Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-08-2010, 23:18   #40
Gryf
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
NARRATOR


Marlon Vilain

- Kto się zajmuje tą łajbą? – zapytałeś szefa techników.
Ten podrapał się po głowie chwilę myśląc co ci odpowiedzieć.

- Toś kurcze wypalił, Marlon – rzekł z uśmiechem. – Co ja wróżka? Ale poczekaj.

Przywołał gestem jednego z mundurowych i powtórzył mu twoje pytanie. Policjant skontaktował się z kimś innym przez radio.

- Fajkę – Perpetto wyciągnął do ciebie paczkę sam zapalając jednego papierosa. – Niezła sztuka z tej Kingston, co? – zagadnął. – Aż się nie chce pracować, no nie, farciarzu? A gdzie Walter i Clause?

Wrócił mundurowy przynosząc jakaś kartkę. Na niej zapisane było nazwisko John Sauxe, numer telefonu i adres.

- To właściciel tego fragmentu nabrzeża – wyjaśnił funkcjonariusz. – Szef firmy Trash and Water. Na tym odcinku cumują jednostki przeznaczone do utylizacji.

- Masz swój adres, Marlon – uśmiechnął się Perpetto ciskając niedopałek do wody. – A teraz zmykam do zajęć. Rano będziecie mieli raport. Trzymajcie się.

Zrobiło się późno. Dochodziła prawie 8.00 wieczór. Trzeba będzie wracać do domu. Widzisz, że reszta zespołu, która przybyła na miejsce znalezienia ciała też zabiera się do odjazdu. Faktycznie, nie ma sensu pozostawać tutaj dłużej, tym bardziej, że jutro też jest dzień. Wsiadłeś do samochodu i po chwili zastanowienia ruszyłeś w stronę domu. Na dzisiaj koniec. To był zdecydowanie za długi dzień.
Możesz jeszcze po drodze zajechać do „Neopoganina”, jeśli chcesz. O ile będzie otwarty. Możesz też zadzwonić lub złożyć wizytę Johnowi Sauxe – właścicielowi terenu na którym stoi wrak barki.

Clause Grand

Z reklamówki wyciągałeś kolejne bibeloty. Patrząc błagalnie na Cesarza, by dał ci znak o co mu chodzi. Jednak ten jeden ruch ręką najwyraźniej wyczerpał siły bezdomnego. Okrwawiona ręka opadła. Ciemne, spokojne oczy zamknęły się. Upływ krwi był tak znaczny, że w zasadzie nie będziecie mieli szans na ocalenie mu życia.

W reklamówce są bezwartościowe klamoty, puszki, jakieś duperele, poza jedną rzeczą – średniej wielkości paczką owiniętą szarą taśmą klejącą, szarym papierem na którym wypisano drukowanymi literami „ DET. Mac Davell”.

- Szybko Grand! – krzyk Waltera wyrywa cię z gorączkowego oszołomienia w jakie wpadłeś – Gidze jest najbliższy szpital!

Te słowa padają już w biegu. Chwytasz przytomnie reklamówkę i biegniesz za Walterem niosącym bezdomnego do samochodu. Wskakujesz na miejsce kierowcy, widząc w lusterku wstecznym, jak Walter próbuje zatamować krwotok.

- Dzwoń do szpitala! Do Mac Nammary! Do kogokolwiek! I ruszaj do cholery!

To ostatnie jest najbardziej klarowne! Odpalasz silnik i jedziesz gorączkowo myśląc, gdzie jest najbliższy szpital. Bibeloty Cesarza rzucasz na boczne siedzenie.

Lutheran Medical Center po drugiej stronie terenów portowych. Najwyżej 2 mile. Przytomnie odpalasz sygnał, kiedy wydostajecie się z ostrym piskiem opon na główną aleję. Zahaczasz bokiem auta o śmietnik, posyłając jego zawartość na ulicę. W tylnym lusterku widzisz jakiegoś kierowcą, który w ostatniej chwili skręca kierownicą w bok i zderza się z innym samochodem.
Dystans dzielący was od szpitala pokonujesz w rekordowym tempie, mimo ciągle padającego deszczu i utrudnieniom spowodowanym śliską nawierzchnią i ciemnością nocy.

W końcu, o mało nie przejeżdżając jakiegoś pieszego, zatrzymujesz się przed szpitalem na podjeździe dla karetek. Pielęgniarze ruszają w waszą stronę, najwyraźniej chcąc protestować. W takich miejscach mają prawo zatrzymywać się jedynie R-ki.

Walter Mac Davell

Szok i niedowierzanie. To co jeszcze przed chwilą było teatralną szopką zamienia się w autentyczny horror i dramat.

Wykrzykujesz polecenia Grandowi a sam dźwigasz krwawiącego Cesarza i niesiesz do samochodu. Na szczecie Grand dobrze sprawdza się w takich działaniach operacyjnych. Ruszacie bez zbędnej zwłoki do najbliższego szpitala.

Stan drogi i ostre manewry Clausa nie ułatwiają ci zadania. Trudno ci udzielać pomocy w pędzącym samochodzie, kiedy co rusz lądujesz na bocznych drzwiach, lub siła odśrodkowa wciska cię w fotel.

W pewnym momencie Grand sprowokował mały wypadek, kiedy wjechał jak szaleniec między dwa samochody. Kierowcy sami są jednak sobie winni, bowiem wasz samochód wyróżnia się błyskając światłami i wyjąc syreną pojazdu uprzywilejowanego.

Na zewnątrz pada i zrobiło się ciemno. Clause, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, co robi trąbi i przeklina jak szewc.
W końcu ścina trawnik, przecina przyszpitalny parking płosząc nielicznych przechodniów i hamuje na miejscu dla karetek.

Spoglądasz w dół. Cała tapicerka uwalana jest krwią, podobnie jak twoje dłonie i ręce aż po łokcie. Ostre zakręty spowodowały, że krew sikała nawet po szybach. Czujesz ją spływającą ci po policzkach. Rana musiała być bardzo głęboka. Spoglądasz na poszarzałą twarz Cesarza i już wiesz, że pośpiech – mimo że niezbędny w takich sytuacjach - był niepotrzebny w tej konkretnej chwili.

Cesarz jest martwy. Ilość krwi w samochodzie nie pozostawia złudzeń co do jego stanu.

Podbiegają do was ratownicy medyczni, wrzeszcząc coś, co brzmi jak: „spierdalajcie stąd, to miejsce dla karetek!”.

Jessica Kingston,

Kierując się w stronę samochodu zauważyłaś, jak Baldrick rozmawia z jakimś ubranym w dres chłopakiem – zapewne pechowcem, który znalazł zwłoki.
Miałaś dość dzisiejszego dnia. Od ponad 12 godzin jesteś na nogach, z czego większość w pracy. Czujesz zmęczenie i rozdrażnienie i wiesz, że w takim stanie nie popracujesz za długo.

Deszcz pada coraz silniej. Zacina od strony zatoki. Ruszyłaś w stronę samochodu, którym przyjechaliście z Marlonem widząc, że Baldrick odsyła świadka w towarzystwie mundurowego i też zbiera się do odjazdu. To całkiem dobry pomysł, szczególnie że leje coraz bardziej i zrobiło się już całkiem ciemno. Po drodze, by mieć czyste sumienie podjechałaś jeszcze pod sklep „Neopoganin”. W sumie nie musiałaś nadkładać drogi. By dostać się do siebie i tak musisz przejechać przez Soho.

Dzielnica o tej porze tętni życiem, lecz ludzie szybko uciekają z mokrej ulicy i wbiegają do środka pubów, knajp, barów ze striptizem i tym podobnych atrakcji. „Neopoganin” wciśnięty jest pomiędzy małą kafejkę na rogu o nazwie „Gaj” oraz salon ezoteryczny reklamujący się szyldem „Sybilla”. Mimo, że oba sąsiednie interesy są nadal czynne, to „Neopoganin” najwyraźniej otwarty jest w godzinach od 10.00 do 18.00.
Siedzisz w aucie, deszcz pada coraz silniej, i jest prawie 8.30 PM.

Terrence Baldrick

W zasadzie musiałeś się zbierać, bo czekała Walentov. Wsiadając do samochodu usłyszałeś dźwięk SMSa w komórce. Odczytałeś wiadomość od Mac Nammary.

„Randka. Knajpka „Red Turkey”. Godzina 9.00 PM. Stolik na twoje nazwisko. Ubierz się jakoś po ludzku. Nie narób nam wstydu.”

W zasadzie to była dobra rada. Najpierw dom. Nie miałeś zbyt wiele czasu, ale jakoś dasz radę. Szybki prysznic, zmiana garderoby i z powrotem w auto. Mogłeś sobie powinszować.
Pod wejściem do „Red Turkey” byłeś o 8:55 PM.

Myśli o „Tarociarzu”, sprawie i innych ważnych kwestiach przestały się liczyć.
Cokolwiek te sukinkoty z Wydziału przygotowały dla ciebie, musiałeś być górą.

Clause Grand


Krew bryzgała po nierównej posadzce magazynu. Zaćmiony tym co dopiero przed chwilą zobaczyłem z uporem maniaka pokazywałem Cesarzowi kolejne elementy jego ekwipunku. Z Amoku tego szaleńczego i desperackiego poszukiwania pomocy w oczach starca wyrwał mnie głos Walltera który najpierw jak w odległym tunelu ale potem coraz głośniej i wyraźniej usłyszałem.

- Dzwoń do szpitala! Do Mac Nammary! Do kogokolwiek! I ruszaj do cholery!

Nie chwyciłem jednak za telefon a za fanty starca. Gdy Wallter wgramolił się z bezdomnym na tylne siedzenie ja rzuciłem pakunek na fotel pasażera i ruszyłem z piskiem opon włączając syrenę i wyrzucając koguta na dach.

Uświadomiłem sobie że do najbliższego szpitala muszę przeciąć całą dzielnicę portową.

Złapałem za "gruszkę" policyjnego radia by nadać komunikat ale....

....Śliski asfalt wyrzucił mnie za mocno wchodząc w zakręt i bokiem zahaczyłem o śmietnik. Posypały się skry z błotnika a kontener rozsypał się po ulicy wpadając na inne auto. Wyświetlacz radia zgasł.
-Kurwa!- Co chwilę nerwowo patrzyłem w wsteczne lusterko na to co dzieję się na tylnej kanapie.

Kilka ostrych zakrętów, trzy czerwone światła i jeszcze chwila i będziemy na miejscu.

Szlag ale ze mnie dobry kierowca. Powinienem startować w ulicznych wyścigach.

W końcu z piskiem opon zatrzymałem się przed wejściem do pogotowia ratunkowego.
Wyskoczyłem z samochodu i odrzuciłem fotel kierowcy do przodu by Wallter i Cesarz mogli wysiąść. Ratownicy kręcili i nagle jeden naskoczył na mnie najwyraźniej wściekły że cywilny samochód stoi na podjeździe dla ambulansów.

-spierdalajcie stąd, to miejsce dla karetek!”.

Odwróciłem się do niego i mocno chwyciłem za czerwony polar w okolicy klatki piersiowej. Pięść zacisnęła się na ubraniu aż zatrzeszczały szwy.
-Posłuchaj debilu tu człowiek umiera!!! Ślepy jesteś? Koguta nie widzisz? - Wykrzyczałem prawie w oczy wpychając mu odznakę i mocno pociągając w kierunku mojego auta.

Nic nie powiedział gdy zajrzał do środka. Tylna część auta zabryzgana była krwią. Podsufitka, kanapa, szyby.
-Nosze!-wywrzeszczał wreszcie i nagle zrobiło się tłoczno w koło samochodu. Wallter sam wysiadł ale był cały we krwi a jeden z lekarzy zaczął nachalnie sadzać go na nosze i chwilę trwało zanim Oficer Mac Davell wytłumaczył że jedynym który potrzebuję pomocy to Cesarz. Zapieli bezdomnego na noszach pasami i zniknęli w świetle korytarzy szpitala.
Usiadłem na chwilkę po stronie pasażera i przerzuciłem pobieżnie graty cesarza. W oczy rzucił mi się mały pakunek. Szybko go rozpakowałem. W środku znalazłem zeszyt który po szybkim przekartkowaniu odłożyłem na fotel . Wewnątrz były jakieś dziwne i nieznane mi symbole i znaki. Pomyślałem że Jess mogła by spróbować go rozszyfrować...
Było coś jeszcze. Koperta z listem zaadresowana do...

Walltera. Dziwne. To wszystko było coraz bardziej dziwne. Szybko wsadziłem kopertę pod kamizelkę.

Złapałem za telefon.
Wykręciłem numer szefa.
-Mac Nammara. Czego chcesz Grand. Wallter jest szefem operacyjnym czy nie wyraziłem się jasno? - naburczał zanim cokolwiek powiedziałem.
-Szefie to ważne. Musimy się spotkać natychmiast. Ty ja i Wallter. To ważne i niecierpiące zwłoki. Jedziemy do firmy , będziemy najdalej za godzinę.

Musiałem zaciekawić kapitana albo przerazić bo nagle jego głos zabrzmiał jak by był zaintrygowany.

- Będę u siebie.
Przesiadłem się na powrót w fotel kierowcy i gdy spakowałem graty Cesarza do torby ruszyłem w kierunku posterunku.

-Trzeba tę paczkę oddać saperom do sprawdzenia. Wolałbym uniknąć kolejnych ofiar tej sprawy- rzucił Wallter gdy wsiadł z powrotem do samochodu wskazując na tobołek.

-Już zdążyłem go sprawdzić Wallter- odpowiedziałem i położyłem mu te graty na kolana.
Chcąc uniknąć pytań czy aby to wszystko co tam było włączyłem radio.
Gdy wjechaliśmy na plac przed komendą było już po 20. Od razu pojechałem do policyjnej myjni. To jedyne miejsce w NY gdzie pracownicy mają pojęcie jak doprowadzić wnętrze mojego samochodu pierwotnego porządku.

-Nawet nie pytaj Tommy - powiedziałem gdy pracownik myjni mało nie zwymiotował zaglądając do mojego Doodga.

Zwróciłem wzrok na Walltera.
-Szef na nas czeka- powiedziałem chłodno- Nie znam szczegółów twojej i Cesarza relacji więc raport z tego wszystkiego będziesz musiał napisać sam. Nie chce narobić bałaganu. - rzuciłem wolno ruszając w kierunku biura.

Wyglądaliśmy jak Zombie po łowach. Cali umorusani krwią. Ja mniej ale Wallter wyglądał jak rzeźnik po II zmianie.
Po kilku minutach zatrzymaliśmy się przed drzwiami do biura szefa.
PUK PUK PUK rozległo się gdy stuknąłem w drzwi.

Jessica Kingston

Jess miał na dzisiaj już serdecznie dość.
Kilka godzin na nogach, przeglądanie akt, praca przy komputerach, a na koniec podnoszący na duchu tekst Terrenca.
- Grzej się – pomyślała Jess – zadufany w sobie dupek.

Rozejrzała się szukając wzrokiem Marlona. Rozmawiał z Perpetto.
- Hej Marlon, zabierzesz się z technikami na posterunek? – krzyknęła do stojących opodal mężczyzn - ja mam dość, wracam do domu. Zobaczymy się jutro.
- Spoko – machnął jej ręką na pożegnanie.

Jess wsiadła do samochodu i odjechała w stronę Soho.

Nowy York, 5 września 2011r. Soho 8.30 PM.

- Rewelacja – pomyślała Jess zatrzymując się obok sklepu „Neopoganin”. – dzielnica tętni życiem, wszystko pootwierane, a ten akurat musiał być czynny od 10-18. Niech ten dzień już się skończy.

Deszcz wciąż padał uderzając monotonnie o szyby. Jess wciągnęła powietrze, kilka razy powtarzając tą czynność. To ćwiczenie oddechowe zawsze ja uspakajało.
- Czas do domu, dzisiaj już nic nie wymyśle – skwitowała i ruszyła.

Podjeżdżając pod dom zobaczyła Panią Maklaski wracającą najprawdopodobniej z partyjki brydża. Pani Maklaski jak przystało na gospodynię domu wiedziała wszystko o wszystkich mieszkańcach kamienicy.
Jess zauważyła ją za późno żeby skręcić i zrobić rundkę wokół domu.
Pani Maklaski czekała w otwartych drzwiach.
- Dobry wieczór – przywitała się Jess wbiegając po schodach.
- A witaj, witaj Jessico, znowu do późna w pracy, biedactwo żadnego życia prywatnego. Skończysz jak Pani Dorwey z 3 pietra, świeć Panie nad jej duszą. Wybierała, przebierała i sama została.
- Yhm – przytaknęła Jess wyciągając pocztę ze skrzynki.
- Kochana a nie myślałaś żeby wybrać się na randkę z tym artystą spod 5? Taki miły chłopak, zawsze grzeczny, pomaga mi nosić zakupy. Wiem że często zalega z czynszem, ale artyści tak już mają. Może kiedyś te jego bohomazy będą sławne. Jak sądzisz. Mnie się ta nowoczesna sztuka nie podoba, ale ja już jestem w tym wieku że mogę krytykować do woli – gospodyni ciągnęła swój monolog.
- Pomyśle o tym, ale na razie musze odpocząć, do widzenia, proszę pozdrowić męża - Jess pożegnała się szybko i weszła do mieszkania.
- A dziękuję, dziękuję przekaże na pewno – usłyszała jeszcze zamykając drzwi.

Od progu przywitał ją Max, wyrażając swoje niezadowolenie i głód głośnym miauczeniem.
- Tak, wiem jestem złą panią, zostawiłam cię samego, biednego. Chodź zaraz dostaniesz tuńczyka na przeproszenie – uśmiechnęła się biorąc pupila na ręce.
Max mimo woli zaczął mruczeć w objęciach swojej pani.

Kierując się do kuchni włączyła automatyczna sekretarkę stojącą w przedpokoju.

- Jessico, tu ciocia, kochanie gdzie jesteś, czemu wczoraj nie zadzwoniłaś. Zaczynamy się z wujkiem martwić. Zadzwoń. – usłyszała wchodząc do kuchni.

- Kurcze, zapomniałam – skarciła się Jess w myślach.
Wyciągnęła puszkę tuńczyka dla Maxa, nalała sobie kieliszek czerwonego wina i ruszyła do sypialni.
Wzięła słuchawkę telefonu i wykręciła numer wujostwa.
- Hallo, tu Harold Kingston. – w słuchawce odezwał się męski głos.
- Dobry wieczór wujku – ucieszyła się Jess – co tam u was słychać.
- O Jess - Holly dzwoni Jessica - krzyknął – u nas wszystko gra. Ciocia krząta się po kuchni. A co u ciebie, widzieliśmy Cię w telewizji, wyglądałaś na zdenerwowaną.
- Wszystko dobrze wujku, nie macie się o co martwić, porozmawiamy na twoich urodzinach w sobotę. Nie opuszczę takiej okazji – uśmiechnęła się – zjawie się by bronić cię przed natrętną rodzinką.
- Dzięki – szepnął konspiracyjnie wuj Harold – nic nie mów tylko cioci – do zobaczenia Skarbie.
- Do zobaczenia.

Jess odłożyła słuchawkę, włączyła wieżę nastawiając na ulubioną stację i ruszyła do łazienki wziąć gorącą kąpiel. Zanurzyła się w pachnącej wanilią wodzie wsłuchując się w głos Kenny Wayne Shepherda, popijając wino
YouTube - Kenny Wayne Shepherd "Blue on Black" Live At Guitar Center's King of the Blues
Czuła jak zmęczenie i stres powoli opuszczają jej ciało.
Terrence Baldrick

Baldrick musiał się śpieszyć, gdyż wciąż miał na głowie spotkanie z Walentov, póki co śledztwo musiało odejść na dalszy plan. W samochodzie odczytał wiadomość od Mac Nammary, oczywiście miał zamiar spełnić wolę kapitana, ale jasne było, że zemsta Terrence'a nie będzie wymierzona jedynie w panią patolog, prędzej czy później odpłaci się on również pozostałym. Plan działania powoli powstawał w jego głowie, tym razem chciał zachować maksymalną koncentrację i wykorzystać swoją wrodzoną spostrzegawczość by jak najwięcej dowiedzieć się o Walentov, a następnie dobrze spożytkować tą wiedzę.

Pierwszy raz dostał się do Queens w tak zawrotnym tempie, wziął szybki prysznic po czym zaczął przeszukiwać swoją szafę z ubraniami. Dawno już minęły czasy kiedy się stroił toteż znalezienie czegoś odpowiedniego graniczyło niemal z cudem. Koniec końców wcisnął się jednak w jakiś stary ciemny garnitur, szybko związał krawat i zarzuciwszy na siebie płaszcz, wrócił do auta. Jeszcze zanim na zegarze wybiła godzina 9:00 Mazda pojawiła się na parkingu Red Turkey. Kilka chwil później zajął wyznaczone dla niego miejsce.

Restauracja nie była zbyt duża jednak miała swój urok, meble były zadbane, najprawdopodobniej wymieniane całkiem niedawno. W tle wciąż grała przyjemna, a przy tym niezbyt natarczywa muzyka, zaś obsługa sprawiała wrażenie na prawdę profesjonalnej. Była to przy tym restauracja do której śmiało można było przychodzić nawet samemu i nikt nie zwróciłby na to uwagi. Walentov zjawiła się chwilę po Baldrick'u, ciężko było ją poznać, zniknęły gdzieś okulary, pojawił się dyskretny make-up, który nie tylko podkreślał jej oczy, ale również sprawiał, że wyglądała całkiem atrakcyjnie. Ubrana była dość elegancko, choć wielu mogłoby stwierdzić, że strój zbyt wiele zakrywał. Z drugiej strony, to przecież wciąż ta sama Walentov, może lepiej, iż nie pokazała zbyt wiele? Baldrick, jak przystało na dżentelmena, kulturalnie ją przywitał i razem usiedli przy stoliku.

- Wybacz to całe zamieszanie - rzekł z udawanym przejęciem po czym przyjął od kelnera menu.

- Nie ma sprawy Terry, Mac Nammara mi wszystko wytłumaczył - odpowiedziała z uroczym uśmiechem - Kolejna ofiara tego maniaka, prawda?

- Tak, pewnie jutro dostaniesz ją na stół - widząc, że jej mina nieco sposępniała dodał szybko - Ale nie zajmujmy się już tym, pracę odłóżmy na jakiś czas.

- Cieszę się, że tak mówisz, ile można rozmawiać tylko o jednym? - uśmiechnęła się znów po czym zajęła się przeglądaniem menu, widocznie coś jej w nim nie odpowiadało, gdyż skrzywiła się kilka razy nim wreszcie zapytała kelnera - Przepraszam, czy to wszystkie potrawy jakie oferujecie? Wydaje mi się, że było ich nieco więcej.

- Ma pani rację pani Walentov, ale niedawno wprowadziliśmy nowe menu, mam nadzieję, że znajdzie pani coś dla siebie - kelner był bardzo uprzejmy i co najważniejsze nie zachowywał się ani zbyt wyniośle ani też nie był zbyt namolny.

- W takim razie poproszę tą sałatkę.

- Przepraszam, czy u was pracuje Gordon Ramsey? - wtrącił Baldrick zerkając na ceny, które de facto były nad wyraz wysokie, nim mężczyzna zdołał jednak odpowiedzieć złapał nagle Walentov za rękę i rzucił - Zaraz, zaraz, przecież nie będziemy się ograniczać! To jest nasz dzień, dzisiaj możemy zaszaleć, poprosimy dwie porcję tego wyśmienitego homara.

- Jesteś pewien? - lekko cofnęła dłoń, a na jej czole pojawiła się mała żyłka.

- Spokojnie Patricio, dzisiaj ja płacę, dwa homary.

- W porządku, życzą sobie państwo coś do picia?

- Napijemy się tego wina - Baldrick wskazał na jeden z droższych alkoholi.

- Wyśmienity wybór proszę pana! Mamy świetny rocznik, który na pewno przypadnie państwu do gustu.

Rozmowa trwała jeszcze przez kilka minut, złożyli zamówienia na przystawki, kelner skrzętnie wszystko zanotował i po chwili zostawił ich samych. Początkowo konwersacja nie szła im zbyt dobrze, ciężko było im znaleźć wspólne tematy, mimowolnie wracali więc do pracy, do ostatnio prowadzonego śledztwa oraz tego najczęściej poruszanego - pogody. Rzeczywiście było o czym gadać, za oknami wciąż porządnie lało i nie zanosiło się na szybką zmianę. Wszystko zmieniło się jednak diametralnie kiedy tylko na ich stoliku pojawiła się pierwsza potrawa. Homar rzeczywiście smakował wyśmienicie, a jego cena była niemal tak zawrotna jak koszt jednej butelki wina, która oscylowała wokół 80 dolarów. Grunt jednak, że już po jednym jego kieliszku dyskusja rozgorzała na dobre. Baldrick co chwila sypał dowcipami, zaś Patricia z każdą minutą stawała się coraz bardziej czarująca. Rozmawiali praktycznie o wszystkim, o swoich ulubionych filmach, książka, o rodzinie, o Nowym Yorku i wielu innych rzeczach. Czas mijał im niesamowicie szybko i ani zdążyli się obejrzeć, a już było grubo po 11:00 i nieubłaganie zbliżała się chwila w której mieli się rozstać. Baldrick poprosił o rachunek i zaczął przetrząsać kieszenie swojej marynarki, jego zawiedziona mina nie zapowiadała niczego dobrego.

- Rany, nie uwierzysz, chyba zostawiłem portfel w domu - rozpoczął niby to wstydliwie - Nie wiem, może kiedy się przebierałem...

- W porządku, tym razem ja zapłacę - uśmiechnęła się jak wcześniej, lecz gdy tylko ujrzała rachunek mina jej zrzedła, a na czole pojawiła się charakterystyczna żyłka, mimo to zachowała jednak spokój i dodała - Zaraz wypiszę czek.

Walentov już wyciągnęła książeczkę kiedy Baldrick nagle przesunął krzesło tak, że teraz siedział tuż obok niej, w dodatku w jego dłoni pojawił się stołowy nóż, który bez żadnego ostrzeżenia wepchnął jej w dekolt. Patricia starała się go jakoś odepchnąć i zapewne miała zamiar dodać do tego kilka przekleństw, lecz wtem Terrence wyciągnął ostrze, a wraz z nim miniaturowy mikrofon, dzięki któremu całe spotkanie najpewniej zostało nagrane.

- Podziwiam cię, wytrzymałaś i ani razu się nie zdradziłaś - rzekł prosto z mostu.

- O czym ty mówisz? - spytała głupio patrząc na mikrofon, lecz widząc kamienną twarz swego towarzysza dodała - Cholera, kiedy się domyśliłeś?

- Nieważne, o ile się założyłaś?

- 300 dolarów, ale to jednak za mało, na prawdę ciężko cię znieść Baldrick.

- Przyznaj, że po prostu chciałaś się ze mną spotkać.

- Nie pobłażaj sobie, w tym obszarpanym garniturze nikogo byś nie wyrwał. Kiedy go ostatnio miałeś? Na własnym ślubie? A może na pogrzebie żony?

Tych kilka słów wystarczyło by Terrence wrócił na swoje miejsce, oboje wreszcie pokazali swoje prawdziwe oblicze, a także siłę intelektu wzajemnie się analizując. Od ubrań, butów, fryzur, nawet słów, potrafili dojść do wszystkiego. Czy sama analiza była trafna? Tego można się tylko domyślać, lecz po reakcji każdej ze strony śmiało można by powiedzieć, że tak. Wyglądało na to, iż spotkanie przedłuży się jeszcze o wiele minut.

- Masz coś jeszcze do powiedzenia Walentov?

- Jesteś żałosny Baldrick, spójrz tylko na siebie, od lat sprawiasz tylko kłopoty w wydziale, masz się za wielkiego detektywa, a kiedy ostatnio rozwiązałeś jakąś na prawdę wymagającą pracę? Kiedy widziałeś się z synem? Masz w ogóle jakichś znajomych? Jesteś nikim, co takiego osiągnąłeś Baldrick?

Wtem wszystko wokół zwolniło, malutkie trybiki w umyśle Terrence'a ruszyły z pełną parą analizując niemalże wszystkie sytuacje, w których miał do czynienia z panią Walentov. Kilka ostatnich spotkań, rozmów, a przede wszystkim dzień dzisiejszy. Nic nie umknęło jego uwadze, żaden ruch, gest ani słowo. Każde z nich zostało dokładnie przeanalizowane i już kilka chwil później w jego głowie zaczęły powstawać różne zwariowane teorie, a to oczywiście dopiero początek. Potem następuje odsiew, większość pomysłów zostaje podważona, aż w końcu zostaje ich jedynie garstka. Wreszcie finał, czyli wybranie tego najbardziej odpowiedniego.
Moment ten właśnie nastał.

- Że też wcześniej tego nie widziałem! - na jego twarzy zagościł wyraz niesamowitego zaciekawienia, jakby Walentov była jakimś genialnym przypadkiem na który czekał od lat - SA!

- Słucham???

- SA pani doktor Walentov, powinna pani wiedzieć co to znaczy - SYNDROM ASPERGERA - zrobił teatralną pauzę, aby dać jej szansę na przetrawienie tego co powiedział, po czym powtórzył dumnie z niedowierzaniem kręcąc głową - Syndrom Aspergera!

- Co ty pleciesz do cholery?

- Och nie udawaj, już nie musisz, właśnie cię rozgryzłem. Syndrom Aspergera - zaburzenie rozwoju znajdujące się w spektrum autystycznym - spojrzał jej prosto w oczy - Mam kontynuować?

- Wiem co to jest SA!

- To dobrze, zuch dziewczyna! Przyznam, że podziwiam cię, na prawdę dobrze się z tym kryjesz.
- Nie mam Aspergera! - w złości uderzyła pięścią w stół, lecz szybko się uspokoiła spostrzegłszy, że inni goście na nią spoglądają - Nie mam Aspergera.

- SA wyjaśnia wszystko, ludzie z tym syndromem mają problemy z przyjęciem zmian, ciężko było z tym menu? A może gorsze są krzesła? Przyzwyczaiłaś się już do poprzedniego stanu, prawda? Praca poszła na marne, znów musisz to robić, a przecież to takie trudne. W szkole pewnie byłaś bystrzejsza od innych, prawda? Nikt cię nie rozumiał, byłaś zdana na siebie, łatwo radziłaś sobie z nauką, ale nie mogłaś znaleźć przyjaciół, byłaś od nich inna. Wciąż masz problemy z kontaktami społecznymi, ale teraz każdy ma cię po prostu za wredną sukę. Zbudowałaś sobie świetną reputację, nikt cię nie nęka, bo nikt cię nie lubi, nie musisz izolować się od ludzi, bo oni izolują się od ciebie - układ idealny. Mimo wszystko zaburzenia musiały nie być zbyt silne, nie zauważyłem większości typowo autystycznych problemów, ale upośledzeniu uległy funkcje społeczne i emocjonalne. Wszystko pasuje Walentov. Syndrom Aspergera. Basta. - nim zdołał cokolwiek dodać reszka wina z jej kieliszka znalazła się już na jego twarzy.

- Uwielbiam ten rocznik - rzucił sarkastycznie - Chyba pora byśmy się już rozeszli, powiedz swoim koleżkom, że udało ci się wygrać zakład, rachunek możesz podesłać do Mac Nammary.

Blef.
Najzwyklejszy w życiu blef. Wielu lekarzy ma ogromne kłopoty z rozpoznaniem tego zaburzenia, a co dopiero Baldrick - człowiek, który w temacie medycyny wie jedynie jak przykleić na ranę plaster. Wystarczyła jednak niewielka wiedza zaczerpnięta z jednego z filmów obyczajowych, by cały świat pani patolog przewrócił się do góry nogami. Nawet jeśli jest pewna, że nie ma SA, to straci sporo czasu myśląc nad tym tematem, szczególnie, że jego objawy są różne i elastycznie można je dopasować do zachowania wielu osób. Nazwisko Walentov mógł już skreślić ze swojej czarnej listy.

***

Do domu wrócił już po północy, lecz pomimo męczącego dnia, nie czuł się jeszcze śpiący. Ciekawość wzięła górę i kiedy tylko zrzucił z siebie niewygodne ubranie, zasiadł przed komputerem z zamiarem sprawdzenia kilku poszlak, na które wpadł dzisiejszego dnia. Zabójca dobrze przemyślał wybór miejsc gdzie porzucał ciała, nie było mowy o przypadku. Jeśli w tym jest jakikolwiek schemat to Baldrick postara się go znaleźć za wszelką cenę.

Marlon Vilain

Marlon nałożył na nos okulary, a świat po chwili nabrał ostrzejszych rysów.
Nie lubił Perpetta, chociaż był on na swój sposób sympatyczny. Mało mówił, najczęściej z sensem, chociaż też okazał się być niezłym cwaniaczkiem.
- Toś kurcze wypalił, Marlon – błysnął uśmiechem – Co ja wróżka? Ale poczekaj.
Vilain czekając na technika, który poszedł znaleźć odpowiedź na jego pytanie, zadarł do góry głowę.
Zimne krople deszczu miarowo rozpryskiwały się na szkłach okularów pozostawiając matowe smugi. Chwilę zajęło mu wytropienie na burym niebie sylwetek śmigłowców.
Reporterzy chyba nigdy nie przestaną mnie zadziwiać. Tysiące sieci, powiązań kontaktów, informatorów/szpiegów (niepotrzebne skreślić)... Może brak błysku odznak byłby ułatwieniem?
Chociaż problem z ludźmi polegał na tym, że każdy był inny. Maszyny można produkować masowo, a one na dane pytanie dadzą identyczną odpowiedź. Bez kłamstw, bez zbędnych ceregieli czy mącenia.
Perpetto poczęstował Marlona papierosem i paroma pytaniami. Zbył go obojętnym, chłodnym wzruszeniem ramion.
- Może...
Jeden z przemoczonych piesków przyniósł kartkę z nazwiskiem i adresem właściciela.
- To właściciel tego fragmentu nabrzeża – wyjaśnił funkcjonariusz. – Szef firmy Trash and Water. Na tym odcinku cumują jednostki przeznaczone do utylizacji.
Przynajmniej to wydawało się logiczne. Ciała nikt by nie odkrył, poszłoby na dno z łajbą, a jednocześnie grobowcem.
- Dziękuję - powiedział szczerze Marlon - Czas na mnie, resztę składam w wasze ręce, panowie.

Czas sprawdzić jak miewa się pan Sauxe.

Marlon nałożył na nos okulary, a świat po chwili nabrał ostrzejszych rysów.
Nie lubił Perpetta, chociaż był on na swój sposób sympatyczny. Mało mówił, najczęściej z sensem, chociaż też okazał się być niezłym cwaniaczkiem.
- Toś kurcze wypalił, Marlon – błysnął uśmiechem – Co ja wróżka? Ale poczekaj.
Vilain czekając na technika, który poszedł znaleźć odpowiedź na jego pytanie, zadarł do góry głowę.
Zimne krople deszczu miarowo rozpryskiwały się na szkłach okularów pozostawiając matowe smugi. Chwilę zajęło mu wytropienie na burym niebie sylwetek śmigłowców.
Reporterzy chyba nigdy nie przestaną mnie zadziwiać. Tysiące sieci, powiązań kontaktów, informatorów/szpiegów (niepotrzebne skreślić)... Może brak błysku odznak byłby ułatwieniem?
Chociaż problem z ludźmi polegał na tym, że każdy był inny. Maszyny można produkować masowo, a one na dane pytanie dadzą identyczną odpowiedź. Bez kłamstw, bez zbędnych ceregieli czy mącenia.
Perpetto poczęstował Marlona papierosem i paroma pytaniami. Zbył go obojętnym, chłodnym wzruszeniem ramion.
- Może...
Jeden z przemoczonych piesków przyniósł kartkę z nazwiskiem i adresem właściciela.
- To właściciel tego fragmentu nabrzeża – wyjaśnił funkcjonariusz. – Szef firmy Trash and Water. Na tym odcinku cumują jednostki przeznaczone do utylizacji.
Przynajmniej to wydawało się logiczne. Ciała nikt by nie odkrył, poszłoby na dno z łajbą, a jednocześnie grobowcem.
- Dziękuję - powiedział szczerze Marlon - Czas na mnie, resztę składam w wasze ręce, panowie.

Czas sprawdzić jak miewa się pan Sauxe.

Walter Mac Davell


Śmierć zawsze wywołuje w ludziach szok, nawet tak doświadczonych i obeznanych z nią, jak detektyw Walter MacDawell.
- Wybacz Grand, ale w takim stanie to ja się z szefem nie spotkam. Jadę do domu się przebrać, zwiąźć kąpiel i się przespać. Powiedz MacNammarze, że raport będzie miał jutro na biurku.
MacDawell ruszył w stronę postoju taksówek.
Wpatrując się w plecy pielęgniarzy którzy odwozili martwego Cesarza. Zaplamiony krwią stał i nie wiedział co ma dalej robić. To co się wydarzyło, było takie... nierealne. Walter czuł się jak bohater jakiegoś taniego horroru. Zwidy, zjawy i czarownik. Z jednej strony zrzucał wszystko na przemęczenie, ale z drugiej strony wiedział doskonale, że nie raz pracował po osiemnaście godzin dziennie i nic mu nie było. A teraz... Sprawa "Tarociarza" od samego początku jej trwania była dziwna i nietypowa. Tajemniczy głos znikąd - mógł zignorować. To, że Grand dostał telefon dokładnie z takimi słowami jakie on usłyszał -też. To, że Cesarz znał ten zwrot - także. Jednak to co wydarzyło się w magazynach Red Hook - już nie. WIedział, że musi to sobie przemyśleć i poukładać.
Wewnątrz czuł się odpowiedzialny za śmierć Cesarza, choć tak naprawdę to nie on przyczynił się do tego. Walter jednak zawsze taki był i każde uchybienie i porażkę przeżywał bardzo mocno i szukał winy w sobie i swoim działaniu.
- Może działałem za szybko - pomyślał - Może dałem się ponieść niesprawdzonym przeczuciom. Nie dobrze, Walt. Nie dobrze.
Ich jedyny świadek i być może podejrzany nie żyje, a na domiar złego okazał się szaleńcem albo prorokiem. Jakby jednak nie było nikt im nie uwierzy.
MacDawell marzył teraz tylko o jednym gorącej kąpieli i śnie. Grand jednak nie dał mu na to szans. Prawdopodobnie wiedział, że Walter nie będzie z nim rozmawiał o tym co wydarzyło się w magazynie. Postanowił więc działać. Wbrew sugestią MacDawell otworzył paczkę z napisem "DET. Mac Davell". Na szczęście nie było w niej bomby, za to były kolejne tajemnice i znaki zapytania.
Detektyw przejrzał rzeczy, które znajdowały się w torbie Cesarza. Nic mu to kompletnie nie mówiło.
Clause nie czekając na decyzję Waltera ruszył w stronę posterunku. Gdy dojechali na miejsce powiedział:
- Szef na nas czeka- powiedziałem chłodno - Nie znam szczegółów twojej i Cesarza relacji więc raport z tego wszystkiego będziesz musiał napisać sam. Nie chce narobić bałaganu. - rzuciłem wolno ruszając w kierunku biura.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 23-08-2010 o 23:23.
Gryf jest offline