszka wina z jej kieliszka znalazła się już na jego twarzy.

- Uwielbiam ten rocznik - rzucił sarkastycznie - Chyba pora byśmy się już rozeszli, powiedz swoim koleżkom, że udało ci się wygrać zakład, rachunek możesz podesłać do Mac Nammary.

Blef.
Najzwyklejszy w życiu blef. Wielu lekarzy ma ogromne kłopoty z rozpoznaniem tego zaburzenia, a co dopiero Baldrick - człowiek, który w temacie medycyny wie jedynie jak przykleić na ranę plaster. Wystarczyła jednak niewielka wiedza zaczerpnięta z jednego z filmów obyczajowych, by cały świat pani patolog przewrócił się do góry nogami. Nawet jeśli jest pewna, że nie ma SA, to straci sporo czasu myśląc nad tym tematem, szczególnie, że jego objawy są różne i elastycznie można je dopasować do zachowania wielu osób. Nazwisko Walentov mógł już skreślić ze swojej czarnej listy.

***

Do domu wrócił już po północy, lecz pomimo męczącego dnia, nie czuł się jeszcze śpiący. Ciekawość wzięła górę i kiedy tylko zrzucił z siebie niewygodne ubranie, zasiadł przed komputerem z zamiarem sprawdzenia kilku poszlak, na które wpadł dzisiejszego dnia. Zabójca dobrze przemyślał wybór miejsc gdzie porzucał ciała, nie było mowy o przypadku. Jeśli w tym jest jakikolwiek schemat to Baldrick postara się go znaleźć za wszelką cenę.

Marlon Vilain

Marlon nałożył na nos okulary, a świat po chwili nabrał ostrzejszych rysów.
Nie lubił Perpetta, chociaż był on na swój sposób sympatyczny. Mało mówił, najczęściej z sensem, chociaż też okazał się być niezłym cwaniaczkiem.
- Toś kurcze wypalił, Marlon – błysnął uśmiechem – Co ja wróżka? Ale poczekaj.
Vilain czekając na technika, który poszedł znaleźć odpowiedź na jego pytanie, zadarł do góry głowę.
Zimne krople deszczu miarowo rozpryskiwały się na szkłach okularów pozostawiając matowe smugi. Chwilę zajęło mu wytropienie na burym niebie sylwetek śmigłowców.
Reporterzy chyba nigdy nie przestaną mnie zadziwiać. Tysiące sieci, powiązań kontaktów, informatorów/szpiegów (niepotrzebne skreślić)... Może brak błysku odznak byłby ułatwieniem?
Chociaż problem z ludźmi polegał na tym, że każdy był inny. Maszyny można produkować masowo, a one na dane pytanie dadzą identyczną odpowiedź. Bez kłamstw, bez zbędnych ceregieli czy mącenia.
Perpetto poczęstował Marlona papierosem i paroma pytaniami. Zbył go obojętnym, chłodnym wzruszeniem ramion.
- Może...
Jeden z przemoczonych piesków przyniósł kartkę z nazwiskiem i adresem właściciela.
- To właściciel tego fragmentu nabrzeża – wyjaśnił funkcjonariusz. – Szef firmy Trash and Water. Na tym odcinku cumują jednostki przeznaczone do utylizacji.
Przynajmniej to wydawało się logiczne. Ciała nikt by nie odkrył, poszłoby na dno z łajbą, a jednocześnie grobowcem.
- Dziękuję - powiedział szczerze Marlon - Czas na mnie, resztę składam w wasze ręce, panowie.

Czas sprawdzić jak miewa się pan Sauxe.

Marlon nałożył na nos okulary, a świat po chwili nabrał ostrzejszych rysów.
Nie lubił Perpetta, chociaż był on na swój sposób sympatyczny. Mało mówił, najczęściej z sensem, chociaż też okazał się być niezłym cwaniaczkiem.
- Toś kurcze wypalił, Marlon – błysnął uśmiechem – Co ja wróżka? Ale poczekaj.
Vilain czekając na technika, który poszedł znaleźć odpowiedź na jego pytanie, zadarł do góry głowę.
Zimne krople deszczu miarowo rozpryskiwały się na szkłach okularów pozostawiając matowe smugi. Chwilę zajęło mu wytropienie na burym niebie sylwetek śmigłowców.
Reporterzy chyba nigdy nie przestaną mnie zadziwiać. Tysiące sieci, powiązań kontaktów, informatorów/szpiegów (niepotrzebne skreślić)... Może brak błysku odznak byłby ułatwieniem?
Chociaż problem z ludźmi polegał na tym, że każdy był inny. Maszyny można produkować masowo, a one na dane pytanie dadzą identyczną odpowiedź. Bez kłamstw, bez zbędnych ceregieli czy mącenia.
Perpetto poczęstował Marlona papierosem i paroma pytaniami. Zbył go obojętnym, chłodnym wzruszeniem ramion.
- Może...
Jeden z przemoczonych piesków przyniósł kartkę z nazwiskiem i adresem właściciela.
- To właściciel tego fragmentu nabrzeża – wyjaśnił funkcjonariusz. – Szef firmy Trash and Water. Na tym odcinku cumują jednostki przeznaczone do utylizacji.
Przynajmniej to wydawało się logiczne. Ciała nikt by nie odkrył, poszłoby na dno z łajbą, a jednocześnie grobowcem.
- Dziękuję - powiedział szczerze Marlon - Czas na mnie, resztę składam w wasze ręce, panowie.

Czas sprawdzić jak miewa się pan Sauxe.

Walter Mac Davell


Śmierć zawsze wywołuje w ludziach szok, nawet tak doświadczonych i obeznanych z nią, jak detektyw Walter MacDawell.
- Wybacz Grand, ale w takim stanie to ja się z szefem nie spotkam. Jadę do domu się przebrać, zwiąźć kąpiel i się przespać. Powiedz MacNammarze, że raport będzie miał jutro na biurku.
MacDawell ruszył w stronę postoju taksówek.
Wpatrując się w plecy pielęgniarzy którzy odwozili martwego Cesarza. Zaplamiony krwią stał i nie wiedział co ma dalej robić. To co się wydarzyło, było takie... nierealne. Walter czuł się jak bohater jakiegoś taniego horroru. Zwidy, zjawy i czarownik. Z jednej strony zrzucał wszystko na przemęczenie, ale z drugiej strony wiedział doskonale, że nie raz pracował po osiemnaście godzin dziennie i nic mu nie było. A teraz... Sprawa "Tarociarza" od samego początku jej trwania była dziwna i nietypowa. Tajemniczy głos znikąd - mógł zignorować. To, że Grand dostał telefon dokładnie z takimi słowami jakie on usłyszał -też. To, że Cesarz znał ten zwrot - także. Jednak to co wydarzyło się w magazynach Red Hook - już nie. WIedział, że musi to sobie przemyśleć i poukładać.
Wewnątrz czuł się odpowiedzialny za śmierć Cesarza, choć tak naprawdę to nie on przyczynił się do tego. Walter jednak zawsze taki był i każde uchybienie i porażkę przeżywał bardzo mocno i szukał winy w sobie i swoim działaniu.
- Może działałem za szybko - pomyślał - Może dałem się ponieść niesprawdzonym przeczuciom. Nie dobrze, Walt. Nie dobrze.
Ich jedyny świadek i być może podejrzany nie żyje, a na domiar złego okazał się szaleńcem albo prorokiem. Jakby jednak nie było nikt im nie uwierzy.
MacDawell marzył teraz tylko o jednym gorącej kąpieli i śnie. Grand jednak nie dał mu na to szans. Prawdopodobnie wiedział, że Walter nie będzie z nim rozmawiał o tym co wydarzyło się w magazynie. Postanowił więc działać. Wbrew sugestią MacDawell otworzył paczkę z napisem "DET. Mac Davell". Na szczęście nie było w niej bomby, za to były kolejne tajemnice i znaki zapytania.
Detektyw przejrzał rzeczy, które znajdowały się w torbie Cesarza. Nic mu to kompletnie nie mówiło.
Clause nie czekając na decyzję Waltera ruszył w stronę posterunku. Gdy dojechali na miejsce powiedział:
- Szef na nas czeka- powiedziałem chłodno - Nie znam szczegółów twojej i Cesarza relacji więc raport z tego wszystkiego będziesz musiał napisać sam. Nie chce narobić bałaganu. - rzuciłem wolno ruszając w kierunku biura.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 23-08-2010 o 23:23.
Gryf jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:47.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172