Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-08-2010, 23:00   #36
Sam_u_raju
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
NARRATOR

Nowy York, 5 września 2011r, godzina 9.30 - 11.30 AM

Claus Grand

Przesłuchanie cwanego żigolaka dało ci sporo satysfakcji, lecz jednocześnie nie wniosło do sprawy niczego nowego. Mimo, że masz cień wątpliwości (zwyczajna podejrzliwa natura gliniarza) to stawiasz sto do jednego, że przesłuchiwany był jedynie przypadkiem na miejscu znalezienia ciała i nie jest ze sprawą w żaden sposób związany. Można go zatrzymać za nielegalne posiadanie prochów lub broni, lecz jest to sprawa dla „zwykłych” kryminalnych czy nawet dla „narkotykowych”. Można z niego zrobić informatora. Takie glisty chętnie idą na współpracę, gdy się ich chwyci za jajca.

Pozostało ci do załatwienia drugie przesłuchanie. Sprzątacz z lokalu „Pojutrze” - Tico Lupertino - który znalazł ciało „Annie”. O tej porze nie będzie go w pracy – to oczywiste. Sprawdziłeś adres, wykonałeś telefon uprzedzający o twoim przybyciu i pojechałeś na spotkanie..

W niespełna dwadzieścia minut byłeś na miejscu. Kiepski fragment Bronksu. Latynosi, uliczne gangi, emigranci i zdewastowane klatki schodowe śmierdzące, jak miejskie szalety. Wszędzie uliczne graffiti. Miejsca, gdzie po nocy bez gnata lepiej się nie zapuszczać.

Sprzątacz czekał na ciebie w małym, nieco zapuszczonym mieszkaniu. Zarośnięty, zmęczony – widać, że nadal nie doszedł do siebie. Nic dziwnego. Rozwłóczone w zaułku zwłoki, to raczej niecodzienne odkrycie.

Wypytałeś go, w podręcznikowej atmosferze koleżeńskiej, rozluźniającej pogawędki o szczegóły znalezienia ciała porównując jednocześnie z raportem ludzi Mendozy na ten temat.

W zasadzie sprzątacz nie powiedział nic nowego. Wyszedł ze śmieciami, nad ranem po tym, jak już zamknięto „Pojutrze”. Było przed piątą rano. Robiło się już szarawo. Początkowo nawet nie zauważył szczątków. Dopiero, kiedy podszedł do klapy z workami by ją podnieść ujrzał głowę. W panice porzucił worki (znalezione przez techników w zaułku), poinformował policję i szefa ochrony. Potem już nie odważył się wyjść do zaułka.
Nic nowego. Nic wartościowego. Żadnych podejrzanych samochodów, ludzi. Niczego. Logiczne, spójne i prawdziwe.

Nie miałeś więcej czego szukać w tej brudnej norze. Na biurku mogły już czekać na ciebie informacje dotyczące pierwszej sekcji zwłok i innych ważnych dla śledztwa danych.

Marlon Vilain

Lokal, który wybrałeś na spotkanie z przyjacielem, był wystarczająco blisko byś nie musiał się spieszyć na spotkanie, lecz wystarczająco daleko, by nie marnować czasu.
O tej porze najszybciej dotrzesz na miejsce pieszo. Pogoda psuła się, ale na razie nie padało, a wiatr wiejący między wysokościowcami przyjemnie „studził” rozgrzane myśli.
Ulice ciągle są pełne ludzi załatwiających swoje codzienne sprawy, a ich zwyczajna krzątanina zdaje się oddalać nocne koszmary.
Jeszcze raz postanawiasz rzucić picie przed snem.

Lokal, który wybrałeś o tej porze jest w miarę pusty i oczywiście robi wrażenie. Przy stolikach siedzą ludzie w eleganckich kreacjach i garniturach zaczynając tydzień od niezobowiązujących spotkań biznesowych.

Jim lekko się spóźnił, ale nie na tyle, byś mógł poczuć się urażony. Widać było, że wyrwał się specjalnie dla ciebie z pracy.

- Cześć Marlon, stary. Miło cię widzieć. – pozdrowił cię uściskiem ręki – Chciałeś się ze mną widzieć. Co się dzieje? Co to za przysługa, o której wspomniałeś?

Pogadaliście o tym, o czym miałeś zamiar pogadać i ani się obejrzałeś jak minęło troszkę czasu.
Pożegnaliście się w przyjacielskiej atmosferze i wróciłeś na posterunek.

Po drodze myślałeś intensywnie nad rozkazami Szefa. Układałeś sobie w głowie plan działania. Powoli, systematycznie tworzyła ci się lista stron internetowych, które powinieneś przejrzeć.

W końcu znalazłeś się w dobrze ci znanym stanowisku pracy. Kiedy włączyłeś komputer cały świat przestał mieć znaczenie. Byłeś tylko ty, bazy danych i programy wyszukujące zbieżności.

Rytualne okaleczenia, ćwiartowanie zwłok, spirala, tarot, symbol oka. Pamięć komputera obciążona do granic możliwości! Twoje oczy czujnie wpatrzone w ekran monitora. Przeglądające zdjęcia w poszukiwaniu drobnego szczegółu, który mógł uciec ci w terenie.

Komputer pracuje, podobnie jak ty. Szaleńczo skoncentrowany, oderwany od tego, co dzieje się na około. Jak zawsze.

Jessica Kingston

Weszliście na salę prasową. Czekał tam na was tłumek dziennikarzy w różnych stanach emocjonalnych. Części udzielało się podniecenie, część udawała znudzenie, część miała głęboko gdzieś całą sprawę i po porostu wykonywała swoja pracę.
Zajęliście miejsca przy stole konferencyjnym – Mac Nammara, rzeczniczka - Agnes Derry i ty.

Zebrani na sali ludzie zaszemrali. Błysnęły światła fleszy, zapaliły się lampki kamer, włączono urządzenia nagłaśniające.
Następny kwadrans zapamiętałaś jako jeden z bardziej nużących cykli – pytanie, odpowiedź. Derry traktowała dziennikarzy krótko, rzeczowo i udzielała jedynie tyle informacji, by nie zaszkodziło to śledztwu. Przy czym robiła to z takim wdziękiem i z takim profesjonalizmem, że mogłaś ją jedynie podziwiać. Co jakiś czas któryś ze sprytniejszych dziennikarzy próbował sforsować jej puenty, zdobyć więcej informacji. Jednak nic nie wskórał. Derry bez wątpienia była mistrzem słownej szermierki. Kimś, kto zjadł zęby na podobnych sprawach. W zasadzie rola twoja i Mac Nammary ograniczyła się do kilku neutralnych odpowiedzi i zapewnień, że najlepsi pracownicy Wydziału Specjalnego są już na tropie podejrzanego, a aresztowanie to jedynie kwestia krótkiego czasu, kiedy zgromadzone dowody nie pozwolą sprawcy się wymknąć. Trzykrotnie twoja ulubienica – Caterino Ezmo – próbowała „wywołać cię” do odpowiedzi, prosząc z nazwiska, byś odpowiedziała jej na pytania, lecz Derry zręcznie przejęła pytanie na siebie i udzielając takiej odpowiedzi, że nic nie wyjawiając zamykała usta wrednej dziennikarce.

W końcu, po niepełnym kwadransie, konferencja skończyła się i dziennikarze opuścili salę.
- Dziękuję państwu za współpracę – Agnes Derry uściskała wam ręce na pożegnanie i odeszła do swoich zajęć.

- Niezła z niej żyleta, co Kingston? – zażartował Mac Nammara. – Słyszałaś jednak, co mówiliśmy. Sprawę traktujemy priorytetowo. Nie jemy, nie śpimy i nie chodzimy na randki, póki nie złapiemy tego psychola. Wracaj do Zespołu i zajmij się robotą. Nie chcę kolejnych trupów. Jasne? I dzięki. To była dobra robota. Ja też nie lubię tych sępów z prasy. Lecę do Komendanta Głównego.

Potem zostawił cię na korytarzu i poszedł do swoich obowiązków. Wszak sprawa „tarociarza” to jedna z kilkunastu spraw rozpracowywanych jednocześnie przez wasz wydział. A wasz piątka to jedynie część wszystkich detektywów „specjalki”.

Wróciłaś do biurka, gdzie czekała na ciebie spora teczka. Wyniki analiz z sekcji „Annie”, pogłębione raporty z miejsca znalezienia jej ciała i wstępny raport, ze zdjęciami, z opuszczonego magazynu z drugiego miejsca odkrycia ofiary.

Ledwie zdążyłaś zabrać się za przeglądanie materiałów pod kątem stworzenie portretu psychologicznego zabójcy kiedy zadzwonił telefon na twoim biurku. Wyświetlacz pokazywał połączenie zewnętrzne. Niechętnie podniosłaś słuchawkę.
- Detektyw Kingston? – zapytał męski głos.
- Słucham – odpowiedziałaś machinalnie.
- Widziałem panią przed chwilą w telewizji. I muszę powiedzieć, że zupełnie nic o mnie nie wiecie, za to ja wiem bardzo dużo o was. Kłamstwa to niebezpieczna broń, funkcjonariuszko Kingston. Mogą ranić bardziej, niż broń.

Nim zdołałaś zareagować rozmówca rozłączył się.

Walter Mac Davell

Rozmowa z Cesarzem była pokręcona. Pozostawiła mętlik w głowie. Bez wątpienia twój rozmówca był obłąkany, lecz jego uliczne koneksje mogły przydać się w śledztwie.
Zadzwoniłeś do Mac Nammary z prośba o podesłanie dwóch tajniaków. Wyjaśniłeś, gdzie jesteś i czekając na ich przybycie dyskretnie z ukrycia obserwowałeś Cesarza.

„Król” bezdomnych zasiadł do szachownicy. Najwyraźniej lubił tą grę. Szybko wokół stolika, gdzie rozgrywał swoją partię z ubranym w garnitur mężczyzną zgromadziła się niewielka grupka gapiów. Najwyraźniej rozgrywki z udziałem Cesarza miały w sobie coś przykuwającego uwagę.

Nim przybyło „wsparcie” Cesarz zdołał pokonać trzech kolejnych rywali. Spojrzałeś na zegarek. Minęło niespełna dwadzieścia minut.
Szpicle przedstawili się jako Bill Hatcher oraz Fredd Ulman. Obaj niepozorni, nie rzucający się w oczy. Widać, że znają się na swojej robocie.

- Mac Nammara wspomniał, że masz już na biurku mogące okazać się interesującymi informacje – powiedział Ulman.

Nie mając w sumie lepszych planów wróciłeś na posterunek. W sumie oprócz niepewnego informatora, który najwyraźniej był niespełna rozumu, nie miałeś innych śladów zaczepienia.

Na miejscu, w Wydziale zobaczyłeś zajętych pracą resztę zespołu. Terrence przeglądał akta dotyczące drugiego ciała i wyniki sekcji zwłok „Annie”, Jesica właśnie odbiera jakiś telefon, Marlon „pali” klawiaturę, jak to zwykła mawiać młodzież, a Clause właśnie wszedł i siada do biurka, by zająć się papierami.

Już miałeś zabrać się do lektury, kiedy na twoim biurku zadzwonił telefon.

Odebrałeś, zgodnie z procedurą, przedstawiając się pierwszy.
- Dzień dobry, detektywie Mac Davell – to był ojciec Annie Watermann. – Przed chwilą dzwoniła do mnie żona. Strasznie roztrzęsiona. Nie mogłem się z nią dogadać. Za chwilę mam ważnego pacjenta, pewnie pan zna senatora Whiterspona, i sam nie mogę jechać do domu. Czy mógłby pan podjechać i zobaczyć, co się stało? Debi wspomniała, że chodzi o Annie. Potem się rozłączyła, a ja nie mogę się do niej dodzwonić. Chyba źle odłożyła słuchawkę.

Terrence Baldrick

Po zakończonej sekcji zwłok postanowiłeś wrócić do Wydziału. Wbrew sobie sprawa podwójnego morderstwa zaczyna stanowić dla ciebie pewnego rodzaju wyzwanie. Sprawca działa w sposób wyraźnie pedantyczny i kto wie, może w końcu trafiłeś na godnego siebie przeciwnika.

Szedłeś korytarzem, kiedy z drzwi w korytarzy wyszedł ubrany w mundur technika sekcyjnego Theodore. Na twój widok uśmiech pojawił się na jego ponurej twarzy, ale szybko zgasł. Za nim wyszedł jakiś mundurowy, którego twarz wydała ci się znana. Tak! To jeden z tych, co znaleźli zwłoki dziewczyny. Policjant z zaułka.
Theo pomachał na ciebie, pożegnał się z mundurowym. Podszedłeś do kumpla. Mijając rzuciłeś okiem na naszywkę na mundurze mijanego policjanta. Mendoza.
Theodor uściskał ci rękę.
- Jak tam? – zapytał
- W porządku – odpowiedziałeś.
- Właśnie robiłem sekcję jednego z jego ludzi wiesz – zwierzył się Theodor kiwając w głową w stronę oddalającego się ponurym korytarzem Mendozy. – Młody chłopak. Jeden z tych, co wczoraj obstawiali zaułek. McConell. Może znałeś. Strzelił sobie w głowę dzisiejszej nocy. Przykra sprawa. No, ale cóż. Niektórzy nie są stworzeni do tej roboty.
Chciałeś coś odpowiedzieć, lecz przerwał ci brzęczyk przy pasku przyjaciela. Theo spojrzał na wyświetlacz pegera i westchnął ciężko, teatralnie.

- Sorry. muszę się zmywać. Szef mnie wzywa.

Tym razem bez incydentów wróciłeś do Wydziału i zasiadłeś do biurka. Akta sprawy poszerzyły się o trzy kolejne teczuszki: wyniki analiz „Annie”, wyniki analiz z zaułka oraz wstępny raport techników z drugiego miejsca zbrodni. W sumie około czterdziestu stron wydruku, z czego znaczna część to medyczny bełkot z sekcji. Zapowiadają się „ciekawe” na oko dwie godziny.

W takich momentach jak ten rozumiałeś sam siebie.
Po jakimś czasie, kiedy Marlon stukał jak szalony w klawisze, Grand wrócił i zasiadał do swojego miejsca, a Walter i Jessica odbierali jakieś telefony spojrzałeś w akta i cię olśniło.
Nalot na języku to silny środek znieczulający dostępny jedynie dla lekarzy. Kolejna poszlaka do zamrażarek sugerująca „medyczne korzenie” waszego sprawcy.


Walter Mac Davell

Nowy York, 5 września 2011r, 11.30 AM Siedziba Główna Wydziału Specjalnego N.Y.P.D.

Cesarz był niewątpliwie ciekawą osobowością i Walter z niechęcią musiał przyznać, że uległ jego wpływowi. Sprawa "Tarociarz", jak ją zaczęli nazywać między sobą, była doprawdy niezwykła. I nie chodziło, bynajmniej o brutalność i wyrachowanie zabójcy. Splot dziwny wydarzeń jakie miały ostatnio miejsce w życiu Waltera sprawiły, że detektyw łapał się na tym, że zaczął poważnie traktować osobliwe wywody króla bezdomnych. Czara goryczy przepełniła się, gdy Cesarz użył zwrotu "Oni patrzą. Widzą wszystko nawet nie patrzac" Dokładnie takich słów użył człowiek, który zadzwonił do Clause'a. Takie też słowa usłyszał Walter, gdy szedł korytarzem. To wszystko sprawiło, że MacDawell poczuł się bardzo nieswojo.
Gdy wrócił na komisariat nie podzielił się z nikim rewelacjami jakie usłyszał od Cesarza. Nie miał zamiaru wyjść na wariata, a tak by to niewątpliwie wyglądało gdyby opowiedział im o tym co wydarzyło się w Central Parku.
Nie miał też tak naprawdę na to czasu. Ledwie wymienił kilka grzecznościowych formułek z resztą zespołu, gdy odezwała się jego komórka. Krótka rozmowa z panem Watermannem bardzo go zaniepokoiła. Dziwne zachowanie jego żony mogło mieć poprostu podłoże nerwowe, ale Walter czuł że to coś zupełnie innego.
Spojrzał na Clause'a, który właśnie wrócił i przeglądał papiery zebrane na biurku. MacDawell i tak zamierzał poprosić go o pomoc w związku z wieczorną akcją, a to była doskonała okazja do tego by zamienić kilka słów na osobności.
Walter odłożył słuchawkę i poszedł do Clause’a:
- Grand coś się dzieje w domu Watermannów. Dostałem przed chwilą telefon od pana Watermanna. Parę minut temu kontaktowała się z nim jego żona. Była strasznie roztrzęsiona. Wspominała, że chodzi o Annie. Następnie odłożyła słuchawkę i nie można się teraz do niej dodzwonić. Trzeba to sprawdzić.
- To na co czekamy Wally - Clause wstał z krzesła i chwycił marynarkę i kluczyki od auta - Jedziemy. - lekko pchnął Waltera w kierunku windy. - Opowiesz dokładniej po drodze.

Nowy York, 5 września 2011r, 11.30 AM, samochód Clause'a Granda, w drodze do domu państwa Watermann
Obaj mężczyźnie zjechali na parking i wsiedli do samochodu Granda. Walter usiadł na fotelu pasażera i zgodnie z przepisami zapiął pasy. Grand odpalił silnik.
- Nie wiem o co chodzi z tym telefonem - zaczął MacDawell - ale pan Watermann był bardzo zaniepokojony. Ma teraz ponoć ważnego pacjenta, senatora Whiterspona, i nie może sam pojechać do domu. Mam dziwne przeczucie, że to nie jest zwykły atak nerwów pani Watermann. W rozmowie z mężem wspomniała, że chodzi o Annie. Niestety zanim pan Watermann zdołał o cokolwiek zapytać, rozłączyła się. Od tej pory telefon domowy milczy.
W niecały kwadrans detektywi dojechali pod dom państwa Watermann. Wysiedli z samochodu i podbiegli do drzwi. Walter rozejrzał się czujenie wokół i nacisnął przycisk dzwonka.


Clause Grand

Siedziałem nad papierami i miałem cholerny kłopot bo w raporcie "Wampirzycy" póki co nie było nic nowego, nic czego już bym nie wiedział. Przerzuciłem biurko w poszukiwaniu raportu techników ale jeszcze go nie dostałem. Chwyciłem telefon i wybrałem wewnętrzny numer operatora.
-Operator słucham- miękki głos policjantki rozlał się w głowie
-Dzień Dobry- odpowiedziałem - Clause Grand numer odznaki 2221 może mnie pani połączyć z działem techników kryminalnych?
-Oczywiście, prosze chwilę poczekać- głos w słuchawce zmienił się w melodyjkę oczekiwania na połączenie której bardzo nie lubiłem. Po chwili jednak męski głos odpowiedział
-Techniczny słucham.
-Clause Grand wydział specjalny. Co wy tam cholera robicie od rana?
-Co proszę?
-Dlaczego mój zespół nie otrzymał jeszcze wstępnych raportów z oględzin w Magazynach z wczorajszego wieczoru? Czy wy Kurwa myślicie tam sobie że mamy następne stulecie na rozwikłanie tej sprawy?
-Pan wybaczy detektywie ale niektóre badania po
prostu wymagają czasu, nie da się ich przeprowadzić z chwili na chwilę.- zrobił przerwę i nabrał w płuca powietrza. - Pozatym nikt tu u nas nie siedzi , wszyscy technicy pracują w pocie czoła i zdaję się należy im się odrobina szacunku Detektywie- powiedział w mało przyjemnym tonie
-TO ZA MAŁO! Wy wpieprzacie pączki a tam może umiera w potwornych męczarniach kolejna dziewczyna! Wstępny raport! ASAP! Jasne!? - nie usłyszałem odpowiedzi bo słuchawka z trzaskiem powędrowała na widełki aparatu telefonicznego. Troszkę szarpały mną nerwy.
"On cię widzi Clause. Widzi nawet na ciebie nie patrząc" przetoczyło się przez głowę a ja nerwowo zacząłem się rozglądać w koło. Takie dziwne uczucie gdy czujesz że ktoś cię obserwuje. Nic dziwnego, wszystko w normie, funkcjonariusze kszątali się.
Wtem Wallter odłożył słuchawkę i podszedł do mnie. Zaskakujące...

- Grand coś się dzieje w domu Watermannów. Dostałem przed chwilą telefon od pana Watermanna. Parę minut temu kontaktowała się z nim jego żona. Była strasznie roztrzęsiona. Wspominała, że chodzi o Annie. Następnie odłożyła słuchawkę i nie można się teraz do niej dodzwonić. Trzeba to sprawdzić.
- To na co czekamy Wally - Clause wstał z krzesła i chwycił marynarkę i kluczyki od auta - Jedziemy. - lekko pchnął Waltera w kierunku windy. - Opowiesz dokładniej po drodze.

Obaj mężczyźnie zjechali na parking i wsiedli do samochodu Granda. Walter usiadł na fotelu pasażera i zgodnie z przepisami zapiął pasy. Grand odpalił silnik.

- Nie wiem o co chodzi z tym telefonem - zaczął MacDawell - ale pan Watermann był bardzo zaniepokojony. Ma teraz ponoć ważnego pacjenta, senatora Whiterspona, i nie może sam pojechać do domu. Mam dziwne przeczucie, że to nie jest zwykły atak nerwów pani Watermann. W rozmowie z mężem wspomniała, że chodzi o Annie. Niestety zanim pan Watermann zdołał o cokolwiek zapytać, rozłączyła się. Od tej pory telefon domowy milczy.
W niecały kwadrans detektywi dojechali pod dom państwa Watermann. Wysiedli z samochodu i podbiegli do drzwi. Wally po drodze nie powiedział nic o tym co już zdążył ustalić. Może zrobi to później. Póki co zdawał się być bardzo zdenerwowany sytuacją u Watermanów. Wyglądał na ....
Zmartwionego
Walter rozejrzał się czujenie wokół i nacisnął przycisk dzwonka.
Ja odpiąłem kaburę by w razie czego pistolet bez przeszkód i komplikacji mógł się znaleźć w dłoni. Uważnie i czujnie rozejrzałem się.



Jessica Kingston

Na konferencje prasową Jess szła jak na skazanie. Nienawidziła takich miejsc, tych ludzi.

Przypominali jej przeszłość, która wciąż bolała. To właśnie tacy sami dziennikarze, 18 lat temu wystawali pod jej drzwiami, zadawali różne pytania, a potem i tak pisali co chcieli. Nikt nie pozwolił wtedy sprostować informacji jakie opublikowali o jej rodzicach, siostrze. O całej sprawie „Morderstwa na przedmieściu”, jak nazywały ja gazety. Nikt nie pozwolił 14-latce zaprzeczać kłamstwom, nikt jej nie słuchał.

Z takimi myślami Jess weszła na salę i usiadła przy stole konferencyjnym.
Było lepiej niż się spodziewała. Agnes Derry okazała się godna pierwszego wrażenia jakie wywarła na Jess. Dziennikarze nie mieli z nią żadnych szans. Lawirowała wśród ich pytań jak wąż, odpowiadając tylko tak jak było wygodne dla wydziału. Konferencja trwała niecałe 15 minut. Kilka razy Jess była wywoływana do odpowiedzi, ale Derry natychmiast przejmowała inicjatywę. Jess uśmiechnęła się – dobrze że jest po naszej stronie, z nią mogłabym sobie nie poradzić tak jak z Esme w zaułku.

Całą sytuacja podniosła trochę Jess na duchu. Mogła spokojnie wrócić do sprawy jak nakazał Mac Namara.

Usiadła za swoim biurkiem zawalonym papierami i zaczęła wertować kolejne teczki ze sprawy. Jak zauważyła chłopaki także pracowali wytrwale.
Marlon zapamiętale walił w klawisze swojego komputera, wyglądał jak w transie.
Clause i Walter właśnie wchodzili do wydziału a Terrence przeglądał teczki z nieodgadnioną miną, jak zwykle w jego przypadku.

Jess zabrała się za czytanie raportów i sporządzaniem notatek, które mogą być przydatne w pisaniu portretu. Portretu, ale kogo – przemknęło Jess przez głowę.
Te teczki dają tylko kolejne pytania. Kim były ofiary, dlaczego to właśnie je wybrał morderca.

Z zamyślenia wyrwał Jess dźwięk telefonu.
Połączenie zewnętrzne.
- Matko, proszę tylko nie ciotka, ani babcia – przemknęło Jess przez głowę – pewnie oglądały wiadomości.

Niechętnie podniosła słuchawkę, nie zdążyła jeszcze się odezwać kiedy usłyszała:

- Detektyw Kingston? – zapytał jakiś mężczyzna.
- Słucham – machinalnie odpowiedziała Jess nie przerywając przekładania papierów.
- Widziałem panią przed chwilą w telewizji. I muszę powiedzieć, że zupełnie nic o mnie nie wiecie, za to ja wiem bardzo dużo o was. Kłamstwa to niebezpieczna broń, funkcjonariuszko Kingston. Mogą ranić bardziej, niż broń.

Jess z wrażenia o mało nie upuściła słuchawki. Rozmówca się rozłączył.
Wybrała szybko numer do działu technicznego, podsłuchy.
- Halo, mówi Detektyw Kingston z wydziału specjalnego, przed chwilą miałam telefon z miasta, spróbujcie namierzyć numer z którego było połączenie, to bardzo ważne.
- Za chwile oddzwonie poinformował ja miły głos funkcjonariuszki z podsłuchu.

Jess odłożyła słuchawkę i zaczęła szybko notować.
„Mężczyzna w sile wieku, biały, około 30-45 lat. Głos spokojny wręcz wyzuty z emocji, jak lekarza przekazującego informację o zgonie pacjenta rodzinie – nasunęło się Jess porównanie - wykształcony, bez akcentu, wystudiowany”

Jess miała dziwne wrażenie, ze gdzieś już słyszała ten głos całkiem niedawno, ale umykało jej skąd mogła go znać.



Marlon Vilain

Wiatr faktycznie chłodził pieszych, którzy starali omijać niesione z prądem powietrza śmieci. Marlon już przez ciemną szybę z logiem restauracji dostrzegł siedzących przy elegenacko zastawionych stołach garniaków. Z wnętrza buchnęło ciepło wraz z gwarem rozmów, gdy otworzył drzwi. Zajął stolik w kącie lokalu i patrzył jak ozdobne wskazówki przesuwają się leniwie na tarczy zegara.

W końcu ujrzał łysiejącą głowę.

Jim Murray uśmiechnął się na widok Marlona. Oddychał ciężko, był zdyszany; jasny mundur pogniótł się. Ścisnęli sobie dłonie.
- Cześć Marlon, stary. Miło cię widzieć. Chciałeś się ze mną widzieć. Co się dzieje? Co to za przysługa, o której wspomniałeś?
- Złap najpierw oddech, Jimmy. Wybacz, że wyrwałem cię zza biurka.
- Ha, boską rzeczą jest wybaczać bliźniemu. Jestem ci wdzięczny, bracie. No to opowiadaj.
Marlon spojrzał w oczy Murraya. "Bracie"... Jak ten czas szybko płynie! Nie można powstrzymać zmian, nieważne jak mocno by się chciało.
- Masakra. Spodnie i spódnica. - zaczął Vilain cicho - Stary dostaje świra, bo to jakieś schizo bez uchwytu. Rytualne mordy najpewniej. Nowojorska masakra ostrym narzędziem.
Ręka Jima zastyga w połowie drogi do kieszeni, gdzie mieszkają fajki. Gwiżdże cicho, a oczy mu się błyszczą.
- Nie pierdol, synek.
Chciałbym, a niech mnie diabli, jak bardzo bym chciał - westchnął w duchu Marlon.
- Co tam u twoich dzieci?
Jimowi nie podobała się zmiana tematu, jednak zachichotał udawanie.
- Skurwiele już o mnie zapomniały. Czekają tylko, żebym zgnił i zostawił im coś na ostatnie pożegnanie. - prychnął po czym zajął się papierosem.
Marlon wolał nie naciskać już na temat rodziny. Trącony odcisk Murraya powodował przemianę w złośliwą bestię. Zamiast pytań wyciągnął wysłużoną manierkę pełną 'soku z gumijagód' i podsunął ją przyjacielowi.
- Ich niedoczekanie!
Zegarkowe wskazówki przyspieszyły jakby ktoś je smagnął batem.
- No, ale nie przyszliśmy się tu napić, Jimmy.
- Oczywiście, proszę pana. - zgodził się Jim, kiwając głową. Wyciągnął notes i ołówek, tak zużyty, że na długość miał może połowę kciuka.
Marlon wytłumaczył mu sprawę trochę dokładniej.
- Więc? Może ty coś widzisz w tym gównie?
Jim zakopcił drugiego papierosa, mimo usilnych protestów kelnerki.
- Mam odgrzebać kogoś? Pociągnąć za język? - krzaczaste brwi niemłodego mężczyzny uniosły się. - Wiesz, Marl, bo ja tu tak jakoś. No kurwa, trochę tu umysłu szachisty jest, schemat czy coś.
Mlasnął, włożył fajkę do ust i zapisał coś w notesie.
- Numero uno. Duo?
Na czole Marlona pojawiły się zmarszczki, gdy upewniał się, że o niczym nie zapomni.
- Informacje. Sekty. Kult. Sekty. Kult. Rytuały. Sekty. Dużo informacji. Jeszcze więcej.
- U nas na wydziale krąży jakiś popierdoleniec, master of this shit.
Nazywa się Tomas Septerwax czy jakoś tak. Emerytowany, ale robi u nas za konsultanta albo eksperta. Pogadam z nim.
Kolejne słowa, pisane zawijastą czcionką pojawiły się na papierze.
- Duo. - powiedział Marlon. - Tres.
Jim Murray był kopalnią informacji, a raczej doświadczonym górnikiem. Jednak ten stary diabeł nigdy nie zapomina o zaciągniętych długach.
- Dajesz, bracie.
- Wysokie szczeble psów to duża odpowiedzialność i niezła zabawa. - burknął Vilain biorąc łyk szkockiej z jego manierki.
Jimmy, były przełożony Marlona, zachichotał.
- O, tak.
- Zdarzyło się kiedyś, żeby kogoś z 'Gwardii' poniosło i... - tutaj Marlon urwał, zastanawiając się nad pasującym wyrażeniem.
- Puknął się? - zasugerował Murray.
- Siebie też. Ale kogoś.
- Z całym szacunkiem, ale po co ci to, kurwa? - zdziwił się Jim.
- Wiesz, coś mnie tak naszło. Jeśli nic nie znajdę będę mieć przynajmniej ostrzeżenie kiedy zacząć zwiewać od MacNammary.
Marlon wrócił do siedziby. Tuż przed wejściem do budynku zdawało mu się, że zaczyna kropić.

Palce pływały swobodnie po klawiaturze. Kuł żelazo póki gorące. Terrence'a jeszcze nie było, ani nikogo z zespołu.
Po co? W jakim celu? Grupa musi mieć lidera, czyż nie? Lecz po co?
Co ciekawsze kawałki wydrukował dwie sztuki; kilka razy ktoś wszedł, zadzwonił telefon.
Cóż z tego?
 
Sam_u_raju jest offline